Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Tylko biały człowiek może nas ocalić („Quantum Leap” i „Doctor Who”)

Artykuły /

30 marca 1993 roku amerykańska stacja NBC-TV wyemitowała odcinek serialu Quantum Leap, w którym podróżujący w czasie biały mężczyzna ratuje życie czarnoskórego niewolnika, będącego, jak się okazuje, przodkiem Martina Luthera Kinga. 21 października 2018 roku brytyjska stacja BBC wyemitowała odcinek serialu Doctor Who, w którym podróżująca w czasie biała kobieta powstrzymuje złowrogą ingerencję w bieg dziejów, żeby historyczny protest czarnoskórej Rosy Parks przeciwko rasizmowi mógł przebiec dokładnie tak, jak w rzeczywistości. Czyżby coś z wolna do naszych białych łbów docierało?

Historie o podróżach w czasie ze swojej natury pakują się prosto w sam środek bagna kolonializmu. Wywodzą się z tego samego pnia co XIX-wieczne przygodowe opowieści o wyprawach w dalekie kraje i w gruncie rzeczy są do nich podobne. Uwięzieni w czterech wymiarach, ruch w czasie umiemy rozumieć tylko jako ruch w przestrzeni – inne czasy są jak inne miejsca, egzotyczne krainy rządzące się zasadami odmiennymi od naszych, które odwiedzamy niczym zamożni, beztroscy turyści, by się dziwować, uczyć i pomnażać zyski. Inne epoki, tak jak kolonie, istnieją po to, żeby coś nam dać. Wyruszając w przeszłość, możemy poczuć się potężni, dominując nad tubylcami dzięki naszej wiedzy i technologii. Zmierzając wehikułem w przyszłość, jedziemy oglądać pomniki naszej przyszłej chwały lub wysłuchać przestrogi o upadku, jaki nas czeka, jeśli coś zrobimy źle. Tak czy inaczej, zawsze chodzi o nas.

Tak to przynajmniej wyglądało za czasów prekursorów, w epoce Wellsa i jemu podobnych synów Imperium Brytyjskiego, wychowanych w świecie, gdzie przeznaczeniem białego mężczyzny było władać Ziemią. (Słynny wiersz Kiplinga Brzemię białego człowieka, wyrażający myśl, że misją dziejową białych jest ucywilizować i oświecić podbite ludy, został opublikowany zaledwie cztery lata po Wehikule czasu Wellsa). Później idea podróży w czasie zaczęła oczywiście żyć własnym życiem, reinterpretowana i rozwijana przez twórców na tysiące sposobów. Pojawiły się kłopotliwe pytania, dekonstrukcje i próby odżegnywania się od niechlubnych korzeni gatunku. Dziś trudno byłoby się doszukać kolonialnego podtekstu w dziełach typu Looper albo The Time Traveller’s Wife – podróż w czasie jest w nich już tylko kolejnym popkulturowym schematem fabularnym, nie silniej nacechowanym niż schemat filmu sensacyjnego czy romansu. Są jednak dzieła, w których echo problematycznej przeszłości wciąż słychać.

Przyszłość jest kobietą („Doctor Who”)

Doctor Who – serial wyraźnie inspirowany wiktoriańską fantastyką naukową – od czasu swojego debiutu w 1963 roku bardzo zmienił się na lepsze w kwestii reprezentacji. Główny bohater, kosmiczny dandys zmieniający co jakiś czas swój wygląd (jak James Bond), przez długie lata odgrywany był przez białych mężczyzn. Dopiero w 2018 roku ktoś wpadł na pomysł, że skoro to kosmita, to można inaczej i tytułowa rola przypadła kobiecie – Jodie Whittaker. (Z racji podwójnej płci zamierzam, pisząc o tej postaci ogółem, określać ją mianem Doktor/a – chyba że będę się odnosił do konkretnego męskiego lub żeńskiego wcielenia). Zmianę przeszli też towarzysze podróży Doktor/a: wcześniej były to prawie wyłącznie białe dziewczyny, a dziś m.in. czarnoskóry chłopak i młoda kobieta hinduskiego pochodzenia. Trudno jednak uciec od dziedzictwa kolonializmu, gdy w centrum opowiadanej historii znajduje się klasyczna XIX-wieczna figura ekscentrycznego wynalazcy i podróżnika, który, nie musząc troszczyć się o pieniądze, podróżuje swobodnie w czasie i przestrzeni, przeżywając niezwykłe przygody. Tytułowy/a Doktor odwiedza egzotyczne miejsca, walczy z potworami oraz złoczyńcami i niesie pomoc potrzebującym. Gdziekolwiek wyląduje swoim wehikułem, zazwyczaj automatycznie staje się nieformalnym przywódcą, kompasem moralnym i najważniejszą osobą w fabule. Ogromnie teraz uogólniam – jest od tej reguły wiele odstępstw, a arogancja Doktor/a wielokrotnie była w serialu problematyzowana – ale robię to, by podkreślić wciąż wyraźne w serialu Doctor Who echa kolonialnej władczości, z jaką biały podróżnik ruszał w dzikie kraje, by nieść im światło rozumu, wiary i cywilizacji.

Emitowany w latach 1989–1993 serial Quantum Leap na pierwszy rzut oka wydaje się produkcją dużo bardziej odległą od kolonialnego dziedzictwa historii o podróżach w czasie. Po pierwsze – główny bohater, Sam Beckett, co prawda również odwiedza różne momenty dziejowe, by prostować bieg historii i nieść pomoc potrzebującym, jednak robi to wbrew swojej woli i bez kontroli nad celem podróży, rzucony w przeszłość w wyniku nieudanego eksperymentu. Po drugie – ponieważ Sam podróżuje, „wskakując” swą świadomością w ciała innych ludzi, często ląduje w sytuacjach, w których jego sprawczość jest bardzo ograniczona: jako skazaniec w celi śmierci, jako pacjent szpitala psychiatrycznego, jako czarnoskóry w latach 50. na amerykańskim Południu. Po trzecie – w przeciwieństwie do Doktor/a, który/a nieraz ratuje całe planety czy cywilizacje, Sam na ogół pomaga pojedynczym, zwykłym ludziom, niemającym szczególnego wpływu na losy świata. Widać, że intencją było tu przynajmniej częściowe przełamanie schematu pt. „przystojny biały heros ratuje świat przed zagładą”. Mając okazję pożyć przez chwilę życiem innych ludzi, Sam ćwiczy się w empatii, a jego podróże w czasie przypominają nie tyle beztroskie włóczęgi po dzikich krajach, co jakiś rodzaj kosmicznej pokuty, podczas której nasz biały protagonista ma szansę choć po części doświadczyć tego, jak trudno żyło się ludziom mniej od niego uprzywilejowanym.

Żeby ocenić, jak żywy jest w obu tych serialach kolonialny podtekst, warto przyrównać Sama Becketta i Doktor/a do niechlubnego wzorca, jakim jest wywodząca się z XIX wieku figura białego zbawcy (ang. white savior). Termin ten, odnoszony zarówno do postaci fikcyjnych, jak i prawdziwych osób, oznacza białą osobę, która niesie pomoc przedstawicielom innych ras, robi to jednak głównie w celu podbudowania własnego ego. Biały zbawca jest figurą rasistowską (a często również seksistowską), bo u podstaw jego szlachetnych uczynków leży głębokie przekonanie o własnej wyższości cywilizacyjnej, moralnej i intelektualnej. W książkach, filmach i serialach o białym zbawcy ludzie, którym taki bohater pomaga, zawsze przedstawiani są jako słabi, bierni, niekompetentni i niezdolni do samodzielnego rozwiązania własnych problemów; istnieją tylko po to, by najważniejszy w całej opowieści biały człowiek (na ogół mężczyzna) miał od kogo odbierać wyrazy uwielbienia i wdzięczności.

Co gorsza, historie o białym zbawcy służą również do tego, by umniejszać krzywdy, jakich ofiary cywilizacji zachodniej doznawały na przestrzeni dziejów od swoich oprawców. Tak, istniało kiedyś niewolnictwo, biali w straszliwy sposób traktowali czarnoskórych – ale nie mówmy teraz o tym, zepchnijmy to na drugi plan i patrzmy, jak jeden szlachetny biały pomaga grupce niewolników w ucieczce. Tak, mężczyźni przez stulecia odmawiali kobietom dostępu do edukacji, kariery, nauki i władzy – ale teraz posłuchajmy o tym jednym wyprzedzającym swą epokę dżentelmenie, który w XIX wieku miał z żoną związek partnerski. Fakt, że takie opowieści powstają między innymi po to, żeby białym odbiorcom nie było przykro, jest szczególnie widoczny w historiach o podróżach w przeszłość. Białym zbawcą zostaje w nich bowiem cofający się w czasie człowiek o współczesnych poglądach, z którym widownia może i powinna się utożsamiać. Spójrzcie, mówią te historie, tyle złego się niegdyś działo – ale gdybyśmy przenieśli się w tamte czasy my, ludzie współcześni, na pewno zaraz byśmy zrobili z tym wszystkim porządek. Bo dziś już nie jesteśmy tacy. Dziś biali ludzie są fajni i wszystkim dobrze się w ich świecie żyje. Rasizm? Seksizm? No, pewnie gdzieś tam jeszcze istnieją – ale czy warto o tym mówić, skoro kiedyś było o tyle gorzej?

Żeby stwierdzić, jak silne są echa kolonializmu w serialach Doctor Who i Quantum Leap, warto zatem sprawdzić, jak blisko jest protagonistom tych seriali do figury białego zbawcy. Jakieś echa pełnej wyższości arogancji, z jaką biały podróżnik narzucał swoją wolę dzikusom, będą w tego typu przygodowych historiach zapewne już zawsze: podstawowa przyjemność, jaką daje cały ten gatunek, opiera się w końcu na zachwycaniu się tym, jaki dzielny, sprawny fizycznie i lepszy od innych jest główny bohater. Można jednak odchodzić od tego paskudnego wzorca, tworząc historie, w których heros szanuje przekonania, decyzje i działania tych, którym pomaga, zamiast działać w przekonaniu, że lepiej wie, co dla nich dobre.

Analizowane z takiej perspektywy, Quantum Leap szybko zaczyna budzić wątpliwości. Już sam pomysł na ten serial jest niepokojący: oto biały mężczyzna, szlachetny geniusz, będzie przejmował kontrolę nad ciałami innych ludzi, podszywał się pod nich i rozwiązywał problemy, którym owi ludzie sami nie mogli podołać. Przyznam szczerze, że gdy z wypiekami na twarzy oglądałem ten serial w dzieciństwie, nigdy tak na to nie patrzyłem: Sam był dla mnie dobrym, wspaniałym człowiekiem i chciałem być kiedyś jak on. Ale teraz, z perspektywy lat, przeraża mnie to, jak absolutnie główny bohater Quantum Leap wymazuje innych ludzi z ich własnych historii i odbiera im jakąkolwiek sprawczość. Tym bardziej, że całkiem często są to kobiety, dzieci, czarnoskórzy, rdzenni Amerykanie czy ludzie niepełnosprawni lub chorzy psychicznie, a więc osoby będące w społeczeństwie – również dziś – na dużo słabszej pozycji niż biały mężczyzna. Potwornie to apodyktyczne. Nieważne, jakie decyzje podejmujesz, do czego dążysz, co cenisz: jeśli żyjesz źle, pewnego dnia człowiek z przyszłości wedrze się w twoje życie (niczym oddział policji do mieszkania przestępcy) i zmieni je tak, jak uzna za stosowne.

Nie sądzę, by twórcy serialu specjalnie napisali historię niepokojąco zbliżoną do narracji o białym zbawcy. Quantum Leap sięga swymi korzeniami najstarszych opowieści o podróżach w czasie, tych sprzed epoki science fiction, gdy w przeszłość lub przyszłość przenosiły ludzi bóstwa lub anioły. Sam Beckett wielokrotnie wyraża w serialu przekonanie, że kontrolę nad jego eksperymentem temporalnym przejął Bóg i że to właśnie Stwórca pragnie, by ratował innych. Bohater ma być więc kimś w rodzaju anioła, kroczącego niewidzialnie między ludźmi, by nieść pomoc i z tego tytułu jest niejako zwolniony z odpowiedzialności za kradzież ciał, kłamstwa i manipulacje. Co więcej, twórcy serialu ewidentnie, przynajmniej częściowo, zdawali sobie sprawę z niepokojących aspektów opowiadanej historii, próbowali się bowiem zabezpieczyć z kilku stron naraz. Misję Sama popiera np. nie tylko Bóg, ale też autorytet nauki: w każdym odcinku superkomputer Ziggy analizuje sytuację, w jakiej Sam się znalazł i na podstawie (z pewnością wielce naukowych) obliczeń podpowiada mu, w czym i komu musi pomóc, by misja dobiegła końca i mógł „skoczyć” w następne ciało. Sam jest więc na swój sposób równie bezwolny jak ludzie, nad którymi przejmuje kontrolę: jeśli nie zrobi tego, czego oczekują od niego Bóg i nauka, inni ludzie ucierpią, a on sam na zawsze pozostanie uwięziony w przeszłości.

Tyle tylko, że to bzdura. W finałowym odcinku serialu (uwaga, spojlery sprzed 30 lat) Sam Beckett odkrywa, że tak naprawdę przez cały ten czas kontrolował podświadomie swoje podróże w czasie. Bóg prawdopodobnie też maczał w tym palce, jednak Sam przeskakiwał z ciała do ciała, by pomagać innym, bo wypływało to z jego wewnętrznej potrzeby. Przyswoiwszy te rewelacje, nasz heros, który przez cały czas marzył o powrocie do własnego życia, decyduje się dalej podróżować i dalej pomagać – a kończąca serial plansza z tekstem wyjawia, że Sam Beckett nigdy nie wrócił do domu. Bardzo to oczywiście piękne i wzruszające, trudno jednak nie zauważyć, że takie zakończenie czyni Quantum Leap klasyczną opowieścią o białym zbawcy. Nie było żadnych przyczyn zewnętrznych, żadnego przymusu, nikt nie kazał Samowi podszywać się pod innych, by w imię wyższego dobra wysłuchiwać nie jemu wyznawanych sekretów i sypiać z cudzymi żonami. Współczesny biały mężczyzna sam zadecydował w swoim sercu, że te wszystkie uwięzione w patriarchacie kobiety i ci wszyscy uciskani czarnoskórzy po prostu nie umieli żyć, więc pozostaje mu ich tylko w tym życiu wyręczyć.

Jeśli chodzi o serial Doctor Who, to nie będę tu oczywiście analizował całej 50-letniej historii tej produkcji. Dość stwierdzić, że wypady w stronę jawnego rasizmu czy seksizmu zdarzały się rzadko, było jednak wiele odcinków, po których jasno widać, że opowiadane w nich historie sięgają swymi korzeniami epoki kolonializmu. Kosmici zachowujący się jak stereotypowe prymitywne plemiona, potwory grasujące w egzotycznych ziemskich koloniach na innych planetach, postacie szlachetnych dzikusów… Najbardziej kolonialnym elementem serialu jest jednak sam/a Doktor, który/a zawsze był/a postacią w jakimś stopniu imperialistyczną, a więc władczą i narzucającą swoją wolę słabszym. Doktor, choć działa często w sposób buntowniczy czy wręcz anarchistyczny, obalając niesprawiedliwe rządy i stawiając opór złowrogim systemom, koniec końców podróżuje w czasie i przestrzeni, by zaprowadzać wszędzie swoje porządki. Nie ma w tym żadnego odgórnego planu i nigdy nie próbuje przejąć władzy, jednak podobnie jak biały zbawca (a przypomnijmy, że Doktor/a grało jak dotąd 12 białych mężczyzn i jedna biała kobieta) góruje nad „tubylcami” wiedzą oraz technologią i obie te przewagi wykorzystuje, by decydować o tym, jak powinno wyglądać życie innych ludzi.

Podobnie jak w przypadku Quantum Leap, ten aspekt serialu był wielokrotnie dostrzegany i problematyzowany. Przykładowo gdy w 2005 roku produkcja powróciła na ekrany po 16-letniej przerwie, zmieniona została od dawna problematyczna dynamika między tytułowym męskim herosem a jego młodą, urodziwą żeńską towarzyszką. Młode kobiety, z którymi (męski) Doktor odtąd podróżował, przestały istnieć wyłącznie po to, by zadawać Doktorowi pytania i pakować się w tarapaty, z których mógłby je ratować. Stały się dużo bardziej aktywne i niezależne, zaczęły kwestionować decyzje Doktora i krytykować jego zachowania, wreszcie – nauczyły się wykazywać inicjatywą i heroizmem, wchodząc w rolę, która wcześniej była zarezerwowana wyłącznie dla głównego bohatera. Potwornie tę kwestię upraszczam i spłycam, bo ową dynamikę próbowano naprawić już wcześniej, jednak rzecz w tym, że po roku 2005 zmieniła się ona na dobre. Serial Doctor Who oddalił się od opowieści o białym zbawcy, ponieważ inne osoby zaczęły być równie ważne w fabule jak główny bohater; jego jednostkowa perspektywa przestała tak silnie dominować w świecie przedstawionym, dzięki czemu pojawiło się miejsce na odmienne perspektywy. Co zresztą zaraz znalazło odbicie w innych aspektach serialu – coraz częściej zaczęły się pojawiać historie, w których Doktor nie tyle ratował innych, co zaledwie wspierał ich, gdy ratowali sami siebie.

W ostatnich latach sam Doktor (a wraz z nim serial) przeżył jednak swoisty regres. Jego grana przez Petera Capaldiego dwunasta inkarnacja rozpoczęła swój żywot jako władczy, opryskliwy, nieznośny geniusz w stylu doktora House’a. Dwunasty Doktor z czasem nieco dojrzał i stał się bardziej sympatyczny, jednak nadal było mu bliżej do aroganckiego profesora niż życzliwego przyjaciela ludzkości. Co gorsza, o ile jego pierwsza towarzyszka, Clara, dzięki ogromnej niezależności była w zasadzie postacią równie pierwszoplanową jak Doktor, o tyle druga towarzyszka, Bill, znów wpadła z nim w ograną i umniejszającą ją dynamikę mistrz – uczennica. Oglądając przygody takiego bohatera, trudno było chwilami oprzeć się wrażeniu, że twórcom serialu wreszcie skończyły się pomysły na to, co jeszcze można z postacią Doktora zrobić – że wyczerpał się pewien potencjał. 50 lat opowiadania o tym samym białym herosie płci męskiej to w końcu bardzo dużo. Znalazło to zresztą odzwierciedlenie w fabule: Dwunasty Doktor nie tylko wyglądał, ale i często zachowywał się jak człowiek stary i zgorzkniały. Dużo mówił o śmierci. Wiele razy podkreślał, że tylko odgrywa rolę herosa i że robi to coraz bardziej niechętnie. Gdy przyszła pora na przemianę w kolejną inkarnację, zbuntował się i nie chciał odejść, postanawiając, że woli umrzeć w obecnej postaci niż się zmienić. Słowem – zachowywał się jak ktoś, kto czuje, że jego czas minął, ale za żadne skarby nie chce się z tym pogodzić.

Na szczęście okazało się jednak, że wyczerpał się potencjał nie samej postaci Doktor/a, a białego zbawcy, na fundamentach którego go zbudowano. To biały zbawca nie chciał odejść, przekonany, że wciąż go potrzebujemy i że świat nadal chce pochłaniać historie o apodyktycznym herosie, który uważa się za ważniejszego od innych ludzi i rozstawia ich po kątach. Cóż, na pewno wciąż jest (i będzie) mnóstwo osób, które właśnie takich bohaterów pragną. Ale tym razem decydujący okazał się głos tych, którzy chcieli czegoś innego. Męski Doktor przeobraził się w kobietę, a co więcej – stał się postacią zdecydowanie mniej dominującą. Grana przez Jodie Whittaker Trzynasta Doktor raczej wspiera niż ratuje i raczej zwiedza różne planety czy epoki niż przybywa zaprowadzić w nich swoje porządki. (Rozwiązanie poprzedniego problemu zrodziło oczywiście problemy zupełnie nowe, jak np. pewną nieskuteczność Doktor w walce ze złem, ale zostawmy ten wątek na boku). Wspomniany przeze mnie we wstępie odcinek o Rosie Parks jest tego najlepszym przykładem. Analogiczna historia opowiedziana w Quantum Leap skupia się na białym bohaterze i sugeruje, że to dzięki niemu prześladowani czarnoskórzy stanęli w końcu do walki o równe prawa. Tymczasem odcinek serialu Doctor Who opowiada o dzielnej, nieugiętej czarnoskórej kobiecie, która dokonała czegoś wielkiego – a Doktor i jej towarzysze tylko kręcą się gdzieś w tle, dbając o to, by żadne kosmiczne zagrożenie nie przeszkodziło Rosie w byciu wspaniałą główną bohaterką swojej własnej historii.

Zdaję sobie sprawę z ironii wykazywania, o ile lepiej niż 30 lat temu radzimy sobie z unikaniem rasistowskich i seksistowskich podtekstów w historiach o podróżach w czasie, skoro sam wcześniej krytykowałem zachwycanie się tym, o ile bardziej jesteśmy światli od naszych przodków. Koniec końców jestem sobie białym chłopcem z Polski i nie mnie oceniać, w jakim stopniu to czy inne dzieło oddaje sprawiedliwość przedstawicielom rozmaitych mniejszości. Ale nawet czyniąc to zastrzeżenie – cieszę się, że twórcy seriali najwyraźniej powoli pozwalają przejść białemu zbawcy na emeryturę. Choćby dlatego, że historie z jego udziałem widzieliśmy już tyle razy, że zwyczajnie nudzą. Gdyby Quantum Leap zrobiło odcinek o proteście Rosy Parks, sama Rosa zostałaby zepchnięta na margines – najważniejszy byłby nasz wspaniały heros i to, jak zaszczycony się czuje, mogąc szlachetną przemową z głębi serca zainspirować do walki z rasizmem tak ważną postać historyczną. Nie wiem jak wy, drodzy czytelnicy, ale ja na samą myśl o tym już ziewam.

Przemysław Zańko

(ur. 1989) – chłop z Mazur, obecnie inteligent w Warszawie. Publikuje opowiadania, recenzuje, bloguje. Interesuje się science fiction, nauką, grami, dziwnymi książkami i zdrowiem psychicznym. Skończył z polonistyką. Strona autorska: www.zanko.pl