strona główna podsumowaina

Podsumowanie roku 2014

Mateusz Witkowski

 

Czytaj podsumowanie


„Pierwszosezonowcy”, czyli Detektyw, Fargo i The Knick
Więc: Detektyw za to, że zrozumiałem dzięki niemu, co to znaczy męczyć się przez tydzień w oczekiwaniu na kolejny odcinek serialu (wcześniej mnie to jakoś omijało), a także za to, że cenię telewizyjną rozrywkę, która nie pozostawia żadnej nadziei i zachęca do samobójstwa, nie tracąc swoich rozrywkowych walorów (trochę szkoda, że w finale lekko się to łamie). The Knick za to, że nawet jeśli nieco psuje się z odcinka na odcinek, to wciąż ociera się o wybitność. No i Fargo, które co i rusz odsyła do „pierwowzoru” braci Coen, buduje jednak na jego kanwie zupełnie inną historię.
Zobacz także:
Skalpel i kokaina, czyli fasady racjonalizmu w „The Knick”
Majsterkowicze w promieniach RTG („The Knick”)
Czy Tom Cleary pójdzie do nieba? („The Knick”)
„The Knick”: serial, w którym nic się nie dzieje?
Zjazd przed odwykiem („The Knick”)
oraz „Detektyw”: męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać?
oraz Nowy mężczyzna, nowe czasy, nowe „Fargo”

Morrissey w krakowskiej Łaźni Nowej
Dlatego, że po warszawskim incydencie trudno było oczekiwać, że koncert potrwa dłużej niż „Teleekspres”. Potrwał i właściwie ciężko cokolwiek mu zarzucić, może poza pominięciem kilku najlepszych kawałków z solowego repertuaru (nie, nie jestem jednym z tych, którzy płaczą, że Morrissey nie gra piosenek The Smiths – jego zespół je najzwyczajniej w świecie kaleczy).
Zobacz także: Morrissey kontra Morrissey 1:0 („World Peace Is None of Your Business”)

„Seria amerykańska” wydawnictwa Czarne
Czarne kontynuuje to bardzo udane przedsięwzięcie, dzięki czemu w tym roku dostaliśmy choćby Listy Ginsberga, Kroniki Dylana i wczesną powieść Burroughsa i Kerouaca. Wszystkie świetnie przetłumaczone i w udanej oprawie graficznej, która stała się już znakiem rozpoznawczym serii.
Zobacz także: „Żeby płakać, muszę najpierw wejść w rytm” (A. Ginsberg „Listy”)

Rodzima kultura celebrycka
Wiadomo, że tabloidyzacja mediów nie jest wcale polskim wynalazkiem i nie nad nią tu płaczę. Problem tkwi raczej w tym, że nasi celebryci są nudni do szpiku kości i intelektualnie ociężali. Jeszcze do niedawna żałowałem, że brakuje obecnie polskiego odpowiednika zachodnich „late night shows". Na pewno nie jest nim program Wojewódzkiego – przyzwoita rozmowa trafia się może raz na sezon, sam prowadzący dba zaś o to, aby czternastoletni widz bawił się przednio. Nie żałuję więc już, że nie mamy swojego „talk show po anglosasku”. Większość polskich gwiazd to nierzadko ludzie utalentowani, ale pozbawieni osobowości i błysku. Są oczywiście wyjątki, co z tego jednak: czasem oglądam z ciekawości wywiady z zachodnimi gwiazdkami pop, aby zobaczyć, czy wszędzie jest tak samo – koledzy z One Direction są lepszymi rozmówcami niż nasi aktorzy i wokaliści. Smutno.

Morrissey w warszawskiej Stodole
Sam nie wiem, kto jest bardziej irytujący: widz obrażający wykonawcę, czy wykonawca wypinający się na wszystkich, którzy tego wieczoru nie przyszli go poobrażać. Tak, wiem, Morrissey jest poważnie chory i prawdopodobnie usłyszał coś obrzydliwego. Mimo to: primadonna level hard.
Zobacz także: Morrissey kontra Morrissey 1:0 („World Peace Is None of Your Business”)

Postępująca „kucyzacja” Polski
Pomijam celowo kwestie, które odróżniają jedne środowiska prawicowe od drugich, dlatego musisz mi, Czytelniku, wybaczyć, że wrzucam RN i KNP do jednego wora. Nie o stopień radykalizmu i charakter takiego, a nie innego ugrupowania mi chodzi. Mam raczej na myśli to, że polska debata publiczna jest zdominowana przez arbitrów pokazujących paluszkiem, kto jest dobrym i normalnym x (pod „x” podstaw Polaka, Polkę, kobietę, mężczyznę, rodzinę, cokolwiek).

Brytyjskie programy rozrywkowe
Co prawda zdarzało mi się je „podglądać” już wcześniej, ale w znacznie mniejszych ilościach. To nic, że czasem jest nieco przaśnie, to nic, że to kategoria „rzeczy, które oglądasz, jedząc obiad przed komputerem” – wbrew stereotypom na temat Anglików, ich telewizję odróżnia od amerykańskiej lub naszej choćby to, że nie ma tu miejsca na tabu i pruderię, jest za to tempo, błysk i treść. Nie mieszkałem na Wyspach ani pół godziny w życiu, więc podkreślam, że mówię tu o wybranych tytułach. A kto nie wierzy, niech sprawdzi Graham Norton Show (np. odcinek z Johnnym Deppem i Rickym Gervais) lub Never Mind the Buzzcocks (koniecznie z Simonem Amstellem w roli prowadzącego).

powrót do góry