Zdrowy margines i osobliwe satelity. Wywiad z Narbo Dacal i Wijem
Wydanie
3/2024Autor
Jan BińczyckiNarbo Dacal i Wij to zespoły, które w ostatnich miesiącach zrobiły mnóstwo zamieszania na krajowej scenie alternatywnej. Wiele je różni. Krakowianie z Narbo Dacal grają długie oniryczne kompozycje, czerpiąc z postmetalu, sludge’a, a czasem nawet rocka progresywnego. Wij, założony w Warszawie (choć w jego skład wchodzą muzycy mieszkający w różnych miastach), z początku kojarzył się z (proto)metalową tradycją, by na drugiej płycie pójść w kierunku ostrzejszych kompozycji. Obie grupy łączy innowacyjne podejście do metalowych kanonów, nietuzinkowy śpiew frontmanek oraz wspólna trasa koncertowa. Przy okazji ich krakowskiego występu o inspiracjach, kreatywnym korzystaniu z metalowego rekwizytorium i przenikaniu się stylów we współczesnej alternatywie opowiedzieli mi muzycy Narbo Dacal: Drut, Eliza i Bartek oraz Wija: Tuja Szmaragd i Palec.
Narbo Dacal – na zdrowym marginesie
Jan Bińczycki: Przygotowanie do wywiadu z wami to ciężka robota. Wywiadujący nie wiedzą, o co pytać, recenzenci – jak stylistycznie zakwalifikować.
Bartek: To nie nasza wina. A wręcz komplement.
Drut: Nie staramy się być oryginalni na siłę. Chcemy tworzyć coś nowego, świeżego, ciekawego. Mieszać stare rzeczy z nowymi tak, by rezultat był interesujący. A nazywanie i szufladkowanie to nie nasza rola.
B: Naleciałości muzyczne, których nazbieraliśmy przez lata, kompletnie nie łączą się z tym, co gramy teraz. To, co robimy wynika samo z siebie. To niewiadoma, zaskoczenie. Trzeba się postarać, żeby z punk rocka zrobić doom metal
D: Ale uprościłeś. (śmiech)
B: Tak na szybko.
Recenzenci dwoją się i troją w wysiłkach interpretacyjnych. Niektórzy „idą w literaturę”. Piszą o dynamice, liryczności, kontrastach. Inni sypią tuzinami porównań. Oprócz doom i sludge w notach o płycie Elysium Now pojawia się postmetal, grunge, a nawet industrial i grupa Killing Joke.
B: Ciężko spamiętać te wszystkie porównania. Brakuje palców do liczenia. Od Neurosis po Voivod.
Eliza: Żeby tylko! Padło nawet porównanie do Closterkeller!
B: Każde z nas słucha i gra bardzo różną muzę. Narbo Dacal to zlepek trzech światów. Mam wrażenie, że ja gram na perkusji w swoim światku, Drut na gitarze w swoim, a Eliza z basem i wokalem jest w swoim. Fajnie, że to się spina i broni na żywo. To ważne, bo często muzyka, która na płytach brzmi dobrze, na koncercie wypada tak se. Albo na odwrót. A tegoroczna trasa pokazuje, że Narbo Dacal broni się na każdym poziomie, ludzie chcą tego słuchać, jarają się.
D: Mamy świadomość, że robimy karkołomne połączenia. Dlatego bardzo się staramy, żeby to było dobrze zrobione, tak na poziomie produkcji, jak i wykonania.
Na żywo brzmicie ostrzej niż na płycie.
D: Bardziej surowo. Brakuje harmonii wokalnych, planów gitarowych, jest za to większa kondensacja.
B: Na żywo łatwiej przekazać ciężar. Nagranie może brzmieć ciężko, ale nigdy nie będzie tak masywne jak dźwięk na żywo. W domu, na słuchawkach lub porządnym sprzęcie, brzmi selektywnie, nawet jeśli za ostro czy za nisko. A na żywo dźwięk idzie prosto z paczek, wielgachnych głośników. Leci caluteńkie pasmo i dostajesz nim w ryj. To taka wartość dodana.
E: Dla mnie ważna jest warstwa emocjonalna, której na płycie nie da się przekazać w stu procentach. Potrzebny jest człowiek, do którego można się odezwać.
D: Żyjemy w cyfrowych czasach, ale ludziom chce się chodzić na koncerty, bo tu jest inaczej.
Warto dodać, że na koncerty w ramach tegorocznej trasy przychodziła publiczność młodsza i bardziej zróżnicowana niż w przypadku imprez dla metalowych ortodoksów.
B: Tak, to zupełnie inna publiczność niż na trashowych czy hardcore’owych koncertach.
D: Bo chyba jeszcze nie było w Polsce trasy dwóch zespołów z frontmenkami. Nie chcieliśmy jednak promować się tym, że w obu zespołach są wokalistki. Wożenie się na tym byłoby zbyt proste. Ale rzeczywiście, przychodzi sporo dziewczyn. Widuję ludzi, których nie spotykam na innych koncertach.
Sukces trasy wynika z bardzo dobrego przyjęcia nowej płyty Wija. Bardzo się z tego cieszymy. Bo Wij to zespół zerojedynkowy – albo się go kocha, albo nienawidzi. Żeby załapać, że ma się do czynienia z nowym zjawiskiem, trzeba najpierw przewietrzyć głowę. Metalowi ortodoksi mogą mieć z tym problem. Z drugiej strony: wywiad z Wijem pojawił się w „Musick Magazine”, który ma takich czytelników. Otwierają się kolejne drzwi.
A z kolei wasz zespół wyróżniono w podsumowaniu miesięcznika „Teraz Rock” jako jedną z „nadziei”. A to też magazyn, który trafia raczej do fanów rockowego mainstreamu niż undergroundowców.
D: Jest mi miło, bo czytam tę gazetę od pierwszego numeru, od 1991 r. Mam do „Tylko/Teraz Rocka” spory sentyment.
B: A ja się cieszę, że doceniono nas nie w jakiejś kategorii typu doom, sludge czy metal, ale w gronie wszystkich zespołów rockowych.
Interesuje mnie też to, co wychodzi poza sferę muzyczną, jest przedłużeniem tekstów, czyli elektryczne przerywniki pomiędzy utworami i oprawa graficzna.
E: Autorką okładki jest Natalia Rak. Podczas pracy nad Elysium Now mieliśmy jasny obraz tego, jaki klimat ma panować na płycie. To raj, w którym gdzieś trwa apokalipsa – raj niedoskonały, w którym są kwiaty i zgliszcza. I nagle Natalia wywiesiła właśnie ten obraz na swoim Facebooku. Zobaczyłam w nim tę płytę. To był dla mnie szok. Ten obraz przyszedł do nas sam.
B: Wtedy Natalia malowała bardzo wiele abstrakcyjnych rzeczy. Dziwnych, bardzo ciekawych i kolorowych. Stwierdziliśmy, że to jak ulał pasuje do naszej abstrakcyjnej muzyki. A tym razem mieliśmy już wszystko wymyślone, kompletny koncept. Wiedzieliśmy, że wszystko będzie się toczyć wokół apokalipsy i raju. A tu nagle na Facebooku Natalii pojawił się obraz, który idealnie opisywał to, o czym mówi płyta. Fajnie siadło. Potem Adam Bejnarowicz zrobił nam do tego cały koncept, wizualizację płyty i poszczególnych singli. Wszystko stało się spójne.
D: Ale tu też nie ma wielkiej filozofii. Raczej chodzi o to, by każdy interpretował po swojemu, napisał do tego własną bajkę. To już nie należy do nas.
A na ile te bajki są zbieżne ze sceną metalową? Czujecie się z nią związani czy szukacie publiczności poza nią?
B: Czujemy się związani ze sceną punkowo-metalową czy ogólnie mówiąc „szarpidrucką”, choć każde z nas grało i lubiło inną muzykę. Nigdy nie staraliśmy się na siłę wpisywać w kanony czy konwencje jakichś scen muzycznych, bo one wszystkie mają tyle plusów, co minusów.
E: Dziś mamy to szczęście, że ludzie są otwarci. Że podoba im się, kiedy ciężkiej muzyce towarzyszy nie growl, ale melodyjny damski wokal.
D: Lubimy się ze sceną metalową i czujemy się jej częścią, ale taką na zdrowym marginesie. Jestem dzieckiem lat 90. Wtedy co dwa–trzy lata zmieniały się trendy, ale nie było sztywnych reguł, bo co chwilę wszystko wywracano do góry nogami. Dlatego uważam, że trzeba grać, co się czuje, co się chce, robić swoje, nie oglądając się na ograniczenia. Liczy się dobre granie.
A wasze najbliższe plany?
D: Bawić wnuka, który urodził się parę dni temu.
E: Zobaczymy, nie da się planować procesu twórczego.
B: Jesteśmy jak labradory, które cieszą się na widok ludzi oraz tym, co tu i teraz.
Wij – osobliwy satelita
Podobnie jak w przypadku Narbo Dacal, autorzy wszystkich dotychczasowych wywiadów z Wijem, włącznie ze mną, zdawali się mieć problem z wymyśleniem pytań. Nikt nie wie jak was ugryźć.
Palec: Od dupy strony.
Tuja Szmaragd: Dobrze, niech się boją.
Mój pomysł na rozmowę zasadzał się na tym, że oto rock jest muzyką sentymentu, wiecznego powrotu, a Wij to „Breakout, który odkrył heavy metal”. A jednak: gracie muzykę, której nie da się łatwo ometkować.
T: Na początku byliśmy takim trochę Breakoutem, ale zaczęliśmy w to wlewać coraz więcej siebie. I tak Wij coraz bardziej stawał się Wijem, a nie kolejnym zespołem retro. Oczywiście lubię granie retro, cenię ludzi zajawionych tym, żeby wejść w kostium wedle wszelkich przykazań, ale chcieliśmy zrobić coś swojego. Ta zmiana przyszła naturalnie, sama z siebie.
P: Dla mnie punktem wyjścia była właśnie taka historia: co by się stało, gdyby polski zespół typu Breakout, miał większe możliwości i poszedł w stronę muzyki hardrockowej, zradykalizował brzmienie. Na tej bazie zaczęliśmy rozwijać pomysł.
I w rezultacie Przestwór to album utrzymany w szybszych tempach niż Dziwidło sprzed trzech lat i późniejsza EP-ka Przeklęte wody.
P: To wynik wszystkich naszych zainteresowań i szerokiego spektrum zespołów, których słuchamy. Nie skupiamy się na metalu, raczej wokół niego krążymy jak taki satelita, który znalazł własną, osobliwą formę.
Nie ma sensu odtwarzanie tego, co już było. Stąd też nasz pomysł na skład. Gramy na jedną gitarę. To wiążę się z pewnymi ograniczeniami. Nie mogę zagrać jak dwóch, trzech gitarzystów naraz. Chciałem wykorzystać minimalne środki, by za ich pomocą wyrazić się w maksymalny sposób.
I dlatego grasz na gitarze barytonowej?
P: Tak. Dzięki niej można uzyskać mięsistość i mocny dół w brzmieniu. Zwykła gitara nie pozwala tak mocno siedzieć w rytmice. A ja dość mocno tkwię w muzyce punkowej, w której rytm jest ważny.
Chyba zmienia się także odbiorca koncertów metalowych. To już nie tylko ortodoksyjny kataniarz. Na koncerty przychodzi coraz bardziej zróżnicowana publiczność. I coraz młodsza.
T: Ale to właśnie metalowcy nas przygarnęli. Z początku nie wiedzieliśmy, która scena nas przyjmie. A metalowa ma najszersze horyzonty, chyba dlatego, że jest najliczniejsza, przez to najbogatsza. I dzięki temu jest na niej miejsce na eksperymenty. Dwa lata temu graliśmy koncert z zespołem, który łączy black i nu metal. Gdyby mi ktoś o tym opowiedział, to pewnie bym się wzdrygnęła. A koncert okazał się bardzo fajny.
Szanuję oba podejścia: i to ortodoksyjne, i bardziej swobodne. Mam wykształcenie operowe. To świat jeszcze bardziej konserwatywny niż scena metalowa. Jest kanon, w którym dopuszcza się tylko pewne niuanse wykonawcze. Cenię ludzi, którzy chcą się tak bardzo „doktoryzować” w jakimś gatunku, bo oni potrafią go docenić. Ale dziś takie podejście jest passé. Cieszę się, że możemy grać dla obu grup odbiorców.
P: Dziś sceny metalowa, punkowa i tak dalej to są raczej bazy dla poszukiwań. Przez wiele lat były jak szczelne worki. Teraz kiełkuje coś nowego i nie wiadomo, w którą stronę się rozwinie.
Teksty Wija też zdają się raczej orbitować wokół poetyki metalowej niż wypełniać jej prawidła.
T: Teksty to moja fantazja. Palec jest szefem od spraw muzyki, a ja mam wolną rękę do pisania o tym, co mnie kręci. Nie traktuję tekstów jak konceptu. „Jesteś tym, co jesz”. Piszę o tym, co zajmuje moją wyobraźnie, zupełnie szczerze. Słuchacze zawsze zresztą wyczują lipę.
Mam wrażenie, że twoje teksty, choć budzą skojarzenia z metalową konwencją oraz wpływającym na nią horrorem, to mają w sobie kampową ironię. Że to raczej Rocky Horror Picture Show niż Egzorcysta.
T: Rocky Horror Picture Show to jeden z moich ulubionych filmów. Równie zabawny, co poważny. Lubię groteskę, bo uważam, że świat właśnie taki jest. Śmieszny i straszny, piękny i ohydny. Nawet nad otwartą trumną będę się trochę śmiać. Kamp, owszem, jest mi bliski, ale nie oznacza to kompromisu ze szczerością.
Pytam o kamp, bo jest go w Polsce niezbyt wiele. A jednym z nielicznych i najważniejszych przedstawicieli jest Maurycy Gomulicki, autor okładek Wija.
T: Przedstawił nas sobie wspólny znajomy, fotograf Mikołaj Długosz. Słusznie podejrzewał, że nadajemy na tych samych falach. Bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język i na maksa się zaprzyjaźniliśmy.
Poza śpiewaniem w Wiju prowadzisz też wydawnictwo Planeta Komiksów. I to moje kolejne skojarzenie. Słuchając tekstów, mam wrażenie, że śledzę komiksowe kadry.
T: Rzeczywiście, myślę obrazem. Słucham riffów i w głowie pojawiają mi się obrazy, kadry, z których da się wysupłać opowieści.
Na koniec zadam sztampowe pytanie o dalsze plany.
P: Mamy mnóstwo pomysłów, dość eksperymentatorskich. Będziemy je testować na sobie i wtedy uzgodnimy kierunek. A przed kolejną dużą płytą, która pewnie będzie do pewnego stopnia wynikać z tego, co robiliśmy na Przestworze, chcielibyśmy wypuścić taki przerywnik, coś, co zaprezentuje nas z zupełnie innej strony.
T: Będziemy testować rozciągliwość słuchacza.