Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Zen w świecie MacBooka (J. Strachota „Relaks amerykański”)

Recenzje /

Swego czasu Jerzy Pilch w powieści Pod Mocnym Aniołem próbował wypracować styl, który odpowiadałby językowi alkoholika. Przemówienie z dna połówki żołądkowej gorzkiej miało na celu ukazanie naszego narodowego, prawdziwie męskiego uzależnienia. Mogliśmy Jurusiowi współczuć, ale mogliśmy też razem z nim sterczeć pod sklepem monopolowym w oczekiwaniu na wysokoprocentowy afrodyzjak. Juliusz Strachota idzie z duchem czasu i w Relaksie amerykańskim przechodzi przez kolejne stadia stereotypowo kobiecego uzależnienia – wszak te wszystkie tabletki psychotropowe są uznawane za używki przeznaczone dla dziewczynek albo pedałów. Prawdziwy, biały, heteronormatywny facet pije przecież wódkę. I nie przepija jej Costą.

U Strachoty poznajemy tymczasem Juliana, zestresowanego pana młodego, który w przedślubnym zdenerwowaniu połyka za dużo tabletek Xanaxu i przesypia na ławce własny ożenek. Kiedy orientuje się, co zrobił, jest pospinany jeszcze bardziej i, żeby uwolnić się z napięcia, które sam sobie zgotował, sięga po kolejną porcję relaksu. I znów czuje się świetnie, znów jest atrapą człowieka. Zmartwienia znajdują się po drugiej stronie szklanej ściany, która od czasu do czasu pęka i potrzebuje spoiwa w postaci następnej porcji tabsów. Kolejne rozdziały powieści są wędrówką bohatera między lombardem, gabinetem lekarskim i apteką.

Tabletki połykane w hurtowych ilościach obciążają konto bankowe Juliana, pracującego na umowę zlecenie w redakcji „Legend Miejskich” absolwenta fotografii, przez co staje się on stałym klientem Providenta. A że pan Roman z Providenta nie daje mu spokoju i żąda spłaty zaciągniętych pożyczek, bohater zostaje też bywalcem warszawskich lombardów. I nie spotykamy tam najntisowych lichwiarzy (melancholijnych kolekcjonerów rodem z Barbary Radziwiłłówny Michała Witkowskiego), skupujących złote naszyjniki podkradane matkom i babciom, ale, zgodnie z duchem czasu, wykwalifikowanych znawców tabletów, MacBooków, iPhone’ów i iPadów. Bo takich dóbr wyzbywa się nasz bohater w celu zdobycia grosza na wizytę u psychiatry. Z czasem wędruje też do anestezjologów, internistów i wszelkiej maści innych doktorów, gdyż rezerwuar tych zajmujących się schorzeniami psychicznymi dawno się wyczerpał i znają go już wszędzie. Kupuje Xanax jak mieszankę krakowską, zagada przy tym do farmaceutki, rzuci tępym żartem, puści nawet oczko. I codziennie odbywa tę samą podróż, tym samym szlakiem, jednak z update’owaną historią życia.

Bo, nie ukrywajmy, żeby zdobywać Xanax w takich ilościach, trzeba się napracować. Julian przy każdej wizycie u lekarza wymyśla nową opowieść. Jego fake’owe podróże na Daleki Wschód, usprawiedliwiające potrzebę zakupu leków, z początku budzą nawet zainteresowanie lekarzy. Dla czytelnika są z kolei przejrzystą instrukcją zdobywania narkotyków. Z czasem relacje te nabierają znamion układu między dilerem a ćpunem, przy czym lekarze nadal udają, że czynią hipokratesową posługę, a pacjenci wierzą w swoją chorobę, nie nazywając jej wprost uzależnieniem. Tak branża narkotykowa zostaje zdominowana przez kapitalizm – ćpun staje się idealnym klientem wielkich korporacji farmaceutycznych. I to nie klient potrzebuje używki, gdyż dzieje się wprost odwrotnie – to przedsiębiorstwa potrzebują odbiorców, których masowo sobie produkują, by osiągnąć pożądane zyski. W tym miejscu rodzi się literatura narkotyczna.

Julian, oszukując innych, oszukuje też samego siebie. Tworzy piętrzące się narracje o sobie-artyście, podróżniku, reporterze, by zakamuflować pustkę, która kryje się pod jego fałszywym życiorysem. Podobnie działa tutaj motyw podróży i „Legend Miejskich” – redakcji, w której jest zatrudniony. Bohater wędruje po ukochanej Warszawie, poszukując miejsc już nieistniejących lub całkowicie urojonych, które opisuje w cyklu swoich reportaży. Produkuje fikcję zarówno w życiu osobistym, jak i w pracy, by sprostać oczekiwaniom otaczających go osób. Błądzi po zaułkach stolicy, starając się nadbudować kolejną warstwę narracji nad miastem, które zredukował do aptek i lombardów.

Kontrapunktem dla narkotycznej opowieści pozostaje ciągle obecna wybranka Juliana, ta, którą porzucił przed ołtarzem. Wraz z nią pojawia się telewizja śniadaniowa, powieściowy ekwiwalent naszego „Dzień Dobry TVN”, w której drugoplanowa bohaterka przyjmuje pozycję prowadzącej, konferansjerki „zarządzającej relaksem”. Bo poranne pasmo TVM to zakodowana w HD porcja zachodniego, idealnego życia, w którym prym wiodą Perfekcyjna Pani Domu, wegańscy blogerzy, specjaliści od udanego życia rodzinnego i szafiarki. To papierek lakmusowy dla nieprzejrzystej narracji Juliana, ćpuna-prekariusza. Może obserwować w nim osoby, które obiektywnie dokonały słuszniejszych życiowych wyborów niż on sam.

Wyprodukowany pod wpływem psychotropów relaks, jaki prezentuje nam Strachota, to relaks ponowoczesny. Narkotyki nie są już źródłem wielkich doznań, ale mają na celu przesunięcie znerwicowanego użytkownika w strefę zen. Kokainę wypiera Xanax, euforia zastąpiona zostaje przez wyciszenie i zatrzymanie życiowej osi czasu. Bo w świecie MacBooków i iPhone’ów buddyzm i wewnętrzny spokój to jedyna forma religijności, na jaką mogą sobie pozwolić współcześni poszukiwacze duchowości. Relaks pod kontrolą lekarską brzmi lepiej niż uzależnienie, zaś recepta na uśmiech ze stemplem przychodni wygląda niegroźnie w porównaniu z kreską amfy.

Narkomania w tym ujęciu nie łączy się z nizinami społecznymi. Uzależniony od Xanaxu bohater to wrażliwy, wykształcony mieszkaniec Warszawy. Powieść jest tym bardziej uderzająca, gdy potrafimy umiejscowić Juliana w naszym bliskim sąsiedztwie, skoro nie różni się on (zwłaszcza pod względem klasowym) od większości naszych znajomych. W efekcie lekomania opisana w Relaksie amerykańskim jest znacznie bardziej niebezpieczna, bo nie została jeszcze tak silnie potępiona przez społeczeństwo, które nie do końca potrafi ją nazwać i zlokalizować jej źródło.

 

Juliusz Strachota

Relaks amerykański

Korporacja Ha!art, 2015

Liczba stron: 216