strona główna podsumowaina

Podsumowanie roku 2014

Michał Koza

Ilustracja: Katarzyna Olbromska

Czytaj podsumowanie


Fargo
To ogólnie był bardzo dobry rok dla seriali, ale coś trzeba wybrać. Powszechnie wiadomo, że remake'om zwykle grożą miliardy nieszczęść i często kończy się na tym, że słynny oryginał nabywa złego brata bliźniaka. W przypadku Fargo przedsięwzięcie okazało się nadzwyczaj udane, a Lorne Malvo stał się jednym z najciekawszych villainów tego roku. Kim zaś stał się Lester Nygaard, skromny agent ubezpieczeniowy z małego miasteczka w Minnesocie? Warto przyjrzeć się jego historii – zaskakujący jest pomysł braci Coen na pokazanie nowej odsłony banalności zła i łatwości, z jaką współczesna mechanika kształtowania ludzkich pragnień („What if you're right and they're wrong?") może zmienić się w maszynkę do mięsa.
Zobacz także: Nowy mężczyzna, nowe czasy, nowe „Fargo”

Drach Szczepana Twardocha
Książka, która wydaje mi się nawet ambitniejszym niż zachwalana Sońka Karpowicza, sposobem dyskusji z tradycją pisania o historii. W Drachu indywidualność ludzkich żywotów skonfrontowana z dziejami odsłania swoją przypadkowość, przygodność i nieistotność, a wydarzenia, wojny, narodziny i śmierci tracą jakiekolwiek głębsze znaczenie – co daleko odbiega od etosu polskich opowieści historycznych. Jednocześnie nie jest to po prostu powiastka filozoficzna – Twardochowi udało się zawrzeć w swoim dziele gęsty obraz przemian śląskiego społeczeństwa, który bierze pod włos kwestie tożsamościowe i najzwyczajniej w świecie wciąga.

Finał drugiego sezonu Hannibala
Zaletą show o doktorze-kanibalu jest to, że można go z powodzeniem oglądać w trybie mroczno-poważnym, gdy przejmujemy się egzystencjalnymi uwikłaniami bohaterów, jak i czysto estetycznym. Spełnieniem tych dwóch aspektów był z pewnością odcinek Mizumono, który zakończył obfitujący w zwroty akcji drugi sezon. Mniej było w nim pobocznych wątków, więcej skomplikowanej do granic wytrzymałości odbiorcy relacji Will-Hannibal, z której niemiłosierną bekę toczył fandom serialu. To wszystko skończyło się wielkim, operowym finałem – wiecie, slow motion, ekspresja, tłuczone szkło i strugi deszczu. Coś à la najlepsze momenty Cowboy Bebop, a po jakimś czasie poczucie, że należy to przeżycie zaliczyć jednak do guilty pleasures.
Zobacz także: Mój psychiatra Lecter („Hannibal”)

Afera Dunin-Karpowicz
Gdyby komuś udało się zapomnieć – był taki czas, gdy nawet jeśli nasz Fejsbuk subskrybował wyłącznie profile poświęcone wysokiej kulturze, to wszyscy mogliśmy poczuć się jak czytelnicy „Faktu" i przeciętni oglądacze Klocucha (z całym respektem dla tego ambitnego reprezentanta sceny Jutubowej). Z pewnością spożycie popcornu wśród humanistów znacząco wzrosło, ogarnialność świata literackiego dotkliwie spadła, a problem pożyczonych pieniędzy i nadszarpniętej cnoty nie został, o dziwo, na łamach social media rozwiązany.

Lucy Luca Bessona
Chociaż nie przeszkadzało mi oparcie całej opowieści na jednym z najpowszechniejszych pseudonaukowych mitów (człowiek wykorzystuje rzekomo jedynie 10% możliwości swojego mózgu, jakoś tak to szło), o ile w filmie miała się znaleźć Scarlett Johansson, to teraz intensywnie próbuję wyprzeć tę rolę ze świadomości. To miała być chyba jakaś posthumanistyczna medytacja, a przy okazji emocjonujący film akcji w rodzaju Incepcji. Who knows – w każdym razie nie warto, chyba że podobało ci się Źródło Aronofsky'ego. Pozostaje pytanie: czemu niektórzy reżyserzy to sobie robią?

Kto poślubi mojego syna?
W serwisie poświęconym popkulturze programowo nie powinno się mówić o „głupich" serialach – ale uwierzcie, ten jest naprawdę głupi (bez cudzysłowu), a w dodatku zawiera zabójcze stężenie stereotypów. Obfituje w nieudolnie odgrywane role, niekończące się idiotyczne ustawki fabularne i kończy się groteskowym finałem. Jeśli ktoś przeczuwa tutaj potencjał dla beki, niestety może się srodze rozczarować. Zdecydowanie lepiej sięgnąć po Rolnik szuka żony.

Good Morning, Vietnam
Ten film ukazał się wtedy, gdy pojawiłem się na tym świecie, a obejrzałem go dopiero, gdy Robin Williams z tego świata odszedł. Oglądałem na słodko-gorzko (bo chociaż było smutno, to nie da się nie śmiać z gagów tego człowieka), z ogromnym przejęciem postacią Adriana Cronauera i jego niezmordowanym entuzjazmem dla czynienia życia przynajmniej odrobinę znośniejszym dzięki mało poważnym środkom. Poza tym, oglądając Robina Williamsa przy różnych okazjach nie mogę teraz nie zadawać sobie pytania o to, czy już wtedy (w tym momencie życia, podczas odgrywania roli itd.) drążył go depresyjny smutek. Tak czy inaczej, Good Morning Vietnam warto odkryć, warto też do niego wrócić.

powrót do góry