Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Zabrało nas miasto

Artykuły /

Autor przestrzega, że będzie osobliwie i osobiście, bo choć tematem zajęła się już akademia, autor pragnie jeszcze trochę dzikim pozostać. Dzikim i ludzkim, także tekst będzie o ludziach. Tych raczej nieznanych, a jednak szalenie interesujących, na których wszystko się kończy i wszystko zaczyna. To tekst o kulturze pewnych specjalnych miejsc, od których autor nie chce się uwolnić. To także tekst o tym, jak autor potrzebuje opowieści i jak niekoniecznie opowieść potrzebuje autora.

Rzecz działa się w środku nocy w małym mieście na Dolnym Śląsku, gdy autor niniejszego tekstu postanowił przysiąść na ławce, by odpocząć od znojów podróży. Noc, autor zaręcza, była złowroga, by wyliczyć; mgły, w które nie wbiegłby nawet młody Podsiadło, krakanie zwierząt najpewniej gotowych zrobić nam krzywdę, dalekie światła atrap budynków i podobne insynuacje, po których portfel i komórkę przekłada się do wewnętrznych kieszeni. Tym bardziej że miasto, w którym autor się zatrzymał, nie słynęło z gościnności, a ludzie – mówili starsi i doświadczeni – gdy na chwilę zapominali się, już nie wracali. Bo zabierało ich miasto, połykało razem ze zdjęciami dzieci, żon, mężów i smartfonem. Miasto przerywało ich sygnały, abonent stawał się nieosiągalny, zaś o samych zaginionych mawiano już tylko, że widziało albo słyszało się. Ślady i poszlaki prowadziły do miejsc, z którymi ich wiązano, lecz nigdy nie był to dom ani rodzina, raczej właśnie ławka albo inne dobrze ukryte przed wzrokiem ulicy miejsce, zwykle kojarzone z podniesionymi głosami ludzi, których wolelibyśmy nie spotkać.

Autor usiadł w takim właśnie miejscu i zastanawiał się, czy to dziś jest ta noc, podczas której głodne miasto musi zaspokoić swoje pragnienia. I choć autor wolałby przeżyć, to nie mógł odmówić sobie twórczego impulsu, jakim wydało mu się właśnie miasto przyczajone przy ofierze, miasto gotowe do skoku, miasto, które nagle porusza spokojem i ogłusza ciszą. Wystarczyłoby przecież… wystarczyłoby tylko pozwolić sobie na chwilę nieostrożności, by miasto otoczyło człowieka ślepymi zaułkami, w których jakimś niewyjaśnionym sposobem znikali ludzie, jakby odnaleźli tam tajemne przejścia. Ale było tutaj coś jeszcze, coś, co kazało autorowi sądzić, że znajduje się na swoim miejscu, że oto autor wraca do początku, do rozdziału pierwszego, w którym jednak wszystko jest możliwe i nigdy nie wiadomo, czy na dobrze znanych stronach nie odnajdzie się zaskakujących zwrotów akcji. Jak kilkudziesięcioletni „chłopiec” ze Śmierci idioty Bukowskiego nie potrafił zapomnieć o młodym chłopaku, który pewnego dnia umarł, na stałe wiążąc swoją historię z konkretnym, odwiedzanym przez poetę miejscem, tak autor czuł się na tej ławce jak wisielec bez sznura, raz jeszcze postawiony przed absurdem natłoku własnych i cudzych opowieści.

Miejsca, o których myśli autor, nie odróżniają się od innych. Ot, niegdyś zaaranżowany fragment przestrzeni publicznej, dla której czas był mniej łaskawy, a i firmy odpowiedzialne za czystość bardziej pobłażliwe. Zwykle to część infrastruktury zbudowanej w lepszej przeszłości, w minionym – i mitycznym – czasie, gdy istnieli wielcy budowniczowie, a świat opierał się na jasnych i przejrzystych zasadach. Wówczas ludzie bezsensownie nie ginęli, życie toczyło się spokojnym torem, istniały cele, które określały i regulowały egzystencję. Nie sposób dokładnie ustalić, kiedy ten mityczny czas nastał i kiedy przeminął. Mówi się po prostu: „kiedyś było lepiej”, a miejsca, w których podobne słowa się wypowiada, jak rozklekotane, popękane schody z powyrywanymi poręczami albo fragmenty parków, w których natura odzyskuje przewagę, są niejako milczącym świadkiem wielkiej różnicy wczoraj i dziś.

Ci, których poznałem, gromadzą się na chwilę przed zmrokiem. Mają swoje ulubione miejsca, które wybierają w pierwszej kolejności, jak i takie, z których korzysta się awaryjnie. Gdy na przykład zajęte są stare, kamienne schody zbudowane jeszcze w Polsce Ludowej w porywie narodowego czynu (uczniowie okolicznych szkół pomagali wywozić gruz), teraz niszczejące spokojnie w „ośrodku wypoczynku świątecznego”, siada się na niedalekich murkach, równie już zniszczonych. A gdy pada mocny deszcz, albo wiatr uniemożliwia słuchanie, wszyscy zbierają swoje rzeczy i przechodzą za tzw. „budę”. Tam, na wąskiej, śmierdzącej galeryjce zawieszonej nad wodą, można schronić się, przyklejając plecy do pomazanego muru, odsyłającego nas do wszystkich diabłów. Po drugiej stronie miasta straszy park, niegdyś miejsce chlubne, dziś zagwozdka lokalnych władz, które usilnie próbują przywrócić świetność zarośniętym alejkom. W parku jest kilka ławek, są podziały na te chętniej wybierane, na których siedzi się lepiej, i na te gorsze, których – choć identycznie zbudowane – nie sposób uznać za swoje. Jest też parę innych miejsc, odwiedzanych już rzadko. Zapytani o nie, ludzie wymieniają: „pomnik, tory (zlikwidowany dworzec PKP), park przy szkole”.

Im dłużej przebywa się ze wspomnianymi ludźmi, tym trudniej oprzeć się wrażeniu, że pochodzą oni z tych miejsc dosłownie, że są z nimi nierozerwalnie związani, jakby w nich i z nimi urodzeni. Traktują je jak własne domy, mówią: „spotkajmy się na naszych schodach” albo na „naszej ławce”. Gdy coroczny festiwal buduje infrastrukturę na terenie ośrodka wypoczynkowego, a po koncertach ochrona prosi siedzących tam ludzi o opuszczenie terenu, wówczas nietrudno o oburzenie, że tyle tutaj siedzimy, a oni nas wyrzucają!           

Janka autor zna mniej więcej od dziesięciu lat. Jego opowieści są krótkie i agresywne. Bohaterowie występują w nich zazwyczaj jako „piękni przegrani”; posiadacze krótkich, acz burzliwych biografii, pozostają do końca wierni swoim przekonaniom, mocno antagonistycznym wobec władzy i moralności. Kobiety w jego opowieściach, choć przedstawiane jako głupie, nieporadne i naiwne, przechodzą przez jego historie jak wojna, zostawiają zgliszcza, na których nie sposób wybudować już domu. Mężczyźni zaś dzielą się na tych zakochanych, dla których życie wkrótce się skończy, bo „nie uda się”, oraz na tych, którzy czule pielęgnują już swoje podziurawione dusze, jakby ból i brak były jedynymi pozostałymi wartościami, jakby ich upadek był jedyną formą prawdziwego doświadczania życia. Ci smutni chłopcy rodem z książek Geneta poruszają się po świecie jak przegrani, ale jednak tym bardziej wydają się piękni. Janek potrafi niezwykle długo milczeć, jakby pogrążał się w katatonii albo tysięczny raz odgrywał swój własny upadek, na chwilę przed – wydawało się – niezachwianą wiarą w miłość. Czasami, gdy mówi, inni mu przerywają: „Janek, przestań biadolić”. Wtedy on milknie, ale na próżno szukać tego, kto wytrzymuje jego wrogie, wręcz wariackie spojrzenie. Jakby za wejście mu w słowo chciał ukarać śmiercią.

Andrzeja autor poznał jeszcze wcześniej. Gdy Andrzej do niego podszedł, zamiast przywitać się, poprosił o papierosa, a potem wypalił autorowi całą paczkę. Wielokrotnie to zresztą powtórzył. Andrzej ciągle wszystkim przerywa, wytykając językowe błędy i opierając na nich dowcipy. Jego opowieści są dłuższe i ironiczne, a częste żarty błyskotliwe. Potrafi opowiadać niezwykle ciekawie, mówi o rzeczach wykraczających poza granice tego miasta, choć zdarza mu się mnożyć lokalne donosy i plotki. Czasami, gdy się go słucha, można odnieść wrażenie, że czeka nas wielka wojna, w której będziemy musieli wziąć udział; że będzie trzeba wstać, podnieść klamoty i ruszyć na front, by ocalić to wszystko. „To wszystko”, bo też nikt nie potrafi wyjaśnić, o co rozchodzi się w życiu, na czym polega opowieść tego miasta. Wydaje się raczej, że narracje kryją tu zupełnie proste sensy, choć i głębokie rany. Ludzie ci mają jakieś tam swoje obowiązki, pracę – rzadziej szkołę – rodziny i domy, ale niejednokrotnie w rozmowach wychodzą nieodżałowane kataklizmy.

Historie się powtarzają; klepie się biedę albo dostaje fuchę, ponadto imprezy i kobiety, które się puszczają, a potem są szczęśliwe z innymi mężczyznami. Ktoś umiera, ktoś także się wiesza. Są też tacy, którzy opowieści tworzą pod wpływem narkotyków, ale z nimi coraz trudniej się porozumieć, jakby weszli w o jedną ciemność za dużo. Ci, których spotkał autor, sami o sobie mówią: jesteśmy ludźmi, przed którymi ostrzegali nas rodzice, ale mówią o tym z dumą, jakby wszelkie porażki, które odnieśli, były w istocie dobrze wykonaną robotą. Operują oni jakąś nową formą cynizmu, która waha się między straceńczym aktywizmem a absolutnym zblazowaniem, nie roszcząc sobie przy tym praw do większych zmian w ich życiu. Dopiero gdy do miasta przyjedzie ktoś, „komu się udało”, okazuje się, że trudno zadawać mu pytania, a osobiste narracje wydają się wówczas w pewien sposób ułomne, jakby ktoś nagle brutalnie postawił za nas kropkę.

Wiele w tym wszystkim żalu, niekiedy może nawet nienawiści, ale też jakiejś nieprzyzwoitej wręcz bliskości życia, jakby te rozmowy i te opowieści utkane były z samej jego – tj. życia – materii. Ciekawe, że mogą się kłócić, obrażać i bić bez końca, bo i tak wiedzą, że się nie opuszczą, że nie zmienią znajomych, nie nawiążą nowych przyjaźni. Pozostaną w niezwykle bliskich i konfliktowych relacjach. Wiedzą o sobie wszystko, a czego nie wiedzą, dopowiadają kłamstwami i przeinaczeniami, w toku opowieści zamienianymi w prawdę. Uzbrojeni w tę wiedzę, potrafią się zranić jak nikt inny, potrafią też jak nikt inny o sobie opowiadać. I zdaje się, tak już zostanie, a oni nigdy tego miasta nie opuszczą. Literatura nas uczy: Wszędzie tak samo blisko i daleko. Odległości są nieistotne, bo stają się ważne dopiero, kiedy ktoś chce gdzieś jechać, a stąd nie chce nikt. Ludzie siedzą tu, jakby w centrum, gdzieś pod rynkiem, znajdował się ogromny magnes i w dziwny sposób ich przyciągał. W dni wolne od pracy na miasto opada płaszcz niebytu. Wypłukuje ulice z ludzi, my siedzimy w parku, a powietrze traci zdolność przenoszenia dźwięków i wypełnia się pustką. Brak wydarzeń hamuje czas, który rusza dopiero w następnych dniach, kiedy puszczona zostaje w ruch cała ta maszyneria, szkoły razem ze sklepami, samochody na ulicach i szum pomiędzy tym wszystkim. Tak o swoich bohaterach – będących prawdopodobnie alter ego realnych przyjaciół pisarza – pisał w roku 2003 w debiutanckiej powieści Mirosław Nahacz. Dziś Nahacza już między nami nie ma, ale autor ma nieodparte wrażenie, że i on posiadał swoje miejsca, z którymi nie potrafił się rozstać.

Siedząc z nimi wtedy, w tamtych strasznych miejscach, z których czasami znikali ludzie, autor zrozumiał, jak tworzą się opowieści i jak ważne są dla samych twórców. Nawet jeśli – myślał autor – wszyscy gawędziarze by stąd odeszli, to miejsce ruszyłoby za nimi, bo przez lata wbudowało się w ich osobistą, wewnętrzną historię, wżarło miastem w ich charakter i świadomość. [] Słowa tych, którzy mówią tym samym językiem, odkrywają, że należą do tego samego świata. Miejsce dopełnia się przez język, aluzyjną grę kilku haseł za porozumieniem i w obopólnej zażyłości lokutorów. Tak ładnie przypomina, czym jest miejsce, Marc Augé w niezwykle dziś płodnej książce pt. Nie-miejsca. Jest tu wszystko, są język i słowa, są ludzkie relacje i komunikacja. Gdyby potraktować te zdania jako tezę, wówczas unaoczni się, jak bardzo ludzie, których autor spotkał, poprzez mnożenie opowieści to miejsce intensyfikują, jak usilnie podkreślają materialność opowieści, jak nim – tym miejscem – żyją i jak ono – na dobre czy na złe – żyje nimi. I chociaż są cichymi bohaterami opowieści, chociaż same te opowieści obchodzą się z nimi jak z ofiarami, nie troszcząc się o happy ending, bohaterowie ci pozostają urzekająco wiarygodnymi głosami przestrzeni, w których historii słucha się najlepiej.

Gdyby udało im się to, co nie udało się bohaterom powieści Nahacza, niczego by to nie zmieniło. Bo opisywane tu miejsce zostało wydarte z głębokich korzeni geografii, porwane przez język i galopującą historię, stało się płaszczyzną polisemicznej opowieści. Autor zaryzykuje stwierdzeniem, że to nie oni są w posiadaniu miasta, lecz miasto posiada i wypowiada ich. Bo to miasto – i te miejsca – wracają, gdy tylko zamknąć oczy, a nawet wtedy, gdy otwiera się usta i mówi „ja”. I autor – choć tak usilnie próbuje zachować w powyższym artykule dystans – za każdym razem, gdy mówi „ja”, wie, że jego „ja” zabrało miasto.

Dla dobra autora imiona bohaterów zostały zmienione.

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.