Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

C.k. Youtuber. Rzecz o Robercie Makłowiczu

2/2024

Artykuły /

W momencie publikacji tego tekstu youtube’owy kanał Roberta Makłowicza niechybnie zbliża się do 100 milionów wyświetleń. Próżno szukać drugiego youtubera o tak szerokich zasięgach, którego nie imałby się hejt czy nawet merytoryczna krytyka. Dlaczego tak bardzo Makłowicza lubimy i czy w ogóle są jakieś powody, by lubić go trochę mniej?

Polska publiczność poznała Makłowicza w 1998 roku, kiedy jego cykl podróży kulinarnych zadebiutował w ogólnopolskiej telewizji. Od tamtej pory towarzyszy nam w zasadzie bez przerwy, również jako autor książek, aktor dubbingowy, uczestnik kulinarnych festiwali czy zatrudniany w reklamach celebryta. Przez ćwierć wieku nie został bohaterem żadnego obyczajowego skandalu, w społecznej świadomości dorobił się miana mistrza mowy polskiej (w rzeczywistości tego tytułu, o dziwo, nigdy nie otrzymał) i dał się poznać jako osoba z dużym dystansem do siebie, dobrotliwie reagując na liczne memy ze swoim udziałem. O niezachwianym trwaniu Makłowicza decyduje również to, że zaproponowany przez niego atrakcyjny format telewizyjny nie doczekał się żadnego zdolnego kontynuatora lub naśladowcy. 

Tłumacząc fenomen krakowskiego dziennikarza, Olga Drenda w Słowie humoru zauważa: Odpowiedzią na poszukiwanie pozytywnych wzorców współczesnej polskości stał się między innymi Robert Makłowicz, koneser kuchni, zaprzysięgły Galicjanin, trochę bon vivant, pocieszny, radosny i kulturalny. Jego wizerunek medialny idzie na przekór zarówno swojskości popadającej czasem inercyjnie w skansen czy polityczną norę, jak i imitacyjnemu połyskowi. Znany nam z ekranu Makłowicz jawi się jako człowiek bezpretensjonalnie wesoły. W słynnym filmie, w którym wybiera się na grządki w towarzystwie pieska, w pewnym momencie komentuje: „Ależ on żre koperek, to będzie zdrowy pies, proszę!”, po czym wpada w niepowstrzymany chichot, a my razem z nim. Dlatego polskie wujaszkowate memy są „wąsate”, ale w sposób dobroduszny i życzliwy, bez międzyludzkiej toksyny.

Jeśli dodamy do tego głoszone przez Makłowicza poglądy, z którymi – jak dowodzą ostatnie wybory parlamentarne – utożsamia się zdecydowana większość nadwiślańskiej populacji (nacjonalizm i wojna są złem, a członkostwo w Unii Europejskiej roztoczyło przed Polską trudne do przecenienia możliwości), dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem, że zapracował sobie na miano króla fajnopolaków, jednocześnie niespecjalnie wadząc tym, którzy do figury fajnopolaka odnoszą się co najmniej z rezerwą. Jednak nawet najpyszniejsze danie trudno przyjąć bez popitki. Sprawdźmy zatem, jakie elementy Makłowiczowego uniwersum mogą nam stanąć w gardle.

Tygiel kulturowy zawsze smaczny i zdrowy

Człowiek w moim wieku zna już dobrze swoje obsesje i idiosynkrazje, więc wiedziałem, że prędzej czy później, o czymkolwiek bym nie mówił, to i tak przejdę na temat monarchii austro-węgierskiej – otwarcie przyznaje Robert Makłowicz na początku wykładu pt. Środkowoeuropejskie kawiarnie jako ośrodek życia intelektualnego i artystycznego, ze szczególnym uwzględnieniem Lwowa i Czerniowiec, który wygłosił w marcu 2022 roku w Muzeum Uniwersytetu Warszawskiego. Faktycznie, krakowianin nie przepuszcza żadnej okazji, by sławić dobre imię cesarza Franciszka Józefa. Jego mięta do wąsatego monarchy bywa równie perwersyjna i nawet trudniej wytłumaczalna niż gorliwość, z jaką po prawej stronie publicznej debaty wzdycha się do Margaret Thatcher i Ronalda Reagana. Promuje Makłowicz wyimaginowany obraz monarchii austro-węgierskiej jako krainy będącej areną dla szczęśliwego współżycia Niemców, Węgrów, Czechów, Polaków, Rusinów, Żydów i narodów bałkańskich. Swoje sentymentalne pogadanki toczy jednak z perspektywy kawiarnianego stolika, skąd widok roztacza się na okazały dziewiętnastowieczny gmach miejskiego teatru, lecz problemy ludzkiej mierzwy tak dobrze dostrzegalne już nie są.

Urok Krakowa Wyspiańskiego i Przybyszewskiego, kawiarni Lwowa i Czerniowiec, mających setki lat tradycji wielokulturowości, czar pogranicza, Hucułów, austerii i bezdroży przełamuje „urok” legendarnej galicyjskiej biedy, chłopskiego antysemityzmu i nieuczciwej dominacji Polaków nad Rusinami. Nie chodzi o to, by mit pięknej Galicji wytrzebić, ale o to, by tam, gdzie rozmawiamy na serio o polityce i historii, nie ulegać mitologiom – pisał Przemysław Batorski o Idei Galicji Larry’ego Wolffa. Trudno zarzutowi ulegania mitologiom nie przyklasnąć, choćby gdy spojrzy się na ostatnie wydanie (pierwsze ukazało się już w 1995 roku!) książki kucharskiej Makłowicza C.k. kuchnia, stanowiącej kompilację przepisów z czasów monarchii. Z okładki uśmiecha się do nas autor odziany w kompletny mundur galowy armii Najjaśniejszego Pana, a w klapie zamiast orderu pyszni się kajzerka. W jadłospisie nie znajdziemy zaś wielu pozycji dla ludu (a przecież Makłowicz w swoich programach potrafi zachwycić się tzw. kuchnią biedy – pizzą we Włoszech czy wykorzystaniem bakłażana jako „mięsa dla ubogich” w wielu przepisach rodem z Bałkanów). To raczej tournée po eleganckich wiedeńskich, krakowskich czy budapeszteńskich restauracjach. Nie wątpię, że większość potraw z książki to istne frykasy (o ile tylko ktoś je mięso), ale to jeszcze nie powód, by fascynację gulaszem z bażanta po szegedyńsku ekstrapolować na rzekomo beztroski los poddanych Franciszka Józefa. 

Konstrukcja myślowa, którą prezentuje Makłowicz, nie jest wszakże nad Wisłą czymś odosobnionym. Mam na myśli romantyzowanie dwudziestolecia międzywojennego, które wyidealizowaliśmy sobie, zapominając na jakiś czas o biedzie, bezrobociu, prześladowaniach politycznych i antysemityzmie. Pamiętaliśmy za to o kodeksie honorowym Boziewicza i zmrożonej wódeczce w Adrii. Stąd już tylko krok do stwierdzenia, że każdy chyba musi mieć jakieś swoje „kiedyś to były czasy”. Dla ciebie może to być nostalgia za bieganiem po podwórku z kluczem na szyi, dla dobrze sytuowanego przedstawiciela krakowskiej elity intelektualnej XXI wieku będzie to fantazja o byciu poddanym z Bożej Łaski cesarza.

Imagine there’s no money

Wsłuchajmy się w pierwsze słowa Roberta Makłowicza z odcinka będącego zapisem jego podróży do Albanii: W tym kraju obowiązuje waluta o nazwie leki, trudno dostępna i trudno zbywalna poza Albanii granicami. Ale na szczęście wszędzie tutaj można płacić euro. A skoro tak, to w podróży po Albanii niezwykle przydatna będzie karta… I tu pada nazwa walutowej usługi oferowanej przez największą w świecie korporację wydającej karty płatnicze, która jest partnerem tego i wielu innych odcinków. Te krótkie i – trzeba przyznać – zawsze wyraźnie i uczciwie wyeksponowane wtręty o lokowaniu produktu są jedynym przejawem obecności pieniądza jako takiego w świecie przedstawionym w filmach Makłowicza. Nasz poczciwy przewodnik nigdy nie wspomina o cenach, choć jego ekranowa obecność w głównej mierze opiera się na odwiedzaniu restauracji, sklepów, targowisk, hoteli czy muzeów. Co dziwne, na ekranie nie jest też ogrywany wspomniany partner odcinka, a przecież nie od rzeczy byłaby scenka, w której Makłowicz płaciłby swoją wspaniałą kartą, a przy okazji informował widza o orientacyjnym koszcie jakiegoś towaru lub usługi. Przyjemne z pożytecznym.

Jasne jest, że twórcy internetowi i influencerzy malują w swoich przekazach obraz złożony jedynie ze skrawków rzeczywistości, często najbardziej kolorowych, pachnących i estetycznych. Daleki jestem, by swoje wyobrażenie o opiece nad dziećmi wysnuwać z kont parentingowych pozbawionych prozy zafajdanych pieluch czy dzikich awantur o nieodpowiedni kolor kubeczka. Nie apeluję zatem do Makłowicza i jego ekipy o przedstawianie faktur za noclegi. Rzecz jednak w tym, że wymiar finansowy powinien być w treściach proponowanych przez kanał podróżniczy chociażby muśnięty. W przeciwnym razie twórca siedzący za suto zastawionym stołem niebezpiecznie osuwać się będzie w personę nieco lepiej uczesanego Testovirona.

Naturalnie nie można Makłowiczowi zarzucić celowego epatowania statusem. Niemniej trochę zbyt łatwo przychodzi mu rzucanie hasełek w rodzaju: Wy też to możecie przeżyć, to tylko x godzin jazdy samochodem z Krakowa (ewentualnie zawsze możecie skorzystać z oferty serwisu internetowego oferującego zagraniczne wycieczki, który jest partnerem wielu odcinków) albo Ten produkt można też już bez problemu kupić w Polsce. Nasz bohater, jakkolwiek zawsze wobec swoich widzów życzliwy, czasami zdaje się zapominać, że dla części z nich owo „bez problemu” wcale nie musi być takie oczywiste, choćby ze względu na bariery ekonomiczne. Zakładam, że nie każdy fan omawianego tu kanału jest grupą docelową firmy czarterującej jachty albo salonu włoskich samochodów klasy premium, bo i takie podmioty sponsorowały niektóre odcinki. 

Jeśli pieniądz w świecie Makłowicza w ogóle się pojawia, to ma to charakter kuriozalnego egzotyzowania tej plebejskiej czynności, jaką jest płacenie za towary. Oto w odcinku irlandzkim krakowski dziennikarz udaje się na targowisko w Cork, gdzie przy stoisku z owocami morza rozmawia z pracującym tam rodakiem. Pośród dorodnych halibutów, turbotów i soli wypatruje ostryg, będących miejscowym delikatesem, najlepiej smakującym ze szklaneczką stoutu. Następnie zaś z niekłamanym zdumieniem oznajmia, że jedna ostryga kosztuje (tu brakuje tylko werbli) jedno euro! Makłowicz wygląda, jakby nie mieściło mu się w głowie, że cokolwiek można nabyć za tak nikczemną kwotę. Wartości wielodaniowych kolacji, którymi youtuber delektuje się w każdym odcinku, już nie poznamy. I tak to się kręci, panie Areczku. Dla pana jest ostryga za eurasa, kolacja jest dla zarządu.

Masz to w Polsce?

Kiedyś kilkakrotnie zamawiałem w różnych miejscach sałatkę „coleslaw”, wymawiając to poprawnie, czyli „koulslo”. Niestety, kelner robił tylko wielkie oczy. Więc dałem spokój. Kopanie się z koniem nie ma sensu – kilka lat temu napisał na Twitterze publicysta Łukasz Warzecha, stając się szybko obiektem bezlitosnej szydery. Podobnej w duchu lekcji obycia udzielił swoim widzom Robert Makłowicz w odcinku wiedeńskim, a tematem zajęć było jajko w szklance. Niezależnie od tego, gdzie jestem, bardzo często jadam na śniadanie jajka w szklance, zwane u nas popularnie jajkami po wiedeńsku – snuje opowieść. – Nauczony doświadczeniem, wiem, że nie wszędzie w Polsce rozumieją termin jajek w szklance, więc kiedyś w Warszawie poprosiłem o jajka w szklance i precyzyjnie wytłumaczyłem, o co mi chodzi. Po prostu powiedziałem: bardzo proszę ugotować mi jajka na miękko i przełożyć je do szklanki. I wiecie, co dostałem? Tu ulubiony gawędziarz Polaków wkłada nieobrane jajko do wysokiej szklanki i prezentuje je do kamery. Następnie dowiadujemy się, jak należy postępować właściwie (ugotować jajka na miękko, wydłubać zawartość ze skorupki, przełożyć do niskiej szklanki i wybełtać z odrobiną masła, soli i pieprzu). Ton podobnie protekcjonalny jak u Warzechy, a jednak w komentarzach próżno szukać negatywnych reakcji i posądzania autora o snobizm. Skąd ta niesprawiedliwość?

Odpowiedzi może być kilka. Może stąd, że Makłowicz przez dekady zapracował sobie u odbiorców na pozycję specjalisty od kulinariów, więc skoro coś mówi, to pewnie wie. Nie jest zaś jedynie przemądrzałym ekspertem od wszystkiego, który nie zazna spokoju, dopóki nie wypowie się na każdy temat. A może po prostu sprawia wrażenie sympatycznego gościa, podczas gdy Warzecha… No cóż. Jednoznacznej odpowiedzi na pytanie zadane w poprzednim akapicie zatem nie znam. Wiem natomiast, że w swoich filmach Makłowicz stara się – z lepszym lub gorszym skutkiem – pozować na swojego chłopa, nie zaś na prosperującego biznesmena-erydutę, którym w istocie jest. Daje to niekiedy efekt komiczny (prawdopodobnie zamierzenie), bo koniec końców obcujemy z gościem, który bez przerwy używa słów łacno, ersatz i wprzódy, by chwilę później w czasie gotowania zauważać, że ma brudne łapy, a przy okazji scen basenowych przepraszać, że pokazuje się w samych gaciach. Tu wspomni coś o Mahlerze, by za chwilę cytować 12 groszy. Jest człowiekiem, który zna nazwy wszystkich istniejących i nieistniejących szczepów wina, co nie przeszkadza mu zakładać koszuli w rysunkowe świnie i opowiadać starych dowcipów o radzieckim przyrządzie do świecenia w dupie. Trochę porno, trochę wysoka kultura – jak głosiła nazwa popularnego swego czasu fanpage’a. W sumie nie wiadomo, czy to bardziej Makłowiczowi zależy, by pokazać, że jest jednym z nas, czy bardziej chcemy tego my.

Rzecz w tym, że omawiany w tym tekście kanał trudno porównać z działalnością youtuberów radzących, jak tanio podróżować, wobec czego influencer taki jak Makłowicz nigdy nie będzie na tym samym poziomie, co jego widzowie. Zwłaszcza, że stoją za nim poważni sponsorzy, których przez kanał przewinęło się już prawie czterdzieści: od producenta elektrycznych hulajnóg, przez sklep militarny, po ambasadę Królestwa Szwecji. Trudno akurat z tego czynić zarzut człowiekowi, który wybrał los youtubera. Wydaje się też, że dobierając firmy do współpracy, nie zdążył jeszcze przekroczyć granicy dobrego smaku. Czy jednak uniezależnienie się od TVP i atrakcyjne kontrakty sponsorskie stanowią przyzwolenie na stosowanie przemocy symbolicznej wobec swoich widzów? Przy odrobinie złej woli ktoś mógłby za taką uznać choćby wczesne programy z wakacji spędzanych w Dalmacji, podczas gdy zgnębieni lockdownami rodacy kiszą się na home office. Obrazek, jak by powiedział Robert Makłowicz, emblematyczny: zielona dalmatyńska posesja, zachód Słońca, miejscowi grajkowie wykonują rzewne tradycyjne utwory, w kadr wchodzi rozanielony gospodarz programu z kieliszkiem wina w jednej i kawałkiem kiełbaski w drugiej ręce i powiada: Jeśli pytacie się państwo, czym jest szczęście, to między innymi jest ono właśnie tym. Tym wszystkim. Cholera, że też wcześniej na to nie wpadłem. Albo intro wprowadzające lokowany produkt w innym z odcinków: Prawdziwy środkowy Europejczyk potrzebuje kontaktu z wodą sodową, bowiem nigdy nie wie, kiedy akurat i w jakim miejscu najdzie go ochota na szprycera. Jak wiadomo, jest to TOP3 pragnień prawdziwego środkowego Europejczyka.

Tak trzeba żyć

Na koniec przyszła pora na obrazoburcze pytanie: czy Robertowi Makłowiczowi można tak naprawdę ufać? Oczywiście ufamy mu jako temu, kto przez ćwierć wieku nie dał się złapać na opowiadaniu bredni. Forma półgodzinnej gawędy na YouTube nie sprzyja zamieszczaniu przypisów i bibliografii, zatem za dobrą monetę bierzemy przypowieść o wielkim dublińskim pożarze destylatu, który udało się ugasić za pomocą końskiego nawozu, jak również wiele innych historycznych ciekawostek kraszących każdy z odcinków. Nie traćmy jednak z oczu, że mamy do czynienia facetem, któremu z jednej strony w wielu obszarach trudno ukryć dziwnie pojmowany konserwatyzm (czy naprawdę kwestia dodawania lodu do pewnego wysokoprocentowego alkoholu zasługuje na tak zapalczywą reakcję?), z drugiej – naprawdę nietrudno wytknąć mu niekonsekwencję. Niejednokrotnie natrząsał się Makłowicz z błędnego określenia oliwa z oliwek (bo oliwa nie może być z niczego innego), ale kiedy przyszło mu wypuścić do sklepów produkty sygnowane własnym nazwiskiem i wizerunkiem, sam pozwolił, by na etykiecie znalazł się ten pleonazm. Innym razem znany z atencji dla węgierskiej kuchni, kultury i historii podróżnik zarzekał się, że odkąd w Budapeszcie podśmierduje autorytaryzmem, to on stracił przyjemność z wizytowania naddunajskiej stolicy. Orban co prawda trzyma się mocno, ale wystarczyło, że pojawił się atrakcyjny sponsor kojarzony z Węgrami (producent kostki Rubika), byśmy dostali od Makłowicza dwa entuzjastyczne odcinki z Budapesztu. 

W influencerskim półświatku pod patronatem Krzysztofa Stanowskiego i Mamy Ginekolog są to oczywiście grzeszki drobne. Ja łatwo je panu Robertowi wybaczam, bo proponowane przez niego przepisy parę razy pozwoliły mi zabłysnąć w towarzystwie (patrz: dorsz po szwedzku z odcinka numer 36). A wybaczyć jest jeszcze łatwiej, jeśli pod jednym z odcinków natrafi się na taki komentarz: Oglądanie Pana filmów jest jedną z niewielu rzeczy, która sprawia mi radość w moim ciężkim okresie depresji

Lektura innych komentarzy pod filmami Roberta Makłowicza każe przypuszczać, że jego widzowie w ogromnej większości wolni są od rozterek i wątpliwości wyrażonych wyżej. Przeważają głosy zachwytu nad odwiedzanymi przez youtubera miejscami oraz sposobem snucia opowieści. Każdy z cotygodniowych programów przynosi wszelako jeszcze jeden rodzaj komentarza, a mianowicie podszyte życzliwą zazdrością konstatacje, że Makłowicz to ma klawe życie (bo że wyżywienie klawe, to jasna sprawa): Pan Robert mega pozytywny wykształcony facet, tak trzeba żyć; Mało komu czegokolwiek zazdroszczę, ale prowadzenie takiego życia uważam za fenomen; Wiele osób twierdzi, że od pana Roberta nauczyło się gotować. Ja z tych filmów staram się uczyć, jak trzeba żyć. A to tylko mała próbka.

Jest więc Makłowicz final bossem influencerstwa. Udało mu się bowiem przekonać wielu odbiorców, że publikowany na YouTubie obrazek jest realistycznym zapisem jego życia. Obalanie tego naiwnego przekonania byłoby naturalnie zajęciem jałowym (dość powiedzieć, że na przestrzeni 170 odcinków nie zdarzyło mu się zamówić w restauracji dania, które okazało się niesmaczne). Pozostańmy zatem przy stwierdzeniu, że taka zakrzywiona percepcja treści niekoniecznie jest problemem twórcy, a bardziej odbiorcy. Ten ostatni musi wszak pamiętać, że jakkolwiek wartościowe byłyby kolejne programy, nie są one wspaniałomyślnym aktem łaskawości Roberta Makłowicza wobec widzów, ale tylko i aż działalnością zarobkową. A że prawdopodobnie całkiem przyjemną? Tu musimy krakowianinowi pogratulować. Przy okazji moglibyśmy go jednak ściągnąć z cokołu, na który wielu uporczywie go wsadza. Robert Makłowicz jest najpiękniejszy – głosi tytuł kolportującego memy fanpage’a, który obserwuje 115 tysięcy osób. Być może rzeczywiście jest, ale – jak, mam nadzieję, wykazałem wyżej – mógłby być jeszcze piękniejszy.

Jacek Skałecki

(ur. 1988) – urodził się i mieszka w Lublinie. Absolwent dziennikarstwa UMCS. Twórca "LUBcastu – podcastu o Lublinie".