strona główna podsumowaina

Podsumowanie roku 2014

Łukasz Łoziński

 

Czytaj podsumowanie


Nick Cave & The Bad Seeds – Push the Sky Away
Album wydany w 2013 roku, ale towarzyszył mi nieustannie w ostatnich miesiącach. To niedostateczne wytłumaczenie? Przypominam, że zimą 2013/2014 pojawiła się świetna płyta koncertowa The Bad Seeds (Live from KCRW), później elektryzujące nagrania z występów w amerykańskich studiach telewizyjnych, a przed paroma tygodniami premierę miał u nas film 20 000 dni na Ziemi. Możemy obserwować ciekawy okres w karierze Cave’a. Nie tak dawno wyszły przecież dwie płyty zespołu Grinderman, bardzo ciężkie brzmieniowo, a w międzyczasie Australijczyk nagrał z The Bad Seeds utrzymany w podobnej stylistyce album Dig, Lazarus, Dig!!!. Cave wydobył się więc z otchłani ładnych piosenek – słuchając dawniejszych albumów, bałem się, że postanowił zostać drugim Cohenem, choć z trudem wytrzymuje długie nuty. Chyba zrozumiał, że za późno na naukę śpiewu, więc zapuścił bandyckie wąsiska i zaczął szukać gęstych, garażowych splotów brzmień. Aż tu nagle je porzucił. Na Push the Sky Away da się zauważyć radykalne wyciszenie, nieporównanie więcej jest wolnej przestrzeni dźwiękowej. Nowe nagrania mają aurę tajemniczości i osobistego wyznania. Autoironia i ton dużego chłopca są wciąż obecne, w ostatecznym rachunku ustępują jednak miejsca starczej dosadności sądów i otwarciu na metafizykę. Co ważne, nie ma tu już pasterskiego patosu, który psuł Cave’owi płyty z przełomu wieków. Jest brutalność poznania, stale łącząca się z ulgą. Błyskotliwe dźwięki przeszkadzajek kontrastują z ponurym biciem basu. Co będzie dalej?
Zobacz także: Kanibalizm Nicka Cave’a („20 000 dni na Ziemi”)

Reportaże Filipa Springera i Michała Olszewskiego o polskich uzdrowiskach
Ukazujące się w tym roku w „Tygodniku Powszechnym” i „Gazecie Wyborczej”. Można by oczywiście wymienić któryś z tekstów podejmujących tematy istotniejsze. Jako człowiek znajdujący przyjemność we włóczeniu się po zabitych wioskach i pseudokurortach, przyznaję jednak palmę pierwszeństwa Olszewskiemu i Springerowi. Obaj panowie celnie, choć bez wielkiej złośliwości, opisują estetyczny i ekologiczny bałagan, odsłaniając po trosze jego społeczne przyczyny. Czy prasa jest w stanie cokolwiek w tym względzie zmienić? Wiem na pewno, że bez takich reportaży nic się nie ruszy. Wiele razy słyszałem od znajomych z Podhala: u nas nie można w zimie okna otworzyć, bo sąsiedzi palą wszystko, śmieciarka nic prawie od nich nie zabiera. Dlaczego nie zgłoszą? Bo w urzędzie gminy tylko popukają się w głowę – kogo nie stać, ten pali śmieci, normalne. To samo dotyczy tandetnych geszeftów i reklamujących je szyldów – wrosły w krajobraz i dopiero teraz kogoś zaczyna to obchodzić. Bo uwagi Springera i Olszewskiego docierają do lokalnej prasy i pod strzechy, wzbudzając żywiołowe komentarze, sprawdziłem.

Cyfryzacja polskiej kultury audiowizualnej
...a raczej sukcesywne udostępnianie jej wytworów użytkownikom sieci. Sporą popularność zdobył youtube’owy kanał Studia Filmowego Kadr, na którym w tym roku zamieszczono między innymi Rękopis znaleziony w Saragossie. Przydałyby się jeszcze obcojęzyczne napisy – zawsze, gdy znajomi z zagranicy pytają mnie o polską kinematografię, opowiadam im o kapitanie gwardii walońskiej, dwóch księżniczkach i dwóch wisielcach. Oczywiście archiwa Kadru nie są nieprzebrane – znacznie bardziej rozwojowy charakter ma portal Ninateka, na którym udostępnia się filmy fabularne (choćby Młyn i krzyż), dokumentalne (Titkow, Kieślowski, Łozińscy), wreszcie animowane. Na tym nie koniec. Ninateka to także krytyczne komentarze, recytacje poezji, nagrania muzyki ludowej... długo by wymieniać, ja jednak z największym utęsknieniem czekam na spektakle teatralne. Poleciłbym zwłaszcza Sztukę bez tytułu Antoniego Czechowa z udziałem Borysa Szyca i serialowych gwiazdek, które naprawdę potrafią grać.

Potknięcia organizacyjne na Conrad Festivalu
Głupio ganić tak różnorodny i ciekawy cykl imprez. Problem, prozaiczny, acz fundamentalny, polega na tym, że podczas wielu z wydarzeń Pałac pod Baranami pękał w szwach. W zeszłym roku osoby zgromadzone poza główną salą obrad mogły oglądać dyskutujących na umieszczonych w strategicznych punktach ekranach. Tym razem transmisji zabrakło. Nawet jednak, gdyby pod tym względem wszystko było w porządku, i tak należałoby przenieść sporą część imprez w dogodniejsze miejsca. W Pałacu pod Baranami bardzo brakuje szatni (mówimy przecież o festiwalu listopadowym!), a dostępne pomieszczenia trudno przewietrzyć. Kilka kluczowych spotkań odbyło się w Międzynarodowym Centrum Kultury i w Centrum Kongresowym, co uważam za wybór bardzo trafny. Liczę, że organizatorzy będą zmierzać w tym właśnie kierunku, pamiętając, jakim zainteresowaniem cieszyła się debata o Górnym Śląsku czy spotkanie z Jacques’em Rancière’em. Tam ludzie mdleli!

U2, Songs of Innocence
Oczywiście nie spodziewałem się, że nowa płyta Irlandczyków dostarczy mi emocji na miarę Under a Blood Red Sky... Zaraz, czy ja się przyznaję do słuchania U2? No tak, abstrahując od różnych śmiesznostek, jak kazania wygłaszane przez Bono przy okazji różnych akcji charytatywnych, tyleż słusznych, co nieskutecznych, uważam, że ten zespół ciągle ma światu coś do zaoferowania. I nie są to tylko darmowe pliki dla klientów Apple Inc. Dopóki Bono nie straci reszty autorytetu, a chyba posiada takowy, pozostanie zapewne jednym z niewielu rockmanów, którzy potrafią sprzedać niezbyt modne wartości w atrakcyjnej formie. W kulturze ironii skierowanie do lirycznego „ty” słów you can’t always make it on your own jest aktem niejakiej odwagi. Nawet na No Line on the Horizon z 2009 roku znalazło się parę lepszych momentów, choćby Cedars of Lebanon. Może to wynik ścisłej współpracy z Brianem Eno i Danielem Lanois? Niestety U2 nie poszło tą drogą. Żaden utwór z nowej płyty nie zachęca, by dosłuchać do końca (a ja dla Państwa zrobiłem to dwukrotnie!). Muzyka jest niezbyt udanym pastiszem indie, ciężkiego rocka i U2. Namolnie powracają dokładnie te same zagrywki, które słyszeliśmy w tysiącu kawałków, co gorsza towarzyszą im żenujące rymy i pseudochwytliwe refreny. To dziwi o tyle, że niedługo wcześniej ukazała się niezła piosenka Ordinary Love. Niestety na Songs of Innnocence nie znajdziemy nic podobnego.
Zobacz także: Indie za 100 milionów dolarów.

Zastój na polskim YouTube
Niedawno nazwałem autorów internetowej rozrywki przyszłością narodu i nie zamierzam się z tego wycofywać. Rzecz w tym, że trwa okres przejściowy, związany z nagłym sukcesem pierwszego pokolenia sieciowych celebrytów. Jedni wciąż robią nowe filmy, choć ostatni dobry pomysł mieli okrągły rok temu (Abstrachuje), inni, wiedząc jak wysoko zawiesili sobie poprzeczkę, próbują się wymyślić jeszcze raz, ale jakoś nie potrafią mnie zahipnotyzować (Krzysztof Gonciarz). Łukasz Jakóbiak utrzymał poziom, przy czym zadanie miał o tyle łatwe, że formuła talk show jest trudna do wyczerpania. W tej grupie chyba jedyną osobą, której produkcje znacząco zyskały w ostatnim czasie, jest Radosław Kotarski – nowe filmy zmierzają ku epickości. 2014 rok to także nagły wzlot Macieja Dąbrowskiego (jego kanał Z Dupy szybko zdobył prawie pół miliona subskrybentów), ale w ostatnich produkcjach coraz rzadziej błyszczą zaskakujące dowcipy, które wcześniej przynosiły mi tak obrzydliwą dawkę guilty pleasure. Dominują kawały o proweniencji gimnazjalnej. Przychodzą więc z tej samej otchłani, co masa nastoletnich vlogerów, którzy mądrzą się do kamery, choć niewiele mają do zaoferowania. Wątpię, czy się rozwiną, bo naprawdę w porównaniu z nimi TVN Style to poziom Ivy League. A cesarz Internetu, Jego Wysokość Sylwester Adam Wardęga? To materiał na dłuższą opowieść.
Zobacz także: Youtube Business Class

Filmy dokumentalne Michaela Moore’a – zwłaszcza Bowling for Columbine, Sicko i Capitalism, a Love Story
Państwo wybaczą, nie mogę przytoczyć polskich tytułów, bo się duszę na samą myśl. Przejdźmy do rzeczy. Od dłuższego czasu nie potrafię się skupić na filmie fabularnym, bo męczą mnie ci sami od dekad bohaterowie i schematy narracyjne, a na widok akcji tudzież efektów specjalnych zasypiam jak głaz. Formuła nieobiektywnego dokumentu, niby prosta, ale z dużym wdziękiem wykorzystywana przez Moore’a, jest w stanie zastąpić zarówno przeintelektualizowaną publicystykę, jak odmóżdżającą rozrywkę. Kolejna zaleta to miejsce, w którym toczy się opowieść – kraj niby znany jak żaden inny, ale położony na tyle daleko, że trudno te wyobrażenia weryfikować. Nie lada gratką jest poznać brzydsze oblicze najpotężniejszego państwa świata, zobaczyć, jak specyficzny panuje w nim ustrój gospodarczy, jak odmienne od zachodnioeuropejskich wartości są oczywistością, jak bardzo niektóre obszary życia kontrastują z mitem Ameryki. Oczywiście te filmy to lewicowa agitacja, czasem cenna, czasem wątpliwa, co naświetlił kanadyjski dokument Manufacturing Dissent: Uncovering Michael Moore. Ale obraz Stanów Zjednoczonych kreowany przez polskie media wciąż dowartościowuje raczej drugą stronę sporu, więc odrobina krytyki z pewnością nie zaszkodzi.

powrót do góry