Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Zło ma długie włosy (Powrót „Twin Peaks”)

Artykuły /

Twin Peaks nowym Gotye” – orzekł w statusie mój znajomy z fejsa i trzeba mu przyznać, że dotknął istoty rzeczy. Odkąd David Lynch i Mark Frost zsynchronizowali zegarki i dokładnie o 11.30 (godzinie przyjazdu Coopera do Twin Peaks) rozkręcili twitterową kampanię na cześć reaktywacji kultowego serialu, dobra (?) nowina czyha na internautów w każdej wirtualnej lodówce. Enigmatyczne komunikaty twórców produkcji, zgrabnie nawiązujące do poprzednich sezonów (That gum you like is going to come back in style!, Dear Twitter Friends… it is happening again), sprawiły, że każdego szanującego się fana przeszył dreszcz – czy to podniecenia, czy przerażenia.

Zapowiedź stacji Showtime rozwiała wszelkie wątpliwości: w 2016 roku na ekrany trafi osadzona we współczesności kontynuacja Twin Peaks, a słowo, które padło z ust ducha Laury Palmer (see you again in 25 years), wreszcie stanie się ciałem. Za reżyserię każdego z dziewięciu planowanych odcinków ma odpowiadać David Lynch, co cieszy, zwłaszcza że wcale nie jest normą – wbrew obiegowemu przekonaniu artysta stał za kamerą podczas realizacji zaledwie sześciu z trzydziestu dotychczasowych epizodów. I choć Kyle MacLachlan już szykuje swój czarny garnitur, a napaleni widzowie niecierpliwie wiercą się w fotelach, nie brakuje też potężnego frontu sceptyków. Co więcej, strach przed kolejnym odgrzewanym kotletem wydaje się całkiem zasadny: w końcu dawna obsada drastycznie się postarzała (a takiego Franka Silvę, czyli niezastąpionego BOBa, pochowano dobre dwie dekady temu), prequel Ogniu krocz ze mną był dość nędznym dodatkiem do pierwowzoru, a sam pomysł powtórzenia w dzisiejszych realiach unikalnej atmosfery końcówki lat 80. przypomina straceńczy skok na głęboką wodę. Zwłaszcza że odpowiedzią na niesłabnący od ćwierćwiecza kult Twin Peaks wydaje się właśnie zagadkowy, przywoływany jak mantra „klimat”. Czy chodzi o wyczuwalny oldschool i hipnotyzującą muzykę Badalamentiego, czy nieco prościej, o młodego Davida Duchovny’ego wysmarowanego szminką – ciężko orzec. Jedno jest pewne: żadnej wcześniejszej produkcji nie udało się przemycić pod płaszczykiem kryminału pytań, które tak bardzo wytrąciłyby z równowagi telewizyjnych odbiorców. A skoro tak, to o powtórkę z rozrywki może być trudno.

Druga twarz

Zatem przypomnijmy: małe, prowincjonalne miasteczko położone przy granicy z Kanadą, w nim szczebiocące licealistki, szczęśliwe rodziny i (obowiązkowo) chłopiec z motorem. I nagle – bam! – kryminalny otwieracz do konserw, czyli morderstwo. Już po paru minutach pilota patrzymy na owinięte w plastik zwłoki lokalnego anioła, Laury Palmer, i zaczynamy się domyślać, dokąd podąży ledwie naszkicowana narracja. Z dodatkową pomocą przychodzi nam sposób ukazywania zbrodni jako jaskrawej anomalii, niszczącej bez pardonu sielankową utopię amerykańskiej prowincji. Na straży tejże stanie zresztą wkrótce agent FBI – specjalista do spraw przekraczania wszelkich granic. Ekscentryczny Dale Cooper jest przybyszem z zewnątrz, który w Twin Peaks odnajduje swój dom. Wyjątkowo wrażliwy na smaki i zapachy wychwytuje miłą woń sosnowego lasu, wychwala miejscową kawę czy zwykły kawałek ciasta, przy czym przykłada do tych detali taką samą wagę, co do spraw dotyczących śledztwa. Wraz z miejscowym szeryfem Trumanem tworzy duet znany z historii o Sherlocku Holmesie, a dodatkowo wszystkie obserwacje (od tych istotnych, po fakt, że trzyma w ręce czekoladowe króliki) odnotowuje w nagraniach dla niewidzialnej sekretarki, Diane. Taka sytuacja.

Mimo wstępnie zarysowanych podziałów na czarne i białe szybko wychodzi na jaw podwójne życie mieszkańców miasteczka. Obsesję na punkcie zdublowania – motywu ochoczo eksploatowanego przez Lyncha (Blue Velvet, Zagubiona autostrada) – można dostrzec już w samym tytule serialu, a później w wielu pomniejszych, nieraz do bólu dosłownych aluzjach. Spod maski pierwotnej idylli przezierają kolejne tajemnice – mnożą się kłamstwa, podwójne zapiski, ukryte przejścia. Upada prosty, binarny podział na dobro i zło: nawet nieskalana nieboszczka (łagodna wolontariuszka i królowa balu) ma na koncie drugie życie znarkotyzowanej prostytutki. W Twin Peaks funkcjonują obok siebie sterylna, nienaganna rzeczywistość społeczna i mroczny świat masochistycznych ciągotek. Zło pełznie po trawnikach, puka do drzwi, zagląda przez okna – i tak naprawdę dopiero w momencie dosłownego potraktowania tej metafory zaczyna się prawdziwy odlot. Serial wychodzi z propozycją rozpisania tego, co złe, na dwa poziomy: lokalny, czyli powierzchniowy (tu: biznes narkotykowy, przemoc domowa i burdel o wdzięcznej nazwie One-Eyed Jacks) i drugi – kosmiczny, stanowiący coś na kształt globalnego zagrożenia (z długowłosym demonem, BOBem, na czele).

W starciu z patchworkową materią, jaką jest Twin Peaks, krytycy najczęściej albo zasłaniają się całokształtem twórczości Lyncha (skojarzenie z kinem autorskim przekreśla sens rozczulania się nad poszczególnymi gatunkami), albo odbijają piłeczkę za pomocą pojęcia-klucza, nazywając serial postmodernistycznym i ucinając tym samym dalszą dyskusję. Z tym, że Twin Peaks jest propozycją na wskroś postmodernistyczną, trudno się zresztą nie zgodzić. Produkcja Lyncha i Frosta bywa nieoczywista i wymagająca w takim sensie, że postuluje aktywne uczestnictwo odbiorcy i gotowość do stałego negocjowania znaczeń. Twin Peaks próbuje być jednocześnie ambitnym kinem i tanią operą mydlaną, zmuszając widza do radosnej oscylacji między ironiczną a zaangażowaną pozycją odbioru. Co ciekawe, widz ckliwej telenoweli będzie prawdopodobnie odczuwał podobny dysonans, przy czym Twin Peaks wydaje się do tej gry otwarcie przyznawać (w drugim sezonie spuszczając nieco z cynicznego tonu, w czym niektórzy upatrywali przyczyny upadku serii; jak wiadomo, postmodernizm nie powinien brać siebie zbyt serio). Idąc dalej według przyjętego klucza, nie dziwota, że serial stanowi hybrydę krańcowo różnych stylistyk – od wspomnianej soap opery (romanse Jamesa, historia Eda i Normy), horroru (BOB, ale też Leo) czy sitcomu (Lucy i Andy), aż po western (posterunek szeryfa, Hawk), a nawet reklamę (rozwlekłe pochwały Coopera). Mimo wszystko na pierwszy plan wysuwa się inicjalny wątek kryminalny, który stanowi dla mnie coś na kształt porządkującej narrację osi.

Kryminał metafizyczny

Zanim kryminał rozproszył się na liczne subgatunki, nie mógł zaistnieć bez starcia dwóch antagonistycznie nastawionych figur – zbrodniarza i detektywa – zakończonego obowiązkowym happy endem w postaci ukarania mordercy. Przestępstwo rzucało wyzwanie normom obyczajowym, a jego potępienie było konieczne, żeby przywrócić zachwiany porządek. Liczyła się nie tyle zbrodnia, co rozwikłanie zagadki, przy czym musiało być ono oparte na racjonalnym (i wolnym od zjawisk nadprzyrodzonych) rozumowaniu – podpisaliby się pod tym Poe, Doyle i królowa Christie wraz z całym Detection Clubem. To właśnie z tym modelem zdaje się prowadzić dialog Twin Peaks: Cooper bierze na siebie rolę lekarza, który usiłuje dojść do prawdy, żeby móc uleczyć okaleczone społeczeństwo. Serial podsuwa nam ciąg skojarzeń z narracją kryminalną: początkowego trupa, odsiecz agentów FBI, standardowe przesłuchania podejrzanych i mozolne kolekcjonowanie materiału dowodowego. Jednocześnie każdy, kto widział Twin Peaks, wie, że Cooper nie stroni od niekonwencjonalnych metod – wraz z rozwojem fabuły o postępach w dochodzeniu decydują także sny, mgliste wizje, podpowiedzi postaci z zaświatów, sygnały z kosmosu i intuicyjne sprzężenie z niedolą Tybetańczyków. Detektyw przekracza granicę między życiem a śmiercią i wchodzi w (dotąd dla niego niedostępny) nadnaturalny obszar działania – widzi zjawy i demony, a zmarła ofiara szeptem zdradza mu imię swojego mordercy, które będzie musiał jedynie wyłowić z podświadomości. Narracja, która pozornie twardo stąpa po ziemi, dotyka tego, co irracjonalne i magiczne, a z czasem, gdy nadciągająca z innych wymiarów pomoc przybliża do rozwiązania namacalnej, ziemskiej tajemnicy, widz coraz bardziej ufa nadprzyrodzonym wskazówkom. Cooper i major Briggs, którzy z racji zawodu powinni stać po stronie chłodnej oceny faktów, dysponują najsilniejszą łącznością ze światem pozaziemskim, a szeryf legitymizuje powszechne szaleństwo, do znudzenia biorąc stronę majaczącego detektywa. Jeśli i Olbrzym, i mówiący od tyłu karzeł nadają znaczenie fikcjonalnemu światu Twin Peaks, nie ma powodu, żeby nie zawierzyć prawdom płynącym zza granicy światów. To, co dzieje się w Czerwonym Pokoju, niekoniecznie zostaje w Czerwonym Pokoju – zdobytą za zasłoną wiedzę da się włączyć w ramy logicznie przeprowadzonego śledztwa. Tym samym można czytać serial jako kryminał, ale taki, który rzuca wyzwanie tradycyjnej, rozumowej narracji detektywistycznej: kryminał metafizyczny o poszatkowanej, zdublowanej i odwróconej strukturze.

Chaty, sowy i demony (spoilers, spoilers everywhere)

Kiedy już wydaje nam się, że przywykliśmy do surrealistycznych zapędów Lyncha i jako tako panujemy nad narracją, w połowie drugiego sezonu linia kryminalna ulega zerwaniu – poznajemy mordercę Laury. Zgwałcił i zabił ją ojciec, który nie jest przy tym odpowiedzialny za swoje czyny – działał (a jakże!) opętany przez demona. Zrzucenie całej winy na barki nadnaturalnych mocy równa się wizji świata, w którym oprawca jest jeszcze jedną bezbronną ofiarą, a przymus gwałtu, kazirodztwa i zbrodni nie rodzi się w człowieku, ale atakuje go z zewnątrz. Według Twin Peaks wolimy uwierzyć, że zabił BOB niż ktoś naprawdę bliski Laurze.

Odkrycie tożsamości mordercy nie przynosi ukojenia, więc sprawa wraca do punktu wyjścia. Po małym restarcie akcji serial znajduje nowy obiekt śledztwa: Coopera. Wątek kryminalny, dominujący dotychczas jako mniej lub bardziej tradycyjne dochodzenie, ulega zdeformowanemu podwojeniu i przekształca się w historię szachowego pojedynku genialnych detektywów. Agent FBI ma masę roboty: obok Windoma Earle’a (maniakalnego wcielenia Moriarty’ego) mierzy się jednocześnie z nieokiełznanymi mocami prosto z Czarnej Chaty. Metafizyczne gierki BOBa i jego demonicznych kolegów są przedłużeniem i skomplikowaniem zagadki śmierci Laury. Mimo przedłożenia serca nad szkiełko i oko, ostatnia próba, jakiej zostaje poddany Cooper, kończy się fiaskiem – w Czerwonym Pokoju zamiast prawdy czeka na niego jedynie ostateczne, fantazmatyczne kłamstwo (jak w chatce z Zagubionej autostrady czy teatrze z Mulholland Drive). Parada sobowtórów i dwukolorowa posadzka pozwalają przypuszczać, że Czarna i Biała Chata to jedno chaotyczne miejsce, w którym zachodzi nieustanna fuzja złego i dobrego. Detektyw pozostawia tajemnicę bardziej umocnioną niż rozwiązaną, a dodatkowo (dosłownie) zamieszkuje ona w nim samym. W ten sposób Lynch ostatecznie rozsadza kryminalną narrację od środka: sielankowy wstęp prowadzi prosto w szpony piekła, a Coopera, który miał być lekiem na wszystkie zmartwienia, zżera śmiertelna choroba.

Co wynika z takiego odczytania Twin Peaks? Po pierwsze: według wizji Lyncha zło jest potężniejszym cieniem dobra i nie ma na to żadnego antidotum. Po drugie: rzeczywistość, w której figura porządku kończy w szponach nieładu, to rzeczywistość chaotyczna, nie dająca się zrozumieć, a tym bardziej objaśnić. Sam Cooper nigdy nie nauczył się hierarchizować faktów i mieszał błahe z istotnym (w tym paczkę słodyczy z morderstwem), przez co tylko oddalał się od spójnego sensu. Po trzecie: nie ma żadnej prawdy o świecie. Chaos rodzi chaos, złe moce hulają w najlepsze gdzieś w szczerym lesie, a sowy nie są tym, czym się wydają. I mam tylko nadzieję, że tak już pozostanie.

We just love the puzzle

Kiedy w 1990 roku stacja ABC rozpoczęła emisję Twin Peaks, świat oszalał. Pilotażowy odcinek obejrzało prawie 35 milionów widzów, a odkąd karzeł zatańczył swój pierwszy taniec, wielu z nich potrzebowało przestrzeni do dyskusji. Jedną z takich grup, wspólnotę interpretacyjną działającą w systemie Usenet, bada Henry Jenkins w Do You Enjoy Making the Rest of Us Feel Stupid? (rozczulającym tekście z początku lat 90., w którym znajdziemy naukowy przypis poświęcony emotce). Jenkins zauważa, że fani wciąż przewijają i rozpamiętują poszczególne sceny i że jeśli serial powstałby przed VHS i internetem, nie poradzono by sobie z jego interpretacją (Twin Peaks było nagrywane na kasety około 830 tysięcy razy w tygodniu, co daje pierwszą pozycję w tamtych czasach). Chętni do dyskusji spotykali się na wspólne seanse z burzą mózgów, a nawet mały college w Barnesville (6 tysięcy mieszkańców) doczekał się własnego klubu analitycznego. Internauci i zapaleni interpretatorzy, w przeciwieństwie do znudzonych nadmuchaną intrygą krytyków, chcieli tylko wiecznego trwania zagadki (I don’t care who killed Laura Palmer. I just love the puzzle). Postmodernistyczne zapędy twórców i odstępstwa od tradycyjnej detektywistycznej narracji okazały się jednak zbyt dużym ciężarem dla ówczesnego widza – oglądalność drastycznie spadła, a przy Cooperze pozostali tylko ci najwierniejsi. W ślad za spektakularnym sukcesem podążył równie spektakularny upadek.

Mimo zdjęcia serialu z anteny, wiernych fanów do dziś nie brakuje (właściwie jest ich coraz więcej), a bez Twin Peaks nie byłoby Z Archiwum X, Zagubionych i w ogóle telewizji, jaką znamy w obecnym kształcie. Jednak czy status pozycji kultowej jest dobrym pretekstem dla wielkiego powrotu? Tego nie wiem. Z jednej strony, kiedy Showtime trąbi wszem i wobec, że trzeci sezon zapewni długo wyczekiwane odpowiedzi i satysfakcjonujące zakończenie, zastanawiam się, czy jest tu coś jeszcze do dodania. Z drugiej, skoro ćwierć wieku temu nad fenomenem Twin Peaks pochylały się zaawansowane grupy analityczne, jaki integracyjny potencjał będzie miał serial teraz, kiedy pół facebookowej ściany zapychają mi newsy o jego powrocie? Nadszedł czas, żeby się przekonać. It’s happening again.

Rozalia Knapik-Wojtaczka

(ur. 1991) – za dnia copywriterka, nocą doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii „Sztuczny Bóg. Wizerunki Technologicznej Osobliwości w (pop)kulturze”. Samozwańcza ambasadorka Radiohead; lubi rośliny, ładne rzeczy i wciągające historie. Chce kiedyś założyć podcast – ma już nawet mikrofon.