Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Być jak lady Jane, a może Doktor Who?

Artykuły /

Traktując amerykańskie (albo, bardziej globalnie, internetowe) repertuary serialowe (trudno nazywać je telewizyjnymi, skoro oglądamy na różne sposoby) jako coraz bardziej powszechny kapitał kulturowy, możemy uznać, że wszyscy oglądamy to samo i mówimy o tym samym. Tym samym bohaterze, zwrocie akcji, spoilerach. Kilka sezonów wcześniej triumfowały seriale medyczne (nie tylko House, ale i komediowe odmiany procedurali medycznych, jak Siostra Jackie czy dosyć kuriozalny i epigoński w stosunku do produkcji Shore’a serial Mental: Zagadki umysłu), trochę później wątki narkobiznesowe (Trawka, Breaking Bad), a ostatnio mamy modę na retro i głosy pokoleniowe, oczywiście wyrażane w cudzysłowie, bo Dziewczyny czy choćby Glee znają swoje miejsce w szeregu. W końcu telewizja (znowu to słowo, które pilnie potrzebuje funkcjonalnego zamiennika) nie chce nas szczególnie edukować ani wzywać na barykady. Krótko mówiąc, oglądamy amerykańskie seriale, ale z drugiej strony odczuwamy ich przesyt. Gdzieś z boku wyrósł bardzo silny front stworzony przez polskich fanów seriali brytyjskich. I właśnie o tych brytyjskich tytułach chciałam słów kilka. Po raz kolejny, bo było już trochę o britcomach i serialach kryminalnych.

Patrząc pobieżnie na polską blogosferę, widać, że jeśli piszemy o serialach, to chętniej o brytyjskich (amerykańskie mają za to więcej – mniej lub bardziej profesjonalnych – serwisów). Jest to o tyle ciekawe, że przecież wszystko, co nazywamy serialowym boomem, który dla jednych zaczął się od Miasteczka Twin Peaks, dla młodszych od Doktora House’a czy Rodziny Soprano – opiera się jednak na amerykańskich produkcjach. Tym bardziej zaskakujące więc, że jeśli już jakiś bloger lub blogerka pisze o serialach, to częściej brytyjskich. Zwierz popkulturalny hołubi od ładnych paru miesięcy Sherlocka, pisał o Mirandzie, oczywiście o Downton Abbey i wielu innych tytułach. Podobnie jak (to akurat nie dziwi) twórczyni Sherlockiany o Sherlocku i Elementary czy whomanistyka o każdym nowym śladzie Doktora Who. Lubimy Miami Dextera, Albuquerque Waltera White’a,  zajęcia w Greendale Community College (te akurat chyba coraz bardziej), ale to, co robią Brytyjczycy, wzmaga w internautach nie tylko chęć dzielenia się wrażeniami w postaci wymiany postów na forum. Zjawisko fangirlingu obserwujemy w odniesieniu do brytyjskich seriali, a konkretnie – aktorów występujących w tych serialach (silny front internautek skupił się wokół Benedicta Cumberbatcha, Davida Tennanta, Bena Whishawa czy Kennetha Branagha, o Idrisie Elbie nie zapominając). Wysoką estymą cieszą się odtwórcy roli Doktora Who i seriale nawiązujące, choćby mgliście, do Sherlocka Holmesa. Sherlock i Doktor Who mogliby porwać lud na barykady, wygrać wybory prezydenckie, ogłosić koniec świata i dalej nie mielibyśmy ich dość, wciąż chcąc jeść ich łyżkami. Konia z rzędem, kto poda argumenty wyjaśniające: dlaczego? Dlaczego oni?

Kolejnych wariacji na temat biografii Sherlocka Holmesa nigdy dość. Twórczość Conan Doyle’a, mimo że wielokrotnie przez telewizję przypominana, ciągle trafia na podatny grunt, wciąż chcemy oglądać Sherlocka na ekranie, a przecież mieliśmy już mnogość najróżniejszych wersji jego przygód. Wystarczy wspomnieć, że Doktor House ostentacyjnie nawiązuje do postaci detektywa, wszak Greg mieszkał pod tym samym adresem i nie tylko to łączyło go z Holmesem, o czym wszyscy fani i antyfani doskonale wiedzą. Dzisiaj mamy nie tylko Sherlocka Moffata i Gatissa, współczesną reinterpretację losów detektywa, ale i Elementary, serial amerykański. Najwyraźniej każdy ma takiego Sherlocka, na jakiego zasłużył (wszystko wskazuje na to, że Amerykanie zasłużyli na mniej niż reszta świata).

Lubimy wracać do Conan Doyle’a, ale równie mocno lubimy powrót do arystokratycznego blichtru i niesieni resentymentem chcemy oglądać Downton Abbey. Ile już razy śledziliśmy dzieje arystokratycznych rodów w obliczu przełomów historycznych? Nieskończenie wiele. Ale Downton Abbey cieszy się wielką popularnością nie tylko dlatego, że pokazano nam życie na galerii i na dole (umownie, „pod schodami”), w końcu kiedyś już oglądaliśmy coś podobnego – Pan wzywał, Milordzie? mimo komediowego charakteru także poruszał temat relacji „państwo – służba” i także pobrzmiewał tam motyw służby bardziej konserwatywnej od państwa.

Downton Abbey broni się wyrazistymi postaciami kobiecymi, panowie mają mało do zagrania. To między kobietami (nawet tymi, które uparcie bronią patriarchalnego systemu i kurczowo trzymają się odchodzącej epoki) rozgrywane są kluczowe partie. Ucieczka przed bezpiecznym konwenansem zapewniła serialowi entuzjastyczny odzew internautów – fascynują wizerunki posągowych dam niepotrafiących uronić ani jednej łzy nad śmiercią najbliższej osoby, z drugiej strony – zaangażowanych w walkę o przyszłość rodziny i zaniepokojonych jej losem. „To jest bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje”, tak chyba można podsumować i fenomen Downton Abbey, i narrację tego serialu, jak i sposób konstruowania postaci. Trochę starego, trochę nowego i dużo pożyczonego z takich tytułów, jak wspomniany Pan wzywał, Milordzie?, Między górą i dołem czy Wezwij położną.

Podobnie jest z Lutherem, nie zapominając o brytyjskim Wallanderze, który przecież opiera się na szwedzkich perełkach Mankella (zachwycałam się nimi tutaj i przypominam oraz zachęcam – czytajcie Mankella, to geniusz!), ale tak dobrze odnalazł się w realiach wyspiarskich, że nawet ortodoksyjni fani serialu szwedzkiego nie tylko akceptują, ale wręcz zachwycają się rolą Kennetha Branagha. Zarówno Luther, jak i Wallander opowiadają o detektywie nieradzącym sobie z życiem prywatnym. Motyw znany i zgrany bardziej niż cytaty z filmów Pasikowskiego, a jednak chcemy to oglądać i rzucamy się na trzy odcinki nowego sezonu z kompulsywną pazernością. Z pewnością Elba i Branagh czynią te seriale jeszcze bardziej hipnotyzującymi/uzależniającymi/magnetycznymi i co tam jeszcze przyjdzie nam do głowy, ale nie tylko aktor czyni serial. Scenariusze i zdjęcia – bez nich seriale Luther i Wallander nie byłyby kompletne. No i drugi plan, niezredukowany do funkcji zapchajdziury.

Zastanawiając się, jak to możliwe, że oglądamy niemal równocześnie Sherlocka, Downton Abbey i Luthera, seriale różniące się wszystkim – narracją, stroną wizualną, formą opowieści, a także docelowym widzem – dochodzę do wniosku, że z brytyjską telewizją jest trochę jak ze strojem panny młodej. W końcu jest tam coś starego, coś nowego, coś pożyczonego i coś niebieskiego (budka Doktora Who, rzecz jasna!). I chyba ten pozornie dziwaczny, pozornie nieprzystający do siebie zestaw sprawia, że jesteśmy zachwyceni i nie możemy oderwać wzroku. Gdyby bowiem poskładać wszystkie te tytuły w całość, to stworzylibyśmy telewizyjny outfit panny młodej, zapraszającej do wspólnego tańca. A może chodzi o fenomen tzw. brzydkich ludzi? W końcu realizm brytyjskich seriali kryminalnych wzbudza duży aplauz fanów. Co ciekawe, zupełnie inaczej niż w przypadku seriali amerykańskich (przecież właśnie Dziewczyny były przez grono internautów bojkotowane jako serial o grubasce, która ośmiela się uprawiać seks i zmusza ludzi, żeby to oglądali – chodzi o Lenę Dunham, autorkę pomysłu i odtwórczynię roli głównej).

Nie do końca wiadomo, skąd wzięła się zachłanność fanów połykających brytyjskie seriale. Nie wygląda to na kaprys polskich widzów (jak na kaprys trwa zdecydowanie zbyt długo). Może chodzi o to, że Tony Hill nosi swoje rzeczy w niebieskiej reklamówce, co pewnie zdarzyło się większości z nas, a nigdy nie zdarza się w serialach amerykańskich? Brytyjczycy mają coś takiego, co lubimy oglądać, a czego nie potrafią kupić/uszyć/zaprogramować/udoskonalić producenci amerykańscy. Czym jest owo „coś”? Myślę, że nawet John Carpenter tego nie wie.

Małgorzata Major

(ur. 1984) – kulturoznawczyni, autorka tekstów poświęconych kulturze popularnej („EKRANy”, „Bliza”, „Fabularie”, „Tygodnik Przegląd”, „Kultura Popularna”), współredaktorka tomów „Władcy torrentów. Wokół angażującego modelu telewizji”, „Pomiędzy retro a retromanią”, „Wydzieliny”.