To, jak intensywnie te dwie powieści grają ze sobą w mojej percepcji, zaskoczyło nawet mnie samą. Przez jakiś czas starałam się to zestawienie wyciszyć, nie wydawało mi się też szczególnie pochlebne dla obu autorów. W jednym i drugim przypadku bowiem popadłam w lekturowy impas – przez pierwsze kilkadziesiąt stron trwałam w napięciu, z kolejnymi podawałam coraz bardziej w wątpliwość, czy kilka następnych setek tej formy to na pewno „to”. Ale brnęłam, otwarta na zmianę wrażeń. Ostatecznie jednak, przygnębiona własnym dystansem wobec – wyobrażam sobie – wymagających dla autorów konwencji, postanowiłam zostać przy tym lekturowym dublecie. Co się stało, to się nie odstanie.
Zarówno Shalom Auslander w Matce na obiad, jak i Marieke Lucas Rijneveld w Mój mały zwierzaku, podejmują się zadania literacko karkołomnego. Pierwsza z powieści jest próbą stworzenia śmieciowo-groteskowej sagi rodzinnej zbudowanej wokół śmierci matki rodzeństwa Seltzerów – nazywanych zgodnie z kolejnością urodzenia. Narratorem jest Siódmy, redaktor wydawnictwa, zmagający się z wszechobecną tematyką tożsamościową we współczesnej prozie. Jego wątpliwości obrazuje jeden z cytatów, w których trochę frustrat, trochę ironista mówi: Czara goryczy się przelała, kiedy na premierze autobiograficznej prozy kanadyjsko-palestyńskiej transgenderowej niedosłyszącej pisarki o poglądach liberalno-demokratycznych („Wreszcie coś nowego!” – piali w „New York Timesie”) poznał poetkę – księgową – producentkę nigeryjskiego-irlandzko-ukraińsko-egipskiego pochodzenia o imieniu Keira. Mimo że tego rodzaju uwagi sprawiają wrażenie jałowego biegu, ostatecznie nie zajmują w bezpośredniej formie większości uwagi narratora (widmo Houellebecqa oddalone). Wplecione są raczej w autorefleksję na temat zmagania z dziedzictwem i krępującą nieustępliwością oczekiwań, jakie stawiają przed nim bliscy oraz własne poczucie obowiązku. Ostatecznie nie mamy tu więc utyskiwania na idpol, ale szaloną fantazję o konieczności zjedzenia matki jako dowodzie wierności tradycji i wspólnym dochodzeniu do tego, co to właściwie znaczy.
Bohaterowie – jak sami się określają – są Kanibalami, ich matka była potworem tak na polu rodzinnym (córka dostaje imię Zero, ponieważ jej życie pozbawione jest znaczenia w postępie rodzenia kolejnych synów), jak emocjonalnym i tożsamościowym. Dzieją się rzeczy i śmieszne (a raczej widać, że celowano w ten rezultat), i straszne (mniej więcej w takim trybie jak w gabinetach grozy), i konfundujące (i to jedyne określenie, które nie wymaga komentarza). Tekst jest parodystycznym ujęciem dyskursu tożsamościowego, z którym mierzą się Ludożercy, powoli znikający z pola czujnego widzenia prawilnych i transparentnych dla siebie samych Amerykanów. Ich społeczny status, zwyczaje, obsesje, a nawet odruchy sugerują wystrzeloną w groteskowy literacki kosmos tradycyjną żydowską rodzinę. To chyba najciekawsze, bo aktywnościami łączącymi bohaterów jest niekoniecznie przygotowywanie matki do spożycia, ale stałe interpretowanie prawa i reguł, poszukiwanie definicji i rozstrzygalników. To jednak, jak się okazuje, nie określa ich statusu. Do Żydów odnoszą się niechętnie, z Amerykanami-normalsami im nie po drodze, ze strony większości „innych” z kolei spotyka ich podejrzliwość i wykluczenie. Można odnieść wrażenie, że proza ta – podobnie jak w innych utworach autora – jest próbą wielokrotnego przenicowania kwestii tożsamości i determinującej mocy wychowania (mroki dziedzictwa i dzieciństwa zarazem). Ultraortodoksyjność rodziny odseparowywałaby ją od Żydów postępowych, zwracających uwagę matki jako grupa niegodna zaufania i – nie daj Boże – identyfikacji. Jest to wszystko szyte dość grubymi nićmi, a sama pokrętność tego tożsamościowego rozpoznania (w kontrze, jak rozumiem, wobec nadokreślonego dyskursu z odrzucanych przez narratora propozycji wydawniczych) w ostateczności niewiele dla interpretacji tego utworu zmienia.
Konfundujący dyskurs Auslandera jest bardzo spójny, mimo tego jak wyczerpująco monotonny się staje w toku eksploracji zewnętrznego, wrogiego języka. Obelgi za obelgami, teorie spiskowe, wyzwiska, przemoc. Życie Siódmego i jego rodzeństwa jawi się jako uporczywy trening oddawania się w posłudze narodowi i dziedzictwu, marginalizujący indywidualność – od liczbowych imion, przez rolę w konsumpcji matki, po granie autoagresją jako próbą zdystansowania się wobec tych konieczności. Sam proces dzielenia jej ciała i jego konsumowania opisany jest w sposób odstręczający, ale zarazem dziwnie obojętny. Jakby konwencja powieści była na tyle wykręcona w stylu kina klasy XYZ, że nie sposób się w nią nawet krytycznie zaangażować. Najbardziej frapujący wydał mi się tu wątek melancholijny – jak w klasycznych Freudowskich rozpoznaniach, w których melancholię od żałoby odróżnia niejako wciągnięcie utraconego innego do własnej podmiotowości. Zjedzenie go, uczynienie częścią siebie: – Ama będzie żyła we mnie! – Trzeci krzyknął w stronę Wuja. – Ja to Ama! Ama to ja! W powieści Auslandera matka deklaruje, że pochowanie zmarłego – zamiast zjedzenia go – jest czymś gorszym, niegodnym. Tak właśnie czytałabym tę praktykę – jako przymuszenie kolejnego pokolenia do niepogrzebania i nieopłakania zmarłych, ale zintegrowania się z nimi – na dobre, ale o wiele częściej na złe.
Auslander w swojej powieści odtwarza i przetwarza radykalnie alienujące, paskudne dyskursy i gesty wrogości wobec Żydów. Bardzo trudno go przyłapać na jednoznacznym sprzeciwie, staje po stronie dziwnie dzikiego dyskursu antytożsamości, aby niejako tę własną tożsamość ocalić i odsunąć od siebie na własnych literackich zasadach. Nie nazwałabym tego gestu przejęciem, raczej pewnym uzależnieniem od dyskursu, od którego chciałoby się – może, prawdopodobnie – zdystansować. Uciec. od tego wrogiego, ale czasem też samoswojego dyskursu, oplatającego podmiotowość i czyniącego z niej narzędzie ochrony narodu. A mimo to, paradoksalnie, sama konwencja nie wydobywa bohaterów poza tę problematykę ani trochę. Jest w tym projekcie literackim coś fałszywie prostego, trollersko obojętnego na niuans i złożoność. Jakby przejęcie i granie na kilku nienastrojonych bębenkach miało ostatecznie przynieść zaskakującą i intrygującą nową jakość. Nie udzieliło mi się niestety to wrażenie. Dominowało raczej znużenie i poczucie – całkiem codzienne, nieliterackie – jakby mnie ktoś męcząco zaczepiał i paplał jak Roman Roy z Sukcesji, licząc na sprzeciw i czekając na odbiorczą niechęć. Trochę byłabym skłonna się oburzyć, ale jest to oburzenie z prefabrykatu – podobne do tego powieściowego odrzucenia idpolu i bez realnego rozgrzania się w tym oporze.
Auslander odwraca dyskurs powagi i tożsamościowego wzmożenia, przechodzi na literacką „drugą stronę”, skąd – o dziwo – niewiele ciekawego słychać. Na koniec zostaje poczucie osobliwości, Siódmy wychodzący naprzeciw wydawniczemu kapitałowi i wizja zjadanej (lub niezjadanej) matki. Wydawca w blurbie książki podkreśla, że trybalizm i polityki tożsamościowe w skrajnej postaci mogą wieść na manowce. Złoty środek, piękno zdrowego rozsądku wyzierające zza śmieciowej groteski; inflacja dzikiej wyobraźni i seria koszmarnych cytatów z mowy nienawiści dowodząca niepochwyconego tragizmu bycia jednym z „nich”… Zgubiłam tę powieść, czując, że kręcę się w foucaultowskim kółku, w którym system przemocy się domknął i nie ma z niego ucieczki, a resztkowym wyzwoleniem jest groteskowe samobiczowanie. Nieuchronnie powracałam w tej lekturze, do – pod wieloma względami radykalnie odmiennej – powieści Rijnevelda.
A jednak. A jednak przejście na stronę tego, kto powinien przestać już mówić, wydaje mi się pokrewne do pomysłu Auslandera. Dominującym odczuciem, które towarzyszyło mi w lekturze jest udręczenie: tak na poziomie powieści kreującej tok myśli i język Kurta – weterynarza, który nurza się w obsesji na punkcie czternastoletniej dziewczyny swojego syna, – jak i na poziomie odbiorczym. Dość oczywisty schemat, wedle którego „przecież to miało być męczące i obrzydliwe”, wydaje mi się – mimo wszystko – niewystarczający i jakoś leniwy. Na podstawowym poziomie czuję bowiem, że udręczona skutecznie zostałam już po kilkudziesięciu stronach. Rozwój języka i sposoby kreowania odstręczającego molestanta wydały mi się niestety dość kliszowe i literacko przewidywalne, papierowe tak intensywnie, że zza jego strumienia świadomości prześwitywał – niezbyt złożony – zamysł powieści. Na głębszym poziomie natomiast odnosiłam wrażenie, że ta przewidywalność męczarni ostatecznie spłynęła po mnie dość prędko. Nie dlatego, żeby przedstawiane wydarzenia i cyniczny proces oswajania nastolatki przez Kurta pozostawiły mnie obojętną (tak nie było), ale dlatego, że kreacja tej powieści nie jest szokująca, ale nihilistycznie wręcz przewidywalna. Koszmarnie wymagająca dla autora, jak sobie wyobrażam, ale jakoś programowo oczywista w odbiorze. Nie jestem pewna, czy Rijneveldowi udało się dokonać wolty, której próbował – zobaczyć swoją bohaterkę z perspektywy agresywnie odmiennej i uprzedmiotawiającej.
Siłą rzeczy zestawiałam ten utwór z Zielonym sari Anandy Devi, dość podobnym pomysłem literackim, mimo że nie uwzględniającym nielegalności i niemoralności różnicy wieku obiektu i mówiącego, ale ekstremalną przemoc ojca wobec córki i innych. Na pewno znaczenie miała tu kolejność obu lektur, nie wykluczam bowiem, że Zielone sari zdruzgotało mnie na tyle, że nie było już miejsca w mojej percepcji na podobne wrażenia. Nie sądzę jednak, że to wszystko. Devi idzie do końca w swoim pomyśle, tworzy język, który oblepia i niemal imituje doświadczenie bezpośredniej przemocy i radykalnego uprzedmiotowienia dokonanego przez człowieka, który sam siebie postrzega jako miejscowego boga. W lekturze Mój mały zwierzaku uderzyła mnie usilność tej próby – jakby wyjście z traumatycznego i skomplikowanego doświadczenia ujawniło się w porzuceniu podmiotowej perspektywy, w fałszywym odtworzeniu punktu widzenia, który pozwolił w ten sposób traktować nastolatkę. Widzę tu literacką kapitulację – przede wszystkim w braku zaufania do tekstu literackiego, w braku przekonania, że w nim samym coś się może wydarzyć. Jest w tym coś obliczonego, schematycznego w projektowaniu afektów odbiorcy, któremu niełatwo będzie przyznać, że narracja mężczyzny i poszczególne tematy, jak zazdrość o penisa (obu lekturom, jak widać, patronuje Freud – to chyba największe zaskoczenie), molestowanie, dorastanie, wykluczenie czy niejasna fascynacja światem zwierząt ze strony nastolatki, są nieprzekonującą formą literacką. Nastolatka opisywana i cytowana jest tu jak kilkuletnie dziecko, 49-letni mężczyzna z kolei nurza się w swoich nieskończonych fantazjach, które fantazjami ostatecznie nie zawsze pozostają.
Polemika z Lolitą jest domyślnym, łatwym kontekstem. Ostatecznie jednak nie mam pewności, czy jest aż tak wielką woltą wobec tekstu Nabokova – ani czy rzeczywiście interpretacja tej powieści jest tak jednoznaczna, jak ostatnimi czasy słyszę. A jeżeli – że wynika przede wszystkim z faktu, że intencja tekstu i projektowana reakcja czytelnika jest krystalicznie oczywista. Lepkość, natarczywość tekstu kontrastuje z tym założeniem. Może tu tkwi problem, na który nie natrafiłam czytając Niepokój przychodzi o zmierzchu. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek pozbędę się tamtej lektury – z pamięci i skojarzeń z innymi utworami i zdarzeniami z własnego życia. Była to bardzo trudna i nieoczywista dla mnie powieść, z którą – w kolejnych fragmentach – często nie wiedziałam co zrobić. Tu zostaje co najwyżej przyjęcie tego dyskursywnego przejęcia, obnażającego romantyzowaną przemoc. Może to wystarczy, może to i tak dość. Mnie nie wystarczyło.
Muszę uczciwie wyznać, moja kochana ulubienico, że po tej historii z siusiakiem znalazłem się w dość trudnym położeniu. Ach, tak bardzo chciałbym zaspokoić twoje bezbrzeżne pragnienie chłopięcego poroża, tak bardzo chciałbym ujrzeć w twych oczach blask zachwytu i gorączki, zobaczyć twój czerwony języczek prześlizgujący się po wargach, a czasem fantazjowałem, wyobrażając sobie, że w swoim łóżku zamieniasz się w Żabę lub wydrę, i znów czułem jak ciepło twoich sików przenika moje ubranie, czułem zapach moczu, pomógłbym ci z wycelowaniem strumienia, rysując wodoodpornym pisakiem w muszli klozetowej uśmiechnięty świński łeb (…).
To bardzo osobliwe wrażenie, gdy monotonia obrzydliwości i odrzucenia nie wzmacnia tych wrażeń, ale zaczyna skupiać uwagę na samym tekście, kreacji językowej i narracyjnej. Upatrywałam w tym możliwości wyjścia z tej paraliżującej lektury, ale tak się jednak nie stało. Sam wykreowany język Kurta jest oczywiście egzaltowany, stanowi swego rodzaju samooszustwo, tkwienie w jakimś obłędnym wyobrażeniu o sobie i pomijalnych innych. Można zajrzeć pod podszewkę tej romantyzacji przemocy seksualnej – jak chyba chciałoby się ją widzieć z perspektywy ofiary czy odbiorcy gotowego, by się sprzeciwić, oburzyć, ukarać. Nie tekst literacki jednak, ale postawę. Dopuszczam możliwość, że jakaś część czytelników potrzebuje tego – literackiego – bodźca, aby uświadomić sobie i zająć właściwe stanowisko wobec molestujących, pedofili, gwałcicieli, manipulantów żerujących na nastoletniej naiwności i ciekawości. Nie widzę poza tym zbyt wielkiego potencjału powieści Rijnevelda. Trudno byłoby mi ten utwór opisać jako udaną próbę nadszarpnięcia schematu Lolity, raczej jako wyprasowanie tej narracji w powtórzeniu. Nie jestem też pewna, czy 350 stron rzeczywiście stanowi tu pogłębienie, a nie tylko zwielokrotnienie tego poglądu i odrzucenia. W obu przenicowaniach dominujących dziś literackich perspektyw i punktów widzenia dokonuje się coś przygnębiająco oczywistego – nieważne, jak daleko ten język odrzucimy, powraca, jeżeli już nie na poziomie gatunkowej i stylistycznej kreacji, to na poziomie krytycznego i literackiego zamysłu.
Shalom Auslander
Matka na obiad
Przeł. Maciej Stroiński
Wydawnictwo Filtry 2022
Marieke Lucas Rijneveld
Mój mały zwierzaku
Przeł. Jerzy Koch
Wydawnictwo Literackie 2022