Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Zjazd przed odwykiem („The Knick”)

Artykuły /

Ten tekst będzie o rozczarowaniu. Rozczarowaniu o tyle bolesnym, że mającym źródło w początkowym zachwycie. I o tyle trudnym, że wciąż podszytym nadzieją podsycaną przez, pojawiające się gdzieniegdzie nawet w finalnych odcinkach, zaskakujące rozwiązanie fabularne czy rewelacyjną scenę. Jednym zdaniem – moje samopoczucie jako widza The Knick świetnie korespondowało z samopoczuciem serialowego Dr. Thackery’ego – z odcinka na odcinek stawało się coraz gorsze.

Gdyby moja opinia była jedyną publikowaną w „Popmodernie”, musiałabym już na wstępie wyczerpująco tłumaczyć się z tak niskiej oceny. I pewnie przy tej okazji, aby pozostać uczciwą, wskazałabym też na bezdyskusyjne atuty produkcji. Na szczęście obok mojego pojawiają się jeszcze cztery inne głosy i wierzę, że znajdzie się w nich miejsce na zachwyty nad hipnotyzującą muzyką Cliffa Martineza i aktorskim kunsztem Clive’a Owena. Skoro jednak piszę o uczciwości, muszę zaznaczyć, że po emisji pierwszych odcinków serialu – tych wprowadzających postaci (ze szczególnym naciskiem na Thackery’ego) i wypełnionych najbardziej spektakularnymi zabiegami (tutaj chociażby przypadek syfilityczki) – moje uznanie było niemal równe temu dla Breaking Bad czy American Horror Story. Co w takim razie się stało, że do myśli o drugim sezonie podchodzę sceptycznie i jeśli go obejrzę, to tak, jak oglądam trzeci sezon Homeland – z rozpędu? Na to pytanie nie potrafię udzielić jednoznacznej i konkretnej odpowiedzi, ale w zamian proponuję subiektywną listę irytujących niedociągnięć, które skutecznie zniechęcają mnie do najmłodszego dziecka Stevena Soderbergha.

Zacznę od problemu z postaciami – wszak często to dla nich (tuż obok samej historii) oglądamy kolejne sezony, a te najlepiej napisane urastają do rangi ikon popkultury (sam nasuwa się przykład Waltera White’a). Dr John Thackery ma, wydawać by się mogło, wszystkie cechy serialowego bohatera idealnego. Z jednej strony jest szalonym, ale gotowym do poświęceń dla sprawy geniuszem, z drugiej – narkomanem, gburem i dziwkarzem. Właśnie. W tych kilku słowach (i ewentualnie ich synonimicznych wariacjach) można zamknąć całą jego charakterystykę. A jest przecież niekwestionowanym protagonistą serialu – to wokół jego pomysłów i jego wyskoków koncentruje się życie szpitala, a co za tym idzie akcja The Knick. Mało tego – to, jakim jest człowiekiem, wiemy właściwie od pierwszego odcinka, a kolejne epizody nie przynoszą żadnych zaskakujących informacji. Jeszcze gorzej jest z innymi postaciami – do określenia ich specyfiki nie potrzeba zazwyczaj więcej niż dwóch przymiotników. I tak: siostra Elkins (Eve Hewson) jest dobra i zakochana, Cornelia (Juliet Rylance) odważna i postępowa, a Dr Edwards (Andre Holland) czarny, zdolny i porywczy (być może bohaterowie płci męskiej są mimo wszystko troszkę lepiej zarysowani). Można oczywiście domniemywać, że tak właśnie miało być, że z założenia mieliśmy oglądać nie pełnokrwiste postaci, a jedynie figury reprezentujące konkretne cechy. Myślę jednak, że przy tak słabym tempie akcji to właśnie bohaterowie winni dźwigać ciężar serialu, być jego główną osią. Na początku zresztą właśnie tak wydają się zaprojektowani (mam na myśli nie tylko samego Thackery’ego, ale także siostrę Harriet [Cara Seymour] czy Toma Cleary’ego [Chris Sullivan] – kierowcę, a raczej woźnicę karetki). Co z tego, skoro raz „przyklejone” do nich cechy nie podlegają nawet drobnej modyfikacji (może poza ostatnią wymienioną przeze mnie dwójką – tu znajduję cieszące mnie niuanse).

Z kwestią postaci związane są nierozłącznie moje dwie kolejne wątpliwości – po pierwsze: brak konsekwencji twórców serialu, a po drugie: rażące uproszczenia, szczególnie w wątkach społeczno-politycznych. Zatem po kolei: o ile nagłe zaakceptowanie Edwardsa przez Thackery’ego jest przekonująco umotywowane (dzięki dostrzeżeniu jego talentu, który może przynieść korzyści szpitalowi), o tyle Cleary – kombinator i samolub rzucający się do obrony prześladowanych Murzynów – jest po prostu śmieszny. Szczególnie że jest to akt jednorazowy, bez żadnego wpływu na dalszą przemianę postaci. Takich jednorazowych „pomyłek”, które, przynajmniej w moim odbiorze, wywoływały (przypuszczam, że jednak niezamierzony) komizm, jest w The Knick całkiem sporo. Tak samo sporo zresztą jak rozwiązań fabularnych znajdujących się na przeciwnym biegunie – do bólu przewidywalnych, przez co nie tyle nużących, ile znowu wprowadzających element komiczny. Myślę tutaj przede wszystkim o wątkach romansowych, które nie dość, że są mało zaskakujące (naprawdę, chyba nigdy nie udało mi się tak szybko przewidzieć serialowych konstelacji), to jeszcze zostały wprowadzone równolegle, przez co czułam się, jakbym zamiast produkcji o początkach medycyny oglądała jedną z kostiumowych argentyńskich telenowel.

Największe rozczarowanie przynosi jednak sposób, w jaki twórcy poprowadzili temat rasizmu, pojawiający już od samego początku dzięki postaci Edwardsa. Powszechna niechęć pacjentów i personelu wobec czarnoskórego lekarza (oczywiście od początku wzbudzającego sympatię widza) i związane z nią komplikacje (potajemna przychodnia dla jego pacjentów) osiągają swoją eskalację w siódmym odcinku, niemal w całości poświęconym zamieszkom na tle rasowym. Taki wybór nie powinien w nikim budzić protestu – wręcz przeciwnie, przeniesienie akcji poza mury szpitala w celu zaprezentowania szerszego tła społeczno-politycznego w Nowym Jorku początku XX wieku zdaje się pomysłem godnym pochwały. Niestety – w tym przypadku zawiodły wyczucie, dobry smak i umiar twórców, i dlatego tak poważna kwestia jak całkowity brak tolerancji dla czarnoskórych przedstawiona zostaje w sposób niemal komediowy. I to komediowy niezamierzenie. Skąd takie wrażenie? Nie może być inne, kiedy wszyscy (bez wyjątku) dotąd konsekwentnie sceptyczni i uprzedzeni nawet wobec Edwardsa (wykształconego i, przynajmniej pozornie, pełnego ogłady) pracownicy szpitala rzucają wszystko i śpieszą na ratunek prześladowanym Murzynom. Niekonsekwencji w zachowaniu postaci w moim przekonaniu nie ratuje nawet szczególna sytuacja zagrożenia zdrowia i życia czarnoskórych. Tym sposobem scenarzyści po raz kolejny strzelają sobie w stopę, wystawiając na śmieszność nie tylko sam scenariusz, ale i przy okazji problem rasizmu. A to już spore przewinienie.

Na koniec nie tyle zastrzeżenie, co wątpliwość związana z tempem serialu. Akcja (jeżeli o akcji w tradycyjnym rozumieniu w ogóle możemy tutaj mówić) posuwa się do przodu bardzo małymi krokami, co samo w sobie nie musi być z góry traktowane jako defekt (wystarczy przywołać kultowy odcinek Breaking Bad z muchą w roli głównej). Zresztą i tutaj kontrowersyjne tempo broni się w takich scenach jak ta na konferencji naukowej, podczas której Thackery naprzemiennie jest na kokainowym zjeździe lub w kokainowym uniesieniu. Albo ta (zresztą jedna z najbardziej udanych w całym serialu), w której żona doktora Gallingera zostaje siłą zabrana do ośrodka dla umysłowo chorych. Z drugiej strony jednak zdarzają się momenty, kiedy jako widz nudzę się niemiłosiernie, czekając długie minuty na jakikolwiek bodziec (świetnie poprowadzoną scenę, przebłysk aktorskiego geniuszu, fabularne zaskoczenie), który ostatecznie dostaję dopiero w kolejnym odcinku.

Daleko mi do tego, żeby wszystkie baty za zmarnowanie potencjału tak świetnie zapowiadającego się serialu spuszczać Stevenowi Soderberghowi, który osobiście nadzorował pracę nad The Knick, łącząc funkcję reżysera i showrunnera (co nie zdarza się właściwie nigdy). Mam jednak wrażenie, że na planie zabrakło wnikliwego obserwatora, który byłby w stanie zapobiec przynajmniej rażącemu brakowi konsekwencji (nie wspominałam jeszcze, że niektóre, czasem interesujące na pierwszy rzut oka, postaci pojawiają się tylko po to, by za chwilę zniknąć wraz z niedokończonym wątkiem). Podsumowując: nie wiem, czy chcę dalej towarzyszyć Thackery’emu w jego zmaganiach z technicznymi ograniczeniami ówczesnej chirurgii i (jak wskazuje ostatnia scena pierwszego sezonu) tym razem heroinowym nałogiem. Wiem za to, że oglądanie kilku ostatnich odcinków The Knick nie było uzależnieniem, dla którego warto ryzykować.

Katarzyna Pawlicka

(ur. 1988) - absolwentka krakowskiej teatrologii, studentka krytyki literackiej i doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Publikuje m.in. w "Res Publice Nowej", "Nowej Dekadzie Krakowskiej" i "Popmodernie". Interesuje się problemem niewyrażalności traumy poholocaustowej i estetyzacją śmierci.