Mężczyzna w mundurze przeszukuje auta w poszukiwaniu benzyny. Wokół straszy pustką, pojazdy są porzucone – zupełnie jakby ich właściciele zaczęli uciekać w panice, pozostawiając za sobą wszystkie swoje rzeczy. Za jednym z pojazdów umundurowany człowiek zauważa dziewczynkę ‒ dziecko idzie pomiędzy samochodami. Ma na sobie szlafrok i kapcie. Podnosi pluszowego misia, po czym przemieszcza się dalej. Tamten biegnie za nią i stara się zwrócić jej uwagę. Dziecko odwraca się, ukazując trupią twarz. Biegnie w jego stronę. Mężczyzna wyciąga broń. Wyraźnie się waha. Strzela. Dziewczynka upada na ziemię, a ty możesz sobie zrobić przerwę na herbatę, zerkając na czołówkę pierwszego odcinka The Walking Dead.
Drogi Czytelniku, jeśli oglądasz ten serial „na bieżąco”, niniejszą scenę widziałeś w 2010 roku. Teraz masz szansę zobaczyć kolejną część czwartej serii The Walking Dead, która 9 lutego powróciła na nasze ekrany po ponad dwumiesięcznej przerwie. Po czterech latach emisji serialowi wciąż towarzyszy splendor popularności, mimo że tematyka zombie kojarzy się raczej z rozrywką instant. Jaka jest zatem przyczyna sukcesu tego serialu i czy koniec czwartej części odysei postapokaliptycznego człowieka okaże się równie ciekawy?
The Walking Dead nawiązuje do popularnego zombie apocalypse ‒ współczesnej odmiany (spotykanej przynajmniej od końca dwudziestego wieku) postapokalipsy ‒ gatunku przedstawiającego świat po globalnej katastrofie, jaką udało się przetrwać jedynie nielicznym, którzy, mimo wszelkich przeciwności, starają się nadal utrzymać przy życiu.
Żywe trupy pojawiały się dotychczas (i nadal pojawiają) w dużej ilości produkcji ‒ zarówno filmów (Resident Evil: Retrybucjaon, Jestem legendą, World War Z), jak i gier (Dead Island, The Walking Dead: Season One i Season Two, The Last of Us, The Walking Dead: Survival Instincts, The Dying Light). Dosyć kiczowaty pomysł przywrócenia względnej motoryki rozkładającym się ludzkim ciałom, które mają chodzić po zgliszczach utraconego świata, moim zdaniem wygrywa z podobnymi motywami w innych produkcjach. Terminator, Matrix czy nawet Mad Max nie doczekały się rozwinięcia wątku o przetrwaniu ludzkości po zagładzie. Dlaczego akurat ten stał się tak popularny?
Nie ma co ukrywać ‒ The Walking Dead jest sztandarowym przykładem gatunku i posługuje się hollywoodzką odmianą turpizmu. A jednak może się wydawać, że żywe trupy są w nim jedynie dodatkiem. Serial wprowadza nas bowiem w świat, w którym umiera cywilizacja, a walka o przetrwanie w rzeczywistości wypełnionej wskrzeszonymi po śmierci ciałami jest zupełnie nienachalnym poszukiwaniem człowieczeństwa w dobie zagłady.
Bogate wnętrze
The Walking Dead jest ekranizacją pomysłu Roberta Kirkmana – twórcy serii komiksów o tym samym tytule. Pierwszą postacią, którą poznajemy zarówno w filmie, jak i w komiksie, jest Rick Grimes (Andrew Lincoln znany między innymi z Human Traffic, To właśnie miłość, Seks to nie wszystko) ‒ zastępca szeryfa. Budzi się on ze śpiączki, w którą wpadł z powodu obrażeń poniesionych podczas wymiany ognia z miejscowymi przestępcami. Okazuje się, że pozostał sam i w szpitalu nie ma już żadnych ludzi ‒ przynajmniej żywych. Tymczasem rezydujący tam zmarli są (jak na swoją szczególną kondycję) nadmiernie ruchliwi i poszukują czegoś do jedzenia ‒ a ich największy przysmak to ludzkie mięso. Aby przeżyć, Rick musi wydostać się ze szpitala.
Przez kilka kolejnych odcinków były zastępca szeryfa poszukuje swojej rodziny ‒ żony i syna. Okazuje się, że podczas jego śpiączki wokół rozszalała się epidemia, a wirus, który ją wywołał, nie pozwala umarłym spokojnie zasnąć, sprawiając, że „żyją” dalej w zmienionym, chorobowym stanie. Krótko mówiąc – świat stał się miejscem pełnym żywych trupów, które polują na ludzi.
Rick spotyka na swojej drodze wiele osób ‒ część z nich będzie nam towarzyszyć przez resztę odcinków, ale nigdy nie możemy być pewni, którym uda się przeżyć. Wszyscy jednak łączą swoje wysiłki w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia ‒ namiastki domu.
Głównym motywem serialu jest walka o przeżycie. Zimne, apokaliptyczne krajobrazy zniszczonych miast, domy porzucone niespodziewanie w trakcie kolejnego rutynowego dnia, drogi pełne opuszczonych aut czy nieużytki, na których przyroda znowu przejmuje władzę, stanowią wyjątkową scenerię tej produkcji. Oczywiście wszędzie możemy spotkać zombie, które twórcy serialu przedstawili wyjątkowo realistycznie. Jest to zresztą z pewnością jeden z powodów tak wysokiej oglądalności ‒ masowy odbiorca lubi trupy. Najlepiej, jeśli pokazują nam swoje bogate wnętrze.
Czy Apokalipsa może być nudna?
Jeśli ten artykuł stanowi dla Ciebie, drogi Czytelniku, wprowadzenie do fenomenu The Walking Dead, proponuję, żebyś pominął tę jego część i zaczął czytać kolejną. W tym fragmencie pragnę bowiem zwrócić uwagę na wydarzenia, które miały miejsce w serialu, zanim rozpoczął się hiatus z przełomu bieżącego roku.
Bartek Przybyszewski w recenzji 17. tomu Żywych trupów napisał na łamach Popmoderny o występującym w tym show powtarzalnym schemacie: „podróż – bezpieczna przystań – masakra – podróż – bezpieczna przystań – masakra”, który, moim zdaniem, nawet jeśli stanowi źródło rozrywki, prędzej czy później musi znudzić się każdemu. Należy przypomnieć, że – przed przerwą w trakcie czwartego sezonu – ostatnia „bezpieczna przystań”, która dla bohaterów miała być schronieniem ostatecznym, została zaatakowana przez żądnego zemsty Gubernatora, co skończyło się masakrą i opanowaniem budynku przez wygłodniałe zombie. W strasznych okolicznościach ginie jeden z głównych bohaterów ‒ Hershel – przykład postaci kultywującej wartości, na które w postapokaliptycznym świecie nie ma już miejsca, takie jak miłość bliźniego czy bezinteresowność. Gubernator i jego ludzie zostają ostatecznie pokonani, ale śmierć ponosi kilka osób, które były stosunkowo nowe w grupie Ricka, najprawdopodobniej zostaje zabita także jego kilkunastomiesięczna córka. Chaos spowodowany tymi wydarzeniami sprawia, że każdy ucieka w swoją stronę i grupa zostaje rozdzielona. Wątek „podróży” z pewnością zostanie podjęty ponownie ‒ pytanie tylko, w jaki sposób. Czy w serialu pojawią się nowe postacie, które będą tak ciekawe jak choćby Michonne czy raczej będziemy mieli do czynienia z kolejnymi marionetkami w stylu osób, które przeszły do obozu Ricka z Woodbury? Czy producenci serialu przełamią schemat, czy zwycięży rutyna i show okaże się operą mydlaną z żywymi trupami w tle?
Człowiek człowiekowi wilkiem a zombie zombie zombie
Uważam, że są przynajmniej dwa główne powody, dla których serial jest wciąż tak popularny. Jeden z nich wiąże się z popularnością zombie w ogóle. Drugi to nawiązanie do starego wątku człowieka postapokaliptycznego ‒ w końcu The Walking Dead odświeża ten nieco zapomniany, ale wciąż żywotny gatunek. W serialu zaakcentowana została zupełna konwersja sensu następująca po zagładzie ‒ wartościowe jest przede wszystkim to, co pozwala na przetrwanie. Każdy odruch człowieczeństwa można przypłacić życiem. Ludzkość staje się natura devorans, ale i natura devorata jednocześnie ‒ dosłownie „pożera” siebie od środka. Ciało podlegające rozpadowi jest bezpośrednim zagrożeniem. Można także zadać pytanie: jeśli wirus jest w „posiadaniu” naszej cielesności, to czym w ogóle jest człowiek?
Cywilizacja to tutaj w zasadzie jedynie wspomnienie. Większość rzeczy, w które amerykańskie społeczeństwo zaopatrywało się wcześniej na masową skalę, jest teraz bezużyteczna (skoro nie może pomóc w przetrwaniu!). W jednej ze scen syn Ricka znajduje Playstation. Przerzuca naprędce znalezione gry, po czym wyrywa z urządzenia kabel jący, żeby zrobić z niego węzeł podtrzymujący drzwi przed naporem forsujących je trupów.
Kultura konsumpcji w świecie The Walking Dead odchodzi w zapomnienie. Jedyną wartość kulturową mają znalezione książki czy zapamiętane piosenki. Hershel ‒ jeden z towarzyszy Ricka ‒ czyta innym fragmenty Biblii. Jego córka śpiewa piosenki Toma Waitsa. Pozwalają sobie na to jednak dopiero wtedy, kiedy od świata oddziela ich mur więzienia, które kiedyś służyło do przetrzymywania przestępców, a teraz jest najbezpieczniejszym miejscem w okolicy. Chroni nie tylko przed żywymi trupami, ale i przed innymi ludźmi, którzy również (a może przede wszystkim?) stanowią zagrożenie. W serialu narasta atmosfera braku zaufania ‒ każdy wie, że jeśli chce przetrwać, musi liczyć przede wszystkim na siebie i grupę najbliższych sobie osób.
„Innego końca świata nie będzie”
Niestety trzeba przyznać, że mimo wszystko The Walking Dead nigdy nie będzie prawdziwym dramatem. Tego typu opowieść jest zawsze powiązana z określonego rodzaju stylistyką ‒ wygląda na to, że masowy odbiorca nie interesuje się postapokaliptycznym światem, jeśli ludzkiej tragedii nie będzie towarzyszył atak monstrum, które na dodatek było kiedyś człowiekiem. Oczywiście jest duże spectrum innych sposobów przedstawiania zagłady, a jednak konsument wydaje się oczekiwać, że kryzys będzie związany bezpośrednio z kondycją ludzkości − bohaterowie giną, ale potem zamieniają się w zombie, więc tragedia zostaje wpisana w aranżację świata przedstawionego i trudno o emocjonalne traktowanie ich problemów. Jednocześnie zło jest łatwiejsze do „skonsumowania”, kiedy głównym zagrożeniem w serialowym świecie są (mniej lub bardziej banalnie) przedstawione trupy, w prosty sposób personifikujące strach przed śmiercią. Marketing związany z The Walking Dead jest ewidentnym nawiązaniem do tej stylistyki ‒ w dniu premiery serialu (26 października 2010 roku) w dwudziestu sześciu największych miastach świata producenci skoordynowali zombie invasion event promujący serial. W przeciągu dwudziestu czterech godzin kilkunastoosobowe grupy statystów wyglądających jak trupy przemierzały przemierzały między innymi: Tajpej, Hong Kong, Stambuł, Madryt, Monachium, Londyn, São Paulo, Buenos Aires, Nowy Jork i Los Angeles. Pojawili się w pobliżu najważniejszych punktów miast, takich jak Most Brookliński w Nowym Jorku, Akropol w Atenach czy Big Ben w Londynie. Wydarzenie miało raczej charakter flash mobu − nie szokowało, ale wzbudzało zainteresowanie. W związku z powrotem kolejnych odcinków czwartego epizodu show w tym roku zombie pojawiły się na ulicach Nowego Jorku − zabawa nie polegała tym razem na zorganizowaniu dużych grup statystów, lecz przestraszeniu przypadkowych przechodniów i przedstawieniu tego w internecie jako prank joke.
Współczesne danse macabre powraca w amerykańskim wydaniu, a kontynuację igrzysk śmierci możesz oglądać ze swojej kanapy ‒ w pozycji horyzontalnej ‒ ujarzmiając śmierć za pomocą pilota. Nic ci nie grozi prócz dreszczyku emocji, wywoływanego przez, towarzyszące seansowi The Walking Dead, guilty pleasure.