Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Żywot świętego (Sviatyj, „Szeptun”)

Artykuły /

Gdyby w przedpandemicznej Polsce narodził się nowy Sugar Man, rozpłynąłby się gdzieś pod parasolami piwa Żywiec, zagłuszony przez kolejnych wyjców z Męskiego Grania. Chyba że uciekłby na Ukrainę, przeszedł na prawosławie, a potem powrócił jako Sviatyj. 

Okolice roku 2014 to ostatnia epoka, gdy poczta pantoflowa miała pewną skuteczność. Wtedy właśnie w przestrzeni Youtube’a pojawił się tajemniczy teledysk do coveru Wicked Game. Już w pierwszym miesiącu klip obejrzało ponad 10 tys. użytkowników. Wprawdzie w dobie pierwszych, memicznych fenomenów takich jak „dobre – pomarańczowe” nie brzmiało to już imponująco, ale, proszę zauważyć: ktoś na poważnie wziął się za Chrisa Isaaka! I nie tylko wyszedł z tego bez szwanku, lecz i zdobył ostatecznie 21 tys. wyświetleń. Nie był to też człowiek, którego widywano w Planie B, wówczas działającej jeszcze Bombie czy innych polskich Studiach 54. To po prostu Wojtek z dalekiego Podkarpacia, który będąc wówczas w ciągłej podróży, gdzieś, na strychu przystrojonym światełkami, chwycił za Gibsona. No i postanowił, że nazwie się Sviatyj, a więc „święty”.

Na podupadających już wtedy forach muzycznych ludzie wariowali. Bo jak można tak kwieciście grać w tak źle wyglądającym klipie? Ale w tym właśnie tkwi sęk słowiańskiego New Romantic. Zamiast morza – strych. Zamiast plaży – deski. Kontekst się zmienia, to pieśń o pękniętym sercu, nie trwającej miłości w blasku zachodniego bogactwa, więc… nie ma słońca. Są lampki choinkowe. A pulsujące brzmienie ejtisów można zastąpić… deltą Missisipi. Bo tego nas, demoludy, nauczyła Ameryka. Pasuje? Jak ostry cień do mgły. Ale, co najważniejsze, brzmi.

Aby zagrać ten utwór, którego ongiś przestraszył się sam Pablopavo (hehehe), Sviatyj samodzielnie uczył się gitary od wczesnych lat 90. Był typowym dzieckiem transformacji ustrojowej: jak my wszyscy, urodzeni z końcem Peerelu, oglądał Amerykę na VHS-ach, a w niedzielę grzecznie chodził do kościoła. Jego ojciec po dziś dzień jest dyrektorem ostatniego, działającego w tym rejonie Pegeeru (!), który na dodatek nie do końca został sprywatyzowany. Mieszkanie, gdzie nasz Sugar Man dorastał, zafundowane jeszcze przez partię, w małym, dwupiętrowym bloku, zdobią plakaty 16 Horsepower, Jimiego Hendriksa i tylko jemu znanych artystów z byłego ZSRR. No i oczywiście mnóstwo dewocjonaliów, przywiezionych z Winnicy, Tarnopola, Łucka, Lwowa… właściwie to całego, nadbużańskiego wschodu. Tam koncertował. Choć w zasadzie… zaczynał w Przemyślu. 

Byłem tam na końcu świata

Skąd podobno się nie wraca

Byłem tym, co oswoił głód

W 40 dni

Jakoś w 2010 roku Marek Stacharski, znany głównie z reżyserii serialu Samo Życie, zabłądził do dawnej perły Austro-Węgier, by nakręcić porażająco słaby film obyczajowy pt. Proste pragnienia. Tytuł mówił o tym widowisku wszystko – zaiste, było ono o niczym. A ponieważ naprawdę nie dało się wierzyć w sukces zawartego w nim scenariusza, reżyser starał się jak najbardziej lecieć po kosztach i do fatalnej sceny podrywu w przemyskiej knajpie zatrudnił ulicznych muzyków z Zespołu Ćma. Jego chuderlawy leader, w kapelusiku à la Tom Waits albo Sony z Jamiroquai, zawodził, w towarzystwie akordeonu, saksofonu, basu i perkusji: jestem ćmą, nad twoim łóżkiem/w czułym świetle cię unikam. Tak, to wszystko nie mogło się udać. I się nie udało. Ale właśnie wtedy Sviatyj, bo to on był tym wokalistą, porzucił swój pierwszy zespół, by przez Londyn dojechać do Kijowa. W tej drodze trwał przez kilka kolejnych lat.

Ze swoich podróży przywiózł zarówno brzmienia nowoczesnych, amerykańskich rednecków, których słuchał wraz z robotnikami w londyńskiej fabryce czekolady, jak i huculskich śpiewów. Tych z kolei nauczyły go kobiety na prowadzonych przez niego kursach języka polskiego w ukraińskim mieście Winnica. Trafił tam znużony doświadczeniami zachodniej emigracji, kiedy zwątpił w infekowaną PiS-em Polskę. W magicznym 2015 roku, kiedy zaczął się pierwszy PiS. 

Przepłynąłem rzekę Styx

Przepłynąłem razy trzy

Tylko tam woda ma tak gorzki smak

Tak cierpki smak

Rok później wrócił do kraju, by nagrać płytę. Bardzo, bardzo długo nad nią pracował. Tak, że aż przedobrzył. Na Galicyan Voodoo Blues wszystko wprawdzie komponowało się w dosyć niekonwencjonalną fuzję country-bluesa i słowiańskiego folku, ale każda z jego warstw była zwyczajnie… sztywna. W rezultacie muzykę tę zdominowała wiedźmińska poezja śpiewana, która zagłuszyła świetnie dograne gitary i partie akordeonu. Sviatyj musiał zagryźć zęby i pogodzić się z faktem, że na odpoczynek będzie musiał jeszcze zaczekać. 

Młody muzyk nie miał lekko. Lata „dobrej zmiany” upłynęły mu na pracy fizycznej w firmie wykończeniowej u kumpla. Niemal nikogo z kumatych rówieśników nie było już w okolicy, jedyne więc, co mu wtedy zostało, to gitara i próg – Próg, na którym siada nocą blues – jak śpiewał Tadeusz Nalepa. I… nagrał kolejną płytę, na której bluesa jest niewiele, próżno też szukać wcześniejszego, romantycznego patosu i nocnych ptaków śpiewu. Zamiast tego słuchacze dostali mnóstwo dobrej zabawy, radości i zupełnie nowatorskiego podejścia do folku: bez Wenedów, Światowida, ubijających masło dziewczyn. Sviatyj gra muzykę będącą na zupełnym rozdrożu nowoczesnego blues’n’rolla i… ukraińsko-rumuńsko-bałkańskiej alternatywy? Trudno właściwie zlokalizować inspiracje owej fuzji, gdyż pobrzmiewa tu zarówno Nameless z Tarnopola, jak i Subcarpathi z Bukaresztu. Znaleźć można wstawki przypominające czeskie Plastic People And The Universe, ale też rosyjskie Kino. Tak, to muzyka na miarę środkowej Europy, zszyta kunsztownym Les Paulem, na którym Sviatyj wygrywa wszystkie tradycyjne techniki – od clawhammer po finger-picking.

A szepty moje mocne

A szepty moje mocne

Jak więzienne drzwi

Nasermater

Inną sprawą są teksty. To mieszanka wschodniej, folkowej mistyki z typowym self-made manem. W klipach zresztą przewijają się mało znane zabytki wschodniego Podkarpacia, gdzie nie ma gór, a z perspektywy współczesnej turystyki nie ma właściwie niczego. Lecz właśnie w tym „nigdzie” Sviatyj się doskonale odnajduje. W jego teledyskach można podziwiać kamienne krzyże z Brusna, zabytkową cerkiew z Radruża czy po prostu bezduszne łąki przy ukraińskiej granicy. Zresztą, jednym z miejsc, gdzie muzyk najczęściej koncertuje, jest dawna siedziba UPA we wsi Gorajec. Lokalni Ziemkiewicze dostają szału z powodu istnienia tego miejsca, w którym bardzo pożyteczne stowarzyszenie Folkowisko co roku organizuje festiwal niekatolickiej kultury chłopskiej. 

Gdyby więc Sugar Man wędrował po zasnutej covidem Polsce… mógłby robić za anioła śmierci dogorywającego, polskiego rocka: Waglewskich, Roguckich i Organków. Idąc tam, gdzie płonie wieczny ogień (watra), Sviatyj jest w stanie wyznaczyć nowy kierunek w polskiej muzyce, w którym w zgodzie żyją kultura globalna z lokalną. Twórczość ta pokazuje, jak wiele kolonialnych, prawicowych czy też michnikowskich przesądów da się zwalczyć za pomocą… gitary, saksu i akordeonu. Towarzyszącym Sviatyjowi muzykom należy się zresztą osobny ukłon, gdyż ci dwaj chłopcy naprawdę doskonale odnajdują się w tym, bądź co bądź, niecodziennym graniu. I nie, nie brzmią ani jak Kult, ani, broń boże, jak Hańba. To po prostu podkarpackie trio.

Niech się wali, niech się pali

Chata płonie ja idę dalej

I nie będę tego gasił

To w zasadzie odpowiedni moment, by kontemplować abstrakcje takie jak wiatr, ogień, śnieg czy woda. Niewiele zostało z konsumpcyjnego mindfulness, w którym za dnia udzieliliśmy się jako producenci, a wieczorami – jako kontestatorzy (klienci). Muzyka Sviatyja i jego towarzyszy polecana jest wszystkim, którzy szukają wyciszenia w panice, samotnego tańca, ukojenia bólu po stracie. Nam wszystkim. 

Konrad Janczura

(ur.1988) – kiedyś dobrze zapowiadający się pisarz i krytyk, teraz... pracownik bankowego IT. Autor powieści „Przemytnicy” (Ha!art, 2017). Trzeźwy jak świnia miłośnik gier video