Premiera nowego albumu Charli XCX jest bodaj największym do tej pory wydarzeniem roku w hyperpopie (na pewno, jeśli za miernik przyjąć potencjał memotwórczy przerobionej już na wszystkie sposoby, żarówiastozielonej okładki). BRAT czerpie z emblematycznej dla gatunku estetyki przesady i niedopasowania, wzbogacając ją o nowe konteksty – z intrygującym efektem.
Tytułowe słowo BRAT (na okładce nadrukowane rozmytym Arialem Narrow) oznacza „bachora” – rozwydrzone, niegrzeczne dziecko, ale także kogoś, kto (niezależnie od metryki) zachowuje się niezgodnie z konwenansami, ma frywolne, nieco bezczelne podejście do życia. Sygnalizuje więc tematykę, z którą słuchacze Charli są już dobrze obeznani. Tytułowy bachor mógłby być po prostu kolejnym wcieleniem stałej podmiotki lirycznej: pewnej siebie, atrakcyjnej młodej kobiety, zainteresowanej głównie imprezowaniem i jazdą szybkimi samochodami (wszystko to w autoafirmatywnym, oderwanym od męskiego spojrzenia znaczeniu). Brytyjka na swojej najnowszej płycie absolutnie nie żegna się z tą postacią. Siłą albumu jest jednak sposób, w jaki pogłębia on motywy kojarzone z figurą bimbo, równocześnie nie tracąc nic z potencjału tkwiącego w jej ostentacyjnej płytkości. W ten klimat wprowadzały już single: rozbuchane, brawurowe Von dutch oraz 360, rodzaj minimalistycznego hitu do chodzenia po wybiegu. Charli obsadza tu samą siebie w roli it girl, wokół której kręci się cały świat. Robi to jednak z typowym dla siebie suchym kampowym humorem, który sprawia, że są to raczej piosenki o fantazjach na temat bycia celebrytką niż faktycznie o byciu takową.
Brzmienie BRAT bazuje w dużej mierze na muzyce klubowej, co w połączeniu z tekstami tworzy obraz niekończącej się, intensywnej imprezy. Na nieustępliwym, jakby zadyszanym Club classics artystka deklaruje, że tytułowe klasyki, do których chce się bawić w każdym klubie, to piosenki jej samej oraz jej przyjaciół – SOPHIE czy A.G. Cooka. Zwięzła, dwuipółminutowa forma oparta jest na kilku warstwach produkcyjnych, które co chwilę włączają się i wyłączają w krótkich przebłyskach, dając wrażenie kontrolowanego chaosu. Podobna zasada konstrukcyjna doprowadzona jest do ekstremum w kończącym płytę 365, które brzmi jak skondensowany set didżejski. Jeden bit zastępowany jest przez kolejny w samonapędzającej się pętli, co według samej Charli ma przypominać przechodzenie przez kolejne pomieszczenia w klubie, z których w każdym gra inna muzyka – włącznie z półprzytomnym przetaczaniem się korytarzem i kryzysową wizytą w łazience. Podane zblazowanym, robotycznym głosem wersy w stylu No, I never go home, don’t sleep, don’t eat / Just do it on repeat to zhiperbolizowane wersje motywów znanych z tego, co określa się mianem recession pop – dancepopowych piosenek z lat 2008–2012 o prostolinijnym przekazie, opowiadających o tym, że „dziś będziemy tańczyć do utraty tchu” i „to będzie najlepsza noc naszego życia”. U Charli wszystko to powraca uwydatnione intensywną hyperpopową produkcją, która wydobywa niemal niepokojące aspekty klubowej zabawy – pęd, obsesyjność, wrażenie funkcjonowania w pętli.
Bycie niezniszczalną party girl to jednak tylko jedna strona monety, i to w dodatku ta, której XCX poświęca na albumie stosunkowo niewiele uwagi. Tytułowy bachor to nie tylko osoba, która nie może przestać się bawić, ale też taka, która zastanawia się, co w tym pędzie jej umyka; wieczne dziecko, które nie jest jeszcze gotowe na ustatkowanie, ale zaczyna o nim fantazjować. W wyciszonym, refleksyjnym I think about it all the time artystka przywołuje wizytę u starych przyjaciół – świeżo upieczonych rodziców. Podmiotka z ulgą stwierdza, że przebywanie w ich towarzystwie nie jest tak alienujące, jak się tego obawiała, równocześnie ma jednak nieodparte wrażenie, że zyskali dostęp do jakiegoś głębokiego wymiaru życia, który pozostaje przed nią zamknięty. Surowa, diarystyczna konwencja, w której utrzymany jest tekst, ma swoje słabe strony – momentami popada on w liryczne niezręczności i banały (co zdarza się też w innych piosenkach z serii „szczerych wyznań”, takich jak Rewind czy So I). Z drugiej strony to powiew świeżości w dorobku Charli, która do tej pory nie korzystała z tego typu rejestrów. Hyperpopowa rama sprawia też, że te wyznania brzmią rzeczywiście szczerze. Osadzenie intymnego, emocjonalnego przekazu w gatunku, który z zasady fetyszyzuje sztuczność i powierzchowność, na zasadzie kontrastu uwalnia je od ryzyka pretensjonalności – której pełno na przykład na ostatnim albumie Taylor Swift, nieudolnie meandrującym między popowym schematyzmem a quasi-folkową manierą.
Ta ostatnia artystka pojawia się zresztą na BRAT jako postać epizodyczna. Tak przynajmniej wskazywałaby umieszczona w tekście piosenki Sympathy is a knife aluzja: Don’t wanna see her backstage at my boyfriend’s show (partnerem Charli jest George Daniel, perkusista zespołu The 1975, z którego frontmanem, Mattym Healym, przez jakiś czas spotykała się Swift). Utwór jest osobistą narracją o tym, jak porównywanie się do popularniejszej artystki wpędza Charli w spiralę autodestrukcyjnych myśli i sprawia, że zaczyna wątpić we własną wartość. Nie chodzi tu jednak o zawistne wbicie szpili Amerykance, a raczej danie upustu negatywnym emocjom, które w celebryckiej kulturze sztucznych uśmiechów i fasadowych uprzejmości są na cenzurowanym: I don’t wanna share this space / I don’t wanna force a smile (XCX wypowiadała się na ten temat niedawno w wywiadzie). Muzycznie Sympathy… to chyba najbardziej „klasyczna” Charli, jaką usłyszymy na albumie – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Energiczny, rozdrobniony rytmicznie bas przywołuje na myśl brzmienie Gone, duetu z Christine and the Queens z 2019 roku, a pulsujące w tle, jasne dźwięki syntezatorów kojarzą się z refrenem Silver Cross.
Wątek skomplikowanych relacji między kobietami w showbiznesie powraca w numerze Girl, so confusing. Na albumie piosenka nieco ginie wśród bardziej pomysłowych kompozycji, ale zupełnie nowego blasku nabrała za sprawą świeżo wydanej wersji z gościnnym udziałem Lorde. Podobieństwo dwóch piosenkarek, sprowadzające się do tego, że pojawiły się na scenie w zbliżonym momencie i bywały ze sobą mylone ze względu na podobną fryzurę, przez lata było obiektem żartów. Zaczęło się od viralowego wywiadu z początku kariery Brytyjki, w którym rozbawiona pytaniem o inspirację stojącą za Royals – największym hitem Nowozelandki – postanowiła nie wyprowadzać dziennikarki z błędu i udawać swoją koleżankę po fachu. Wśród fanów XCX tradycją stało się następnie domaganie się na koncertach, żeby zagrała utwór Lorde. Wszystko to sprawiło, że przez lata mówiło się o rzekomym dziwnym napięciu między artystkami, które trudno jednak było nazwać konfliktem. Pomysł Charli i Lorde na odniesienie się do sprawy to rzadko spotykany przykład dojrzałego komentarza do problemu rzekomej rywalizacji gwiazd, karmiącej popkulturową wyobraźnię. Artystki nie definiują swojej relacji ani jako dobrej, ani złej, tylko właśnie confusing. Opisują sprzeczne uczucia, które żywiły wobec siebie, kiedy przez długi czas nie były w stanie podjąć się rozmowy na ten temat. Odmawiają tym samym udziału w dwóch problematycznych narracjach: nastawiania kobiet przeciwko sobie, jak i odbierania im prawa do różnienia się i niezgody.
Jak wspominała XCX w wywiadach towarzyszących wydaniu BRAT, jednym z wątków, które szczególnie ją interesowały, była eksploracja niedoskonałości – zwłaszcza w odniesieniu do wspomnianych wyżej oczekiwań wobec kobiet będących osobami publicznymi. W obecnej kulturze wymaga się od wszystkich, żeby mieli swój kompas moralny nieustannie pod kontrolą, ale czasem to jest fun, kiedy nie mamy […]. Każdy z nas bywa trochę suką, ale to nie czyni z ciebie złej osoby, tylko niedoskonałego człowieka – mówiła XCX na antenie podcastu Las Culturistas. Finalnie album wpisuje się w tę retorykę, opowiadając o sprawach niekiedy trudnych i skomplikowanych, ale nie rezygnuje przy tym z humoru i „sukowatej” przebojowości, która jest znakiem rozpoznawczym Charli.
Ta niedoskonałość może też być oczywiście wytrychem, którym da się usprawiedliwić nierówny poziom albumu. Znajdziemy na nim zarówno jedne z najbardziej odkrywczych propozycji w dorobku Brytyjki (zaskakujące zestawieniami rejestrów Everything is romantic), jak i utwory poprawne (przyjemne, ale niezapadające w pamięć Talk talk). Numery „imprezowe” z reguły mają też lepsze teksty od tych „wyznaniowych”; sprawiedliwość należy tu oddać intrygującemu Apple, które jest czymś w rodzaju połączenia obu. Przyznanie sobie prawa do niedoskonałości, bycia równocześnie it girl, sad girl i crazy girl – albo po prostu bachorem, który musi popełniać błędy – to jednak równocześnie bardzo ciekawa strategia narracyjna w obrębie gatunku, jakim jest hyperpop. Fetysz sztuczności i blichtru ulega tu pewnemu przesunięciu, robiąc miejsce jakościom, które mogą wydawać się sentymentalne. Jednak połączenie obu tych warstw wypada naprawdę przekonująco.