Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Festiwalowe FOMO

Artykuły /

Zauważyliście, że z czasopism i portali poznikały relacje koncertowe? Mocno trzymają się bodaj tylko w „Teraz Rocku”. To symptom ewolucji stylów odbioru kultury w naszych – wciąż przyśpieszających – czasach. Ale też zmian roli koncertów i festiwali. I okazja do postawienia pytania, do czego dziś są nam potrzebne te wydarzenia.

Bo na festiwale chyba nie jeździ się już dla walorów muzycznych. Jest za głośno lub za cicho, basy nikną albo za bardzo dudnią, dominując całą audiosferę. Za dużo gitary. Albo za mało. Klawiszy nie słychać. Za to doskonale, często zbyt dobrze, słychać wokalistów, którzy na żywo falsyfikują to, co udało im się osiągnąć w studiach nagraniowych.

Z kolei uwielbiana przez dziennikarzy zbitka „atmosfera muzycznego święta”? Wolne żarty! Spęd (często) przypadkowych osób, tłok i ścisk lub żałosne pustki. Co roku powiększające się miasteczka gastronomiczne. A na dużych, profesjonalnie organizowanych imprezach natrętne reklamy sponsorów trudno już zignorować.

A więc może udział w masowych wydarzeniach jest pretekstem do piknikowania? I to takiego połączonego z Schadenfreude, bo niedosiężni na co dzień idole i idolki są bliżej fanów, choć na wysokich estradach, czasem oddaleni o kilkaset metrów od nich i widoczni wyłącznie na ekranie. Za to muszą zmagać się z trudnymi warunkami wykonu – grając, powiedzmy, czarci metal w upalne południe. Z kolei mniej znane, aspirujące do sławy zespoły można zaszczycić uwagą przez chwilę, a gdy ona upłynie, przejść pod inną scenę, wzgardliwie wydymając usta i rzucić do współuczestników miażdżącą opinię, godną najbardziej surowych krytyków muzycznych. Ten zestaw podszytych snobizmem i egocentryzmem przyjemności, które wykraczają poza samo słuchanie muzyki, wydaje się najbardziej adekwatny wobec współczesnej turystyki koncertowej. 

Postanowiłem przetestować wszystkie te przypuszczenia. A przy okazji wystawić na próbę własne muziarstwo na jednym z największych i najbardziej różnorodnych festiwali muzycznych na kontynencie. Wybrałem się na Primavera Sound do Barcelony. To była moja pierwsza edycja, choć impreza odbywa się od początku wieku. Wcześniej celowałem w bardziej undergroundowe wydarzenia. W tym roku przeliczyłem jednak tegoroczny budżet koncertowy i porównałem line-upy. Wyszło mi, że skoro chciałbym w bieżącym życiu zaliczyć występy Sparks, Bad Religion, Johna Cale’a, Laurie Anderson, Shellac, New Order, Depeche Mode, Los Bitchos, Blur, The Comet Is Coming, Pet Shop Boys oraz ze dwa tuziny innych ansambli, to najbardziej kalkuluje się zrobić to za jednym zamachem. A przy okazji będzie można później przysnobować – odwiedziwszy przegląd cieszący się prestiżem i nimbem imprezy „alternatywnej” zarazem. Przy czym ten ostatni przymiotnik niewiele dziś już znaczy. Odbywająca się od 2001 roku Primavera przeistoczyła się w wielkie przedsiębiorstwo rozrywkowe, a nawet franczyzę, z odsłonami w Madrycie, Porto, Buenos Aires, São Paulo i Bogocie. 

Edycja barcelońska składa się z głównych wydarzeń w malowniczo postindustrialnym Parc del Fòrum oraz towarzyszących mu występów w klubach. Festiwal trwa ponad tydzień, a jego rozmach i repertuar robią wrażenie. Dużo gorzej jest z poszanowaniem konsumentów i wygodą w tak prozaicznych sprawach jak kupno biletów, które rozchodzą się błyskawicznie. W celu ich zdobycia należy zainstalować aż trzy aplikacje, przesłać zdjęcie z dowodu osobistego oraz przejść szereg skomplikowanych procedur. Koncerty w klubach obwarowane są kaucjami po dziesięć 10 €. Próbując zdobyć bilet i załatwić wszystkie formalności, kląłem jak szewc. Procedura zajęła tydzień, wymagała pisania maili do obsługi, studiowania FAQ i regulaminów.

Przez chwilę czułem młodzieńczy entuzjazm, a nawet więcej, bo dwadzieścia lat temu nie marzyłbym o zobaczeniu takiego zestawu zespołów w czasie jednego urlopu. Szybko jednak przypomniałem sobie, że wkroczyłem w wiek średni. Osoby rówieśne zrozumieją mnie bez słów, młodszym krótko opowiem o najntisowej posusze muzycznej.

Za młodu chodziło się na wszystkie koncerty, które odbywały się w rodzinnej miejscowości. Metal, reggae, folkowy festyn, szanty, gamelany, drum and bassy, przegląd jazzowy, występ młodych mandolinistów. Wydarzeń muzycznych było mało. Każde z nich stanowiło atrakcję samo przez się, niezależnie od programu. Wraz z XXI wiekiem krajowy rynek koncertowy zaczął się rozwijać, a moje pokolenie zyskało okazję do przedłużania młodości poprzez kurczowe trzymanie się dawnych idoli oraz (rzadziej) szukanie nowych. Nastała epoka muzycznego FOMO (Fear of Missing Out). A kiedy streaming ostatecznie wyparł płyty i kasety, okazało się, że można i warto słuchać muzyki spoza własnej subkulturowej sekty. I tu zaczynają się problemy dla siwiejących metali niegardzących reggae lub podstarzałych użytkowników techno, którzy czasem odskakują w indie folk. Trzeba wybierać.

Tymczasem na Primaverze do wyboru było wszystko. Powzruszałem się muzycznym esejem Laurie Anderson, by za chwilę dać się zmasakrować black metalowej grupie Litvrgy. Braci Maelów ze Sparks słuchałem z otwartą gębą i to nie tylko z powodu ich wspaniałego show, ale też po to, by nabrać tchu przed kilkukilometrowym biegiem na występ Depeche Mode. Cieszyłem się, że hardcore’owa supergrupa OFF! gra krótkie piosenki, bo udało mi się ich zmieścić w napiętym grafiku i dotrzeć o czasie na New Order. Kręgosłup odmawiał posłuszeństwa, a w perspektywie miałem kolejny marsz – tym razem na występ Le Tigre. Ze względu na zmęczenie koktajlem wszystkich muzycznych gatunków i stylów musiałem odpuścić koncerty Swans i Skrillexa. Bałem się już nie o starcze plecy, ale o trzewia.

Duże festiwale bez ograniczeń gatunkowych są jak grzebanie w Spotify. Tyle że w terenie i bez możliwości płynnego przeskakiwania pomiędzy utworami. W darmowej wersji aplikacji mogą złościć reklamy, na żywo okazało się, że chcąc nie chcąc (zdecydowanie nie chcąc), musiałem wysłuchać sporego fragmentu występu Måneskin, bo grali na głównej scenie, gdy czekałem na Death Grips. Za to Pet Shop Boys widziałem dwa razy. Na wielkiej scenie z imponującą scenografią i w zatłoczonym klubie. O raz za dużo. Nie udało mi się za to poznać nikogo ze „wschodzących”, nieznanych mi wcześniej wykonawców, mimo że bardzo chciałem się zachwycić kimś nowym. Najbliżej realizacji tego planu byłem w czasie przyjemnego elektroniczno-glamowego występu Alison Godfrapp w nowej odsłonie. 

Okazuje się, że more is less. Że duży i zróżnicowany repertuar nie pozwala na „napchanie uszu” całym swym bogactwem. I choć zaliczenie każdego z wymienionych wcześniej koncertów było dla mnie ogromnie satysfakcjonujące, to moje muzyczne FOMO w rezultacie urosło zamiast się zmniejszyć.

Odnoszę wrażenie, że organizatorzy dużych festiwali są świadomi kresu tej formuły. Headlinerzy przyciągają widownię, ale występy mają charakter pretekstu do piknikowania. Stąd rozrost dodatkowych atrakcji, telebimowe przebitki na uczestników i takie ich konstruowanie, by dobrze prezentowały się w czasie lajwów w portalach społecznościowych. 

Pobyt na Primaverze był forsownym eksperymentem na własnym organizmie, ale nie żałuję. Uświadomiłem sobie, że nie zdążę odhaczyć wszystkich upragnionych koncertów. Na tym i każdym dużym, wielogatunkowym festiwalu. Zestawienie opozycyjnych wobec siebie stylów tworzy jazgot. Co robić? Na bazie własnych obserwacji proponuję, by festiwale takie jak Primavera lub krajowy Open’er traktować w kategoriach sportowych. To okazja do uprawiania marszobiegów w ciekawym otoczeniu dźwiękowym. Festiwale na skalę większą niż katowicki OFF Festival stają się wydarzeniami pozamuzycznymi. A jeśli wolicie słuchać niż testować wytrzymałość organizmu, wybierzcie festiwale butikowe lub te, które mają ściśle sprecyzowany program jak (komponowany co roku w innym nurcie) lubelski Wschód Kultury, krakowskie Summer Discomfort i Soulstone Gathering, Gdańsk Ska Jamboree czy sosnowieckie Sosno Ska Party. Ten ostatni zaliczyłem w poprzedzający to wydanie Popmoderny weekend. Wierzcie lub nie, ale piknik pełen podrygujących skinheadów był najprzyjemniejszym festiwalem tego lata. Oczywiście, podlanym nostalgicznym subkulturowym sosem pokolenia 40/50-latków. Siwizny nie było widać tylko ze względu na obowiązujące fryzury. 

Muzyczne lato trwa. W planach mam jeszcze kilka festiwali i pogoń za nastoletnią ekscytacją. Choć warto sobie uświadomić, że większość z nas nie zazna tego poziomu endorfin, co ślizgający się na sztucznej krwi metale podczas jednej z poprzednich edycji Summer Dying Loud

Jan Bińczycki

(ur.1982) – bibliotekarz, publicysta, regionalista współzałożyciel kolektywu „Tłusty Druk”, co tydzień prowadzi program pod tą samą nazwą na kanale Reset Obywatelski.