strona główna podsumowaina

Podsumowanie roku 2014

Katarzyna Pawlicka

Ilustracja: Małgorzata Pawlak

Czytaj podsumowanie


Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN
Przyznam, że bałam się rażących uproszczeń, infantylizacji, intelektualnej i estetycznej tandety… Jednocześnie z nadzieją zerkałam na budynek muzeum zaprojektowany przez Rainera Mahlamäkiego, który świetnie wpisuje się w eklektyczną stołeczną architekturę i (dzięki swojej niesztampowej formie) zapowiada interesujące i wyważone wnętrze. Jest naprawdę światowo – stała wystawa obfituje w fakty podane w przystępny (ale nie kiczowaty) sposób. Zadbano także o zróżnicowanie ekspozycji – równie ciekawej dla kilkuletniego dziecka, jak i dla dorosłego, przychodzącego ze sporym zasobem wiedzy. Uwaga! Wybierając się do POLINA pamiętajcie, że 2,5 godziny przeznaczone na zwiedzanie według wytycznych znajdujących się na stronie internetowej muzeum, to fikcja – najlepiej przygotować sobie cały dzień i zabrać ze sobą prowiant (humus z muzealnej restauracji rozczarowuje, co w takim miejscu jak to, jest szczególnie bolesne).

Wyrzucenie Jolanty Pieńkowskiej z „Dzień Dobry TVN”
Zaczęło się od strony „Jolanta Pieńkowska musi odejść z Dzień Dobry TVN”. A przynajmniej tak chciałabym myśleć i wierzyć naiwnie, że ponad 56 tysięcy polubień, które zgotowali Joli jej hejterzy miało realny wpływ na decyzję Edwarda Miszczaka. Byłaby to współczesna pochwała dla demokracji i choć chwilowe, iluzoryczne przekonanie, że mamy wpływ na to, co oglądamy. Prawda jest taka, że pewnie podobnych fanpejdży mogłaby powstać setka, a Jola dalej tkwiłaby na swoim miejscu siejąc borutę, gdyby nie to, że ktoś z tak zwanej „góry” uświadomił jej, że „this is the end” i pora medialnie umierać. Niezależnie od tego, czy do odejścia Pieńkowskiej przyczynili się zniesmaczeni internauci, wyniki oglądalności czy sam dyrektor Miszczak – jedno jest pewne: dobrze, że mogę zaspana nacisnąć przycisk pilota bez obawy, że obudzi mnie hasająca po studiu i klaszcząca radośnie Jolanta.

Beksińscy. Portret podwójny
Bardzo chciałabym napisać o Dorocie Masłowskiej, a właściwie o Mister D., bo naprawdę wolę piosenki od książek jej autorstwa (a już na pewno książek ostatnich, z Kochanie, zabiłam nasze koty na czele). I myślę sobie, że naprawdę fajnie, że powstał album Społeczeństwo jest niemiłe, gdyż jest zabawny i treściwy. Napiszę jednak więcej o książce Magdaleny Grzebałkowskiej Beksińscy. Portret podwójny, bo ma wszystko to, co biograficzna opowieść mieć powinna – fascynującego bohatera (tutaj aż dwóch, a właściwie trzech) i nienachalnego narratora, który potrafi zahipnotyzować czytelnika, wyciągając z życia, które opisuje to, co najistotniejsze, najdziwniejsze, zaskakujące. Grzebałkowska się nie puszy (jak np., nielubiana przeze mnie, Agata Tuszyńska), pokornie zbiera cegiełkę do cegiełki odczarowując postaci mrocznych Beksińskich, a jednocześnie (paradoksalnie) umacniając ich legendę. To jedna z tych książek, które się kompulsywnie połyka, żeby wrócić do niej po jakimś czasie dla konkretnych wyimków, tytułów piosenek, wypowiedzi zaprzyjaźnionych z Beksińskimi artystów… Poza tym, może tak jak ja, podczas lektury dowiecie się, że właściwie to jesteście gotami, tylko do tej pory nie mieliście o tym pojęcia.

Nowa Crickoteka
Zacznę od czegoś z krakowskiego podwórka – nowej Cricoteki. Lata czekania i obserwowania jak powstaje, zachwyt nad (z zewnątrz bardzo udanym) budynkiem, wreszcie huczne otwarcie i… pasmo rozczarowań. Smutna była już pierwsza wizyta, kiedy to okazało się, że przestrzeń przeznaczona na wystawę stałą (w dużych przecież rozmiarów obiekcie) jest bardzo mała, co zaowocowało decyzją, by podzielić zebrane eksponaty i udostępniać je zwiedzającym partiami. Efekt jest taki, że ktoś, kto ma okazję odwiedzić Cricotekę raz w życiu, zapozna się tylko ze stosunkowo niewielkim wobec całości dorobkiem Kantora. Ruch i zmiana, które (w moim przekonaniu) powinny towarzyszyć wystawom czasowym są także domeną wystawy stałej, a to przecież kłóci się z jej planowanym charakterem. Inna sprawa, że do tej pory niewielu zwiedzających miało okazję zobaczyć choć ów wycinek, bo przy pierwszych deszczach okazało się, że dach Cricoteki przecieka i wszystkie ekspozycje zostały zamknięte. Do odwołania, już prawie od dwóch miesięcy. Kiedy przypomnę sobie film, na którym Tadeusz Kantor przez długie minuty strofuje aktora, ujawniając tym samym swoje, zawsze perfekcyjne i precyzyjne, podejście do sprawy, robi mi się jeszcze smutniej.

Telewizyjne produkcje
W ubiegłorocznym podsumowaniu pisałam o Warsaw shore i Miłości na bogato, utyskując przy okazji na telewizję, która daje nam coraz więcej powodów do oglądania tego, co oferuje, z nierozłącznie towarzyszącym poczuciem zażenowania. Już wtedy miałam wątpliwości czy nie wstyd mi tłumaczyć się samej przed sobą zgrabnym wytrychem „guilty pleasure”. Tymczasem pojawiła się wiosenna ramówka anno domini 2014 i okazuje się, że można jeszcze gorzej: podaruję sobie Rolnika, który szuka żony (dziś ostatni odcinek serii!), ale nie mogę przejść obojętnie obok Kto poślubi mojego syna – programu, który łączy w sobie cechy reality show z czasów triumfu tego gatunku (pamiętacie Amazonki z 2001 roku, które wygrał były chłopak Edyty Herbuś – Dawid Ozdoba?), scripted docu (tutaj klasyki: Ukryta prawda czy Trudne sprawy) i produkcji z kuźni MTV. Wszystko jest do bólu ustawione, dziewczęta snują intrygi, chłopaki chwalą się muskulaturą, a matki przestrzegają przed seksem przedmałżeńskim. No i boję się, że Pawełek (jeden z uczestników) jest psychopatą, a jego wybrankę – Elwirę ktoś znajdzie wkrótce poćwiartowaną w lesie na modłę ofiar z True Detective’a.
Zobacz także: Wieś przechowana w stanie natury („Rolnik szuka żony”)

Nagroda Nike
Wiem, że zżymanie się na Nagrodę Nike jest już chyba passe, bo wszyscy rozsądni ludzie wiedzą od dawna, że werdykt jury nijak przekłada się na wartość literacką ocenianych dzieł. Jednak w obliczu tegorocznej siódemki finalistów (Patrycja Pustkowiak? Szymon Słomczyński? SERIO?) nie potrafię się powstrzymać i wysyłam w kierunku kapituły falę hejtu, jednocześnie podsuwając pomysł na fanpejdż „Beka z Nagrody Nike”.

Filip Springer
Tak już mam, że jak czytają coś wszyscy (jak chociażby teraz nową powieść Twardocha), to nie czytam tego ja. Potem, zwykle przypadkiem, wracam pokornie i z tych powrotów nierzadko wychodzą rzeczy dobre. Książka mi się podoba i w duchu przytakuję wszystkim, którzy dużo wcześniej zdążyli ją docenić. Nie inaczej było z Filipem Springerem, przed którym broniłam się, bo taki hipsterski, taki wyhajpowany. Do czasu – przeczytałam Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach, przeczytałam Wannę z kolumnadą i chcę przeczytać więcej. Bo Springer pisze o tym, co widzi jakby od środka, z samych trzewi wielkiego blokowiska. Docieka, stawia pytania, stroni od jednoznacznych osądów. Jednocześnie, za każdym projektem widzi jego twórcę. I to mi imponuje.

powrót do góry