Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Zbyt bliskie i zbyt dalekie południe („Czechy. Instrukcja obsługi” i „Słowacy. Stulecie dłuższe niż sto lat”)

Recenzje /

W przeciwieństwie do wielu mieszkańców Polski nie mam w sobie nic z czechofila. Ani z tego wyrafinowanego, ani z tego, który zażera się smażonym serem z frytkami i zapija to wszystko piwem. Jestem odporna na urok Szwejka, bolą mnie zęby podczas oglądania czeskich komedii, a Kunderę na dobre pożegnałam już dawno. Innymi słowy: w najlepszym razie wciąga mnie otchłań obojętności. Nie inaczej w przypadku kultury słowackiej, choć tu odznaczam się przede wszystkim pokaźną ignorancją. Postanowiłam więc do tematu podejść metodycznie i sięgnęłam po dwa tomiszcza wydane przez Międzynarodowe Centrum Kultury. Teraz albo nigdy.

 

Jiří Gruša, Czechy. Instrukcja obsługi

Kulturowo-historyczny przewodnik po Czechach jest przeznaczony do lektury raczej wyrywkowej, niezobowiązującej. Teksty ułożone są wprawdzie częściowo według klucza chronologicznego – Jiří Gruša sięga do czeskiej prehistorii, do legend i symboli, które kształtują wyobrażenia o powstaniu Czech. Porusza przy tym wiele kwestii mniej wyświechtanych i komplikujących jednorodny obraz kraju. Oczywiste jest zróżnicowanie regionalne, dużo bardziej interesujące wydaje się tu budowanie całej narracji wedle stereotypów równoważonych przez szczególne postaci czy wyjątkowe historie. Pisze autor:

Oczywiście, że ich lubię, tych Czechów z Czech. Choćby tylko dlatego, że oni sami się lubią. Tak ma każdy naród, a im większy, tym bardziej. Ale moi Czesi, choć są ledwie średniej wielkości, lubią się znacznie powyżej średniej. Istnieją dobre stereotypy, czy – mówiąc inaczej – bardzo użyteczne. Takie, które po prostu dają pewne plusy. Wobec położenia kraju, jakie wam opisałem, karambole dziejowe to chleb codzienny. Dlatego człowiek potrzebuje wielkiej porcji dobrego humoru, żeby o tym zapomniał albo znalazł inne wytłumaczenie.

Chcąc nie chcąc, autor nurza się w stereotypach rozmaitej proweniencji właściwie w całej książce – raz je oddalając, innym razem rozkoszując się magią pozoru istoty rzeczy, jaką zapewniają. Wydaje się, że książka z jednej strony chce się czytelnikowi dość ostentacyjnie przypodobać tym, co znane i pocieszne, z drugiej zaś wyprowadzić nas z tym komfortem na manowce. Wtedy pojawiają się w może najciekawsze wątki, najlepiej skrojone eseje – jak ten poświęcony Milenie Jesenskiej, nieograniczający się szczęśliwie do jej relacji z Franzem Kafką. Podobną moc ma autobiograficzny tekst (Praga szara…) o wygnaniu z ukochanego miasta. Nad tym wspomnieniem – śnieżnym, artystycznym i do głębi praskim zarazem – ciąży widmo niewiele późniejszego pozbawienia Grušy obywatelstwa czechosłowackiego. Tym bardziej zaskakujący wydaje się pozbawiony jakiejkolwiek martyrologii ton autora. To oczekiwanie próbuje się równoważyć w tekście wielokrotnie – melancholią, dowcipem, przaśną anegdotą. Są jednak tego koszty:

Nie piszemy opowiadań, tylko opowieści, bo lubimy opowiadać… Niektóre są długie, tak jak u Hrabala. Nic dziwnego, że tak bardzo się u nas przyjął surrealizm. I że pábeni rozwijało się u nas tak mocno jak uczucie do kubizmu. W nim też się relatywizuje, coś się stawia obok siebie albo naprzeciw siebie. W uśmiechniętym smutku czeskich pábiteli straszliwa powaga nadętych ludzkich małpiszonów zmienia się w żart. Jakbyśmy widzieli tylko ich włosy na piersi czy skaczące pchły… i specjalnie zwracali na to uwagę.

Gruša wiele pisze o czeskiej mentalności, specyficznym i ortodoksyjnym umiłowaniu hospody, głębokim dystansie wobec tego, co w Polsce przeżywa się dramatycznie, nierzadko religijnie i z ekscytacją. Tu dominuje natomiast wizja, wedle której antysystemowa gadanina rozbraja powagę władzy i pozwala obronić się przez zamętem historii. To interesujący wątek, który z języka – czeskiego, ale też specyficznego użycia zdrobnień czy pseudonimów – czyni specyficznie czeską strategię obronną. Z punktu widzenia polskiego czytelnika poważnym absurdem wydaje się zamieszczenie w tomie długich esejów tłumaczących specyfikę fonetyki czeskiej – jednak nie w formie, która rzeczywiście mogłaby być interesująca z perspektywy naszego języka. To bowiem, co moim zdaniem w bardzo istotnym wymiarze nadal kształtuje nasze międzynarodowe relacje, to właśnie coś w rodzaju międzysłowiańskiego słuchu językowego. Niestety MCK nie pokusiło się o stworzenie wyboru z tłumaczonego tomu, który napisany został z myślą o… niemieckim czytelniku. Całość opowieści prowadzona jest w zestawieniu z kulturą niemiecką, z odniesieniami do niej i ekspozycją kwestii, które mogą być z perspektywy tamtejszego czytelnika niejasne. Nie wiem, czy stoi za tym potrzeba utrzymania spójności tomu, czy redakcyjne lenistwo, ale ostatecznie część tekstów nie ma szansy na nawiązanie kontaktu z czytelnikiem (co gorsza – te, które mają, zaczynają się już po setnej stronie). Tłumacząc choćby fonetyczne oczywistości i (niestety) umizgując się do wielkiej niemieckojęzycznej kultury, autor nie porusza zapalnych kwestii, które mogą ciekawić polskiego czytelnika. Rozumiem, że taki tom napisał Gruša, nie rozumiem, dlaczego w niezmienionej formie zdecydowało się go przetłumaczyć MCK na język polski.

Historyczne wydarzenia, które ciężko doświadczyły naszych południowych sąsiadów, nie znajdują w książce wydanej przez MCK spodziewanej – z naszej nieco nadętej narodowej perspektywy – narracji. Wszystko tu jest opowiedziane – w lepszych fragmentach – z lekkością, w tych gorszych – przez maskę wesołkowatości. Oczywiście czym byłaby książka oparta na stereotypach, gdyby nie dystansowała się wobec nich i nie ośmieszała ich wielkiego kwantyfikatora! W ten sposób autor wyraźnie zabezpiecza swoją perspektywę. Autoironiczna strategia służy tu jednak nie tyle rozmontowaniu „narcyzmu małych różnic”, ile rozkoszowaniu się tymi konstrukcjami. Nie po to ośmieszamy, aby ośmieszone wreszcie zniknęło, ale by żyło ośmieszone. Nie jestem pewna, czy współcześnie ta rozkosz jest nadal możliwa. Sama zostałam raczej z doświadczeniem oglądania czyjejś przyjemności, niezbyt wyrafinowanej, nieszczególnie inspirującej. To ostatecznie raczej pokaz w rodzaju „lepienie garnków w skansenie”, aniżeli próba spojrzenia na własną kulturę w nowy sposób i oprowadzenia po niej nowych przybyszów. W rezultacie mam wrażenie, że Czechy. Instrukcja obsługi to lektura w dużej mierze historyczna, bardzo odległa od tego, czego już moglibyśmy oczekiwać od opowieści o kulturach i narodowościach.

Zanurzony po szyję w narodowych stereotypach i, co po setnej stronie już nieco mierzi, bardzo konserwatywnej koncepcji narodowości autor konsekwentnie spełnia oczekiwania czytelnika. Opowiada, jacy i dlaczego są Czesi, objaśnia słowa, tłumaczy konteksty i żartuje do upadłego. Wiele esejów jest jednak nieznośnych nie dlatego, że widoczna jest od początku przyjęta poza, ale dlatego, że dokłada się do niej jeszcze formy literackie, których nie mogę określić inaczej niż „w złym guście”. Pojawiają się więc zwroty w rodzaju „drogi czytelniku”, stosowane bez umiaru i bez wyraźnej – poza kolejnym piętrem familiaryzacji – funkcji. Zaznacza się tu wyraźnie data pierwszego wydania książki. To jednak, co broniło się pod koniec lat 90., niekoniecznie wytrzyma dwadzieścia lat późniejszą lekturę. Podobnie jest z fikcyjnymi dialogami historycznych czy literackich postaci:

Przed rzymskim coelum nic się nie ukryje. Nepomucen wstaje i mówi: „Idę do moich Czechów”. I faktycznie zaraz rozpoznaje kształty pagórka, na którym się bawił jako chłopiec, stuka do drzwi pierwszej z nebešańskich chałup i staje na jej progu. Hus oczywiście jest zaskoczony, ale uśmiecha się i mówi jak gdyby nigdy nic: „Szczęść Boże, Janku, miło cię zobaczyć, stary! Przykro mi z powodu twojego pecha. Gdybyś wtedy do mnie wpadł, to wieczorem coś fajnego byśmy sobie wypili, a rano… coś bym ci wymodlił…”. „Janku – odpowiada na to Nepomucen – ja byłem wtedy w Pradze wpływowym człowiekiem. Niewiele brakowało, a siedziałbym na soborze jako sędzia. Gdyby mi jednak powiedzieli, że jesteś w Konstancji, leciałbym do ciebie, nie wypiłbym nawet łyka, tylko od razu bym ci powiedział: Bierz nogi za pas, Janek, bo ziemia się pod tobą pali i już nie masz na nic czasu. Tutaj jest sobór, a nie kółko dyskusyjne na tym twoim praskim uniwerku…”.

Może są jeszcze gdzieś salony, w których taki literacki, przyciężki i manieryczny zarazem humor bawi. Nie jestem jednak pewna, czy koniecznie na tę grupę czytelniczą powinno się stawiać. Czego bowiem najbardziej żałuję po lekturze tej książki, to to, że właściwie żadna z utrwalonych konstrukcji symbolicznych tu nie drgnęła. A może drgnęła dla niemieckojęzycznego czytelnika?

Nowoczesność idzie ze wschodu („Lwów, 24 czerwca 1937. Miasto, architektura, modernizm”)

 

Ľubomír Lipták, Słowacy. Stulecie dłuższe niż sto lat

Już sam tytuł książki poświęconej Słowacji sugeruje, że mamy tu do czynienia z innym ciężarem gatunkowym. Frapująca wydaje się też zmiana w pierwszym członie – nie Słowacja, a Słowacy, a co za tym idzie cezurą nie jest 1 stycznia 1993 roku. Pierwszy kontakt z książką pozwala też nabrać przekonania, że mamy do czynienia z pozycją krytyczną i fragmentaryczną zarazem. Interesujący wydaje się porządek prowadzenia narracji. Sklejając poszczególne perspektywy, Ľubomír Lipták buduje jednak w pewnym sensie całościową opowieść o Słowakach. Wydaje się to obiecującą perspektywą – nie tylko dlatego, że takich pozycji wyraźnie brakuje na naszym rynku wydawniczym. Przede wszystkim dlatego, że współczesna Słowacja wydaje się zagadkowa nie zawsze z tych samych powodów, dla których była wtedy, gdy we wspólnym bloku wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Współczesny prawicowy populizm, odznaczający się na Słowacji zapalczywością godną naszych wielkich mędrców, grawituje w stronę neofaszyzmu, co Magdalena Bystrzak (redaktorka i tłumaczka tomu) zaznacza także we wstępie. Pojawia się tam także ważne zastrzeżenie dotyczące aktualności zbioru – aktywnie reagującego na minione już dziś spory. Tłumaczka mówi o autorze:

Pisał jednak przede wszystkim o sprawach małego narodu i w małym języku tegoż narodu, co spowodowało specyficzną izolację, na przekór międzynarodowym kontaktom, które w latach sześćdziesiątych i dziewięćdziesiątych utrzymywał. Granice językowe, terytorialne i narodowe, wsparte nowatorskim myśleniem, stworzyły jednak specyficzną wypowiedź o Słowakach właśnie. Wypowiedź wyjątkową i wielowątkową, którą polskie opracowanie „Słowacy. Stulecie dłuższe niż sto lat” przedstawia, siłą rzeczy, fragmentarycznie.

To, co wydaje mi się najbardziej zajmujące w lekturze tego tomu, to jego całościowa ambicja, niewykluczająca zarazem poprzestawania na niejednoznacznościach czy braku końcowego morału. Tam, gdzie przewodnik po Czechach, nierzadko za wszelką cenę, prze do puenty, tu – raczej mnożą się pytania i problemy, różnicują perspektywy. Już w pierwszym eseju, poświęconym relacji Europy i europejskości oraz Słowacji, autor dzieli się zarówno poczuciem znużenia tym tematem, jak i własną niezdolnością do jednoznacznych odpowiedzi. To sprawia, że narracja Liptáka zdaje się zachęcać nie do podziwiania jego zachwytu lub erudycji, ale do dyskusji. Tam bowiem, gdzie autor pyta o Słowację, pyta zarazem o drugie z wykorzystywanych pojęć. Tu będzie to Europa, w innych rozdziałach – prawo historyczne, najbliżsi sąsiedzi czy pamięć. Pytania stawiane przez autora nie są może szczególnie oryginalne, jednak pokazują specyficzną perspektywę, która nie daje się wprost zestawić z innymi zależnościami powojennej Europy:

Filtr ciągłego porównania z Czechami do pewnego stopnia zmiękczał i zaciemniał naszą odległość od bardziej rozwiniętego Zachodu. Idea wyrównania poziomu Słowacji z Czechami jako narzędzie rozwiązania tak zwanej kwestii słowackiej stała się najbardziej trwałą częścią naszego myślenia politycznego, a od 1948 roku – na okres czterdziestu lat – nawet częścią ideologii państwowej.

W tym samym eseju pojawiają się wnioski dużo bardziej śmiałe i dotyczące całej Europy. Nie jestem pewna, czy mogłabym zgodzić się z meritum, czyli twierdzeniem, że komunizm i faszyzm zmierzają głównie  do zniesienia różnorodności europejskiej, z czego wynika obcość obu ideologii dla tego kontynentu. Wydaje się jednak, że autor spójnie prowadzi całą narrację, której centrum stanowi historyczna niejednoznaczność Słowacji. To niewątpliwie lektura interesująca i poznawczo istotna. Nie jest wolna od wad cechujących nierzadko dyskurs historyczno-publicystyczny. Widoczna jest tu też perspektywa, którą na naszym gruncie kojarzyłabym z lewym skrzydłem Unii Wolności – tak pod względem myślowym, jak i pod względem temperamentu pisarskiego. Wielowątkowy tom buduje jednak interesująco spójny obraz narodu zaprzątniętego własnymi „brakami”:

Jedną z ulubionych prac sezonowych na Słowacji, na wzór polowania lub smażenia konfitur, jest poszukiwanie własnej historii. W regularnych odstępach czasu historię się wykopuje, odczarowuje, przewartościowuje, sprowadza na właściwe tory. Rzadko się do niej coś dodaje, najczęściej się ją wymienia. W tak zwanym międzyczasie i w trakcie ogólnonarodowych akcji poszukiwania własnej przeszłości nieustannie podnosi się lament, że własnej historii nie znamy, nie szanujemy, nie wiemy, że o świadomość historyczną należy lepiej dbać, lepiej ją rozwijać, pogłębiać, podnieść, sprostować, aktywować, petryfikować, „odwęgierczyć”, „odczeszczyć”, „odsowietyzować”, odetatyzować, zetatyzować, słowakizować, internacjonalizować, federalizować, pozbawić regionalizmów i konfesjonalizmów, schrystianizować, unaukowić, spopularyzować, humanizować i tak dalej. Czasem można odnieść wrażenie, że gdyby historii nie było, trzeba by ją wymyślić. A jeśli już tak się stało, to wymyślić w inny sposób.

Słowacy są w tym zestawieniu na pewno lekturą bardziej wymagającą, ale też bardziej satysfakcjonującą. Nie jest wprawdzie zabawnie ani lekko, niebywale kusząca jest natomiast możliwość spojrzenia na naszą część Europy z rzadko chyba przyjmowanej perspektywy. Autor nie kusi jednak separacjonizmem, raczej przygasającą ideą wspólnej Europy, w której wielogłos jest absolutnie kluczowy. Niewiele w tej książce też wysiłku, aby się czytelnikowi za wszelką cenę podobać. Może stąd większa szansa, aby rzeczywiście wciągnąć się w tę – historyczną przede wszystkim – opowieść. W niektórych częściach przypominała mi ona Bałtyckie dusze Jana Brokkena – przede wszystkim przez dociekliwość i cierpliwą czułość autora zarazem. Podobnie jak Czechy, to wyraźnie książka ze „swojego czasu”. Jako że mamy do czynienia z zupełnie innym dyskursem – starzeją się niektóre obserwacje, mniej sam język czy retoryka. Autor nie pozoruje też istnienia baśniowych mitów, które objaśniają współczesność. Może dlatego to lektura poważniejsza – także pod względem stosunku do czytelnika. Trudno jednak na koniec orzec, czy nie jest to przede wszystkim uszlachetniający efekt zestawienia.

 

Jiří Gruša

Czechy. Instrukcja obsługi

Przeł. Andrzej S. Jagodziński

Międzynarodowe Centrum Kultury, 2018

Liczba stron: 300

 

Ľubomír Lipták

Słowacy. Stulecie dłuższe niż sto lat

Przeł. Magdalena Bystrzak

Międzynarodowe Centrum Kultury, 2019

Liczba stron: 326

 

Olga Szmidt

(ur. 1989) – literaturoznawczyni, krytyczka literacka i telewizyjna, redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii naukowych „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019), biografii „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz tomu „Odkrywanie Ameryki. Wybór tekstów krytycznych z lat 2010-2017” (WUJ, 2018). Wydała także autorski notes „Finlandia. Książka do pisania” (Austeria, 2017).