Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ofensywa brytyjskich seriali kryminalnych

Artykuły /

Amerykańskie seriale proceduralne (ze szczególnym uwzględnieniem produkcji typu CSI: Miami) stanowią odpowiedź na pragnienie widzów, którzy w swoim szaleńczym pędzie w nadziei na uporządkowanie świata, uwierzyli, że każda zbrodnia może być wykryta i należycie ukarana. Nagle okazało się, że morderstwo doskonałe nie jest możliwe, ponieważ jego najsłabsze ogniwo stanowi człowiek. Bo to właśnie nieudolny przestępca zostawia strzęp DNA na dywanie i o ten strzęp niemalże potyka się pracownik laboratorium kryminalistycznego, który prędzej czy później i tak dostrzegłby kluczowy w sprawie dowód. Zatem przestępcy mogą być nieudolni, mogą reagować emocjonalnie i dekonspirować swoje sekretne plany eksterminacji całej populacji Miami, ale tego rodzaju słabości obce są ekspertom, potrafiącym dostrzec na chodniku nitkę z klapy marynarki poszukiwanego mordercy. Słabość ludzkiej natury objawia się tylko w działaniach antagonistów. Protagoniści są doskonale zaprogramowanymi maszynami do rozwiązywania „zagadek kryminalnych”.

Przez ponad dziesięć lat, stacja CBS karmiła umysły amerykańskich widzów ambrozją, która sprawiła, że nie tylko Amerykanie, ale widzowie na całym świecie zapragnęli, żeby nad naszym bezpieczeństwem czuwał nie Barack Obama, a dr Gil Grissom (CSI: Las Vegas). Grissom jest superbohaterem z tego samego rozdania, co Sheldon Cooper (Teoria wielkiego podrywu) i Temperance Brennan (Kości). Ekspert kryminalistyczny z Las Vegas nie zaprzyjaźniłby się raczej z Patrickiem Jane’m, bo bardziej przemawia do niego „szkiełko i oko” niż „czucie i wiara”. Ostatnia dekada w telewizji to rehabilitacja geeków, nerdów i innych szalonych naukowców, dla których nie było miejsca w czasach, gdy świat przed zagładą ratowała ekipa Słonecznego patrolu. Epoka telewizyjnych lat 90. to prymat pięknych ciał nad pięknymi umysłami. Jednak dzisiaj, widz zmęczony posągowymi sylwetkami ratowników z Los Angeles, chętniej zagląda do świata wykluczonych z życia towarzyskiego, kujonów w szarych swetrach.

Każdy format telewizyjny prędzej czy później schodzi z afisza; wygląda więc na to, że kres CSI… jest bliski. W serialach proceduralnych (opartych na schemacie „case of the week”) z czasem owa „procedura” staje się kulą u nogi i tak męczącym konstruktem, że wymusza na twórcach drastyczne działania. Na ogół są nimi decyzje o kasacji albo przedłużenie żywota ciągle rokujących postaci poprzez wrzucenie ich do spin-offa o nieco bardziej nowatorskiej strukturze. Czy taki los spotka speców z CSI? Trudno wyrokować, ale z pewnością w telewizyjnym drugim obiegu (w sieci) samoistnie dokonał się podział sugerujący, że produkcje spod znaku CSI skierowane są do widza mniej wymagającego. Takiego, który lubi być prowadzony za rękę przez Horatio Cane’a, a nie gnany przez zawieruchę szwedzkich wydm, po których krąży pogrążony w myślach Kurt Wallander.

W ten sposób dotarliśmy do meritum problemu. Seriale kryminalne to śmietnik, w którym możemy znaleźć wszystko – od Detektywa w sutannie po ekranizacje książek Agathy Christie. Jednak chcąc precyzyjnie określić, który serial cieszy się dzisiaj największym powodzeniem wśród widzów sieciowych, trzeba powiedzieć, że trwa walka o dominację między Kurtem Wallanderem, a Gilem Grissomem i Temperance Brennan. Ten pierwszy reprezentuje europejskie seriale kryminalne oparte o postać głównego bohatera, rozwiązującego zagadki morderstw przy użyciu li tylko szarych komórek, natomiast po drugiej stronie barykady znajdują się naukowcy, którym nie można odmówić inteligencji i przenikliwości, nie są oni jednak zawodowymi śledczymi. Wykorzystują jedynie określone narzędzia z zakresu nauk ścisłych do analizy zgromadzonego materiału dowodowego. I oto niepostrzeżenie dla fanów współczesnej telewizji, wyklarował się kolejny konflikt, niemal światopoglądowy. Kurt Wallander kontra spece z CSI. Kto wygra w tym sporze? Stawiam dolara, że gdyby przepytać widzów serialu Wallander i CSI: Miami o metody pracy swoich ulubionych śledczych, okazałoby się, że fani Wallandera lepiej znają jego „modus operandi” niż wielbiciele Cane’a. Dlaczego? Brytyjski serial o Wallanderze, realizowany dla BBC One, jest produkcją typu „quality drama” – przyciąga widza, dla którego ważne są nie tylko same zagadki, czyli ostateczne zdemaskowanie przestępcy, ale także świat bohatera, jego przeszłość, metryczka rodzinna i wszystko to, co sprawia, że Kurt Wallander wzbudza zachwyt nawet wtedy, gdy – ukryty w tajemniczym archiwum łotewskiej policji – defekuje do kosza na śmieci.

Fani seriali proceduralnych czerpią przyjemność przede wszystkim z pogoni za przestępcą, szukania wskazówek, o które nie sposób się nie potknąć podczas emisji serialu. Chcą dowiedzieć się, kto i dlaczego zabił. Prawdę poznają na pięć minut przed końcem odcinka – tak, aby morderca miał jeszcze czas na wyznanie win i przedstawienie swoich motywacji. Trudno w tym wypadku mówić o telewizji jakościowej, a to właśnie ona ma dłuższy termin „przydatności do spożycia”. Kres popularności trylogii o laboratoriach kryminalistycznych, zwłaszcza wśród widzów sieciowych jest świadectwem tego, że internauci są dzisiaj najbardziej aktywnymi użytkownikami kultury telewizyjnej. Znudzeni danym formatem, porzucają go bez żalu żeby za chwilę znaleźć kolejny wśród bogatych zasobów sieci.

Należy jednak pamiętać, że seriale proceduralne to serce amerykańskiej telewizji dlatego wieszczenie ich rychłej śmierci byłoby zdecydowanie przedwczesne. Odpływ widzów amerykańskich od tych seriali nie będzie zauważalny w badaniach telemetrycznych, ponieważ nadal będą włączać telewizor w porze emisji serialowych hitów (przyzwyczajenie do określonego rytmu dnia korespondującego z ramówką telewizyjną jest partycypacyjną praktyką kulturową widzów powyżej 49 roku życia, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach). Zmiana będzie widoczna jedynie w drugim obiegu. O ile bowiem jeszcze kilka lat temu internauci (także polscy) chętnie wymieniali się informacjami na temat popularnych amerykańskich seriali proceduralnych, o tyle teraz zauważalny jest nowy trend. Internauta ceniący telewizję jakościową przejrzał na oczy i zrezygnował z mniej wartościowych „procedurali”. Ceni swój czas i dlatego coraz bardziej selektywnie wybiera seriale, którym poświęca długie godziny. Jeżeli ogląda amerykańskie seriale kryminalne to tylko z HBO albo AMC. Gdy chce obejrzeć „rasowy” kryminał, sięga po produkcje BBC, a ostatnio także zagląda do skandynawskich ramówek telewizyjnych (po sukcesie Forbrydelsen i nieco mniej znanym, ale również cenionym Instynkcie wilka, ta tendencja będzie się utrzymywać).

A co oferuje zblazowanym internautom BBC? W tym roku wiele wybitnych seriali z zacięciem kryminalnym. Przede wszystkim Wallandera, który 1 kwietnia wrócił do ramówki BBC One. Serial z Kennethem Branaghem cieszy się wielkim powodzeniem nie tylko wśród fanów aktora, ale przede wszystkim wśród wielbicieli literatury Henniga Mankella, który pracował już przy produkcji szwedzkiego serialu o Kurcie Wallanderze. Dzięki wyrazistemu bohaterowi, którego przyjmujemy z otwartymi ramionami – bez względu na kolejną zmarszczkę na czole, wczorajszą koszulą i kilkudniowy zarost, z łatwością odnajdujemy się w realiach ystadzkiego komisariatu.Brak związku z wizerunkiem wymuskanego młodzieńca reklamującego dezodorant działa tylko na jego korzyść. Kurt Wallander ma super moce, których Amerykanie nigdy by nie wymyślili. Największą z nich jest zwyczajność, żeby nie powiedzieć przeciętniactwo. Wallander jest zwyczajnym facetem w średnim wieku, który chce coś zmienić w swoim życiu, ale nie bardzo potrafi. Ma słomiany zapał, czasem doznaje małych olśnień i czyni pewne kroki mające na celu zawarcie nowych znajomości, naprawienie relacji z córką czy zrozumienie motywacji kolegów z pracy, ale na ogół niewiele dobrego z tego wychodzi. Wallander nie jest zbyt biegły w celebrowaniu życia, nie rozkoszuje się każdym kęsem nowego dnia, co nie znaczy, że nie myśli o upływającym czasie czy straconych okazjach. Jak najbardziej to rozważa, ale nie potrafi przejść do kontrataku i najczęściej w starciu Kurt vs. rzeczywistość, statystyki sprzyjają rzeczywistości. Czym więc zachwyca ten prowincjonalny policjant bez właściwości? Zachwyca bezpretensjonalnością i nierozmienianiem się na drobne. Wie, że praca śledczego, to jedyne co robi skutecznie więc na niej się skupia. Nie ma przenośnego laboratorium ani komputerów z dostępem do rządowych plików. Kurt Wallander ma tylko (?) głowę i pustą kartkę. I z tych dwóch narzędzi robi kapitalny użytek.

Podobnie sprawa wygląda z Johnem Lutherem (bohaterem serialu Luther, także emitowanym w BBC; trzeci sezon stacja pokaże najprawdopodobniej jeszcze w tym roku). On również nie ma kieszeni pełnych sprzętu laboratoryjnego– nie przeszkadza mu to jednak w skutecznym dochodzeniu do prawdy. Luther i Wallander to zupełnie inne postaci (panowie raczej nie przypadli by sobie do gustu), ale łączy je dedukcyjny sposób wnioskowania, co stanowi rzadkość w epoce myślących za nas komputerów. Luther (w tej roli niezrównany Idris Elba) lubi zastraszać swoich interlokutorów, dręczyć świadków, a winnych zmuszać do pokonywania wyrafinowanego toru przeszkód. Nie zmienia to jednak faktu, że intuicja rzadko go zawodzi i gdy raz poczuje trop, nigdy go nie porzuca.

Wallander i Luther to bohaterowie różnych bajek, ale razem stoją na straży jakości w brytyjskiej telewizji. Te postaci, reprezentują klasyczny wizerunek chandlerowskiego detektywa. Obydwaj różnią się od Philip’a Marlowe’a, ale mają podobny background społeczny. Nie dysponują dyplomem elitarnej uczelni, ale za to posiadają inny deficytowy towar – przenikliwy umysł i potrafią zrobić z niego użytek. Skutecznie zwalczają prymat maszyny myślącej za człowieka. Nie wiedzieć kiedy, na telewizyjnej mapie zarysowała się wyraźna opozycja: człowiek (reprezentowany przez europejskie seriale) kontra system zerojedynkowy (wspomagany przez amerykańską produkcję telewizyjną). Najprawdopodobniej nie doczekamy się wyraźnego rozstrzygnięcia tego sporu, bo na nim zasadza się sens telewizyjnych przemian. Nasze wybory telewizyjnych fabuł są wybitnie indywidualne, a skoro potrafimy walczyć do upadłego o dobre imię ulubionego bohatera, nie dziwmy się, że po drugiej stronie barykady znajdują się równie zaciekli wojownicy.

Małgorzata Major

(ur. 1984) – kulturoznawczyni, autorka tekstów poświęconych kulturze popularnej („EKRANy”, „Bliza”, „Fabularie”, „Tygodnik Przegląd”, „Kultura Popularna”), współredaktorka tomów „Władcy torrentów. Wokół angażującego modelu telewizji”, „Pomiędzy retro a retromanią”, „Wydzieliny”.