Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Z archiwum polskiego big-beatu

Bez kategorii /

Lata 60. w Polsce to okres dziwaczny. Władza po odwilży gomułkowskiej niby to przyjmowała ludzkie rysy, ale nie otworzyła się jeszcze w pełni na potrzeby nowej polskiej inteligencji. Młoda generacja wzrastała więc w towarzystwie robotniczych pieśni i ich dziarskiego optymizmu, lecz po cichu poszukiwała nowych jakości życia. Młodzieńczego życia.

Wszyscy znamy historie o Niebiesko-Czarnych, Czerwonych Gitarach, Skaldach. Wiemy również, że nazwa „rock and roll” nie odpowiadała władzy, więc wymyślono „big-beat”, czyli „mocne uderzenie”. Przeboje tamtych lat typu Nie zadzieraj nosa czy Biały krzyż, mimo że anachroniczne i naiwne, wciąż bawią.

Są też projekty, dla których czas był bardziej bezlitosny. Wynaleźć w nich można prawdziwe perełki, zaskakujące śmiałością brzmienia i buntowniczym przekazem. Choć często bywają zwykłymi kalkami zachodnich przebojów, mają swój jedyny i niepowtarzalny oraz, jakkolwiek to brzmi, polski urok.

 

Pięciolinie

Krzysztof Klenczon był w tamtym okresie facetem, którego każdy chciał mieć w zespole. Przystojny i charyzmatyczny, wykazywał wielki talent kompozycyjny, wzbudzając tym oczywiście podziw i zazdrość. Zespół o zabawnej nazwie Pięciolinie istniał zaledwie dwa lata – Klenczon nie był co prawda w pierwotnym składzie, jednak to on napisał ich najciekawszy utwór. Bociany pierwotnie wykonywali Niebiesko-Czarni, lecz wersja Pięciolinii z powodzeniem mogłaby rozbrzmiewać w którymś z soundtracków filmowych Quentina Tarantino.

Ciekawy jest fakt, że założyciel zespołu, Jerzy Kossela, choć grał w zespole do momentu ukończenia służby wojskowej w 1964 r., dopiero po wyjściu z wojska stał się jego pełnoprawnym członkiem. Przez Pięciolinie przewinęli się zresztą także Andrzej Jasiński i Seweryn Krajewski, a ten ostatni, wraz z Kosselą, Klenczonem i Zomerskim założył później, w gdańskiej kawiarni „Cristal”, Czerwone Gitary.

 

Następcy Tronów

Historia Następców Tronów owiana jest nutką tajemnicy. Muzycy żydowskiego pochodzenia zaczynali w 1962 roku w Szczecinie, gdzie dosyć szybko wyrobili sobie renomę. Grali do 1968 roku, kiedy to na skutek powszechnych reperkusji musieli opuścić Polskę.

W okresie swojej działalności należeli do objawień inspirujących zbuntowaną młodzież.  W twórczość Następców Tronów zaangażowane były studentki polonistyki, które pisały im teksty, a także wiele osób chętnych do śpiewania w chórkach. Muzycy musieli jednak borykać się z problemem antysemityzmu oraz niezrozumieniem ze strony żydowskich instytucji, które, choć początkowo bardzo im sprzyjały, potem wykazały brak akceptacji dla zespołu. Po 1968 większość członków wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych i Izraela. Krążą słuchy, że któryś z muzyków został wywieziony w głąb Rosji, jednak w tekstach poświęconych historii zespołu nikt nie opisał szerzej tej sprawy.

 

Pesymiści

Do niedawna nigdy bym nie sądził, że jedna z najwspanialszych kompozycji w historii rocka, utwór She’s not there zespołu The Zombies, może dobrze brzmieć z polskim tekstem. Przeświadczenie to zmienili Pesymiści, warszawski zespół big-beatowy, naprawdę mający pojęcie z czym się je rock and rolla.

(Co za solo!)

Kariera Pesymistów również rozpoczęła się w magicznym 63′, udało ją się też całkiem nieźle poprowadzić. Osiem lat działalności wypełniło sporo koncertów, występów w telewizji, tournee po krajach bloku oraz wygranych konkursów dla młodych talentów. Zespół eksperymentował z brzmieniami, tworzył również polskie wersje innych klasyków (The Rolling Stones, The Animals). Skład zmieniał się wielokrotnie, w skład instrumentarium wchodziły nie tylko gitary i perkusja, ale też instrumenty dęte i klawiszowe. Najsłynniejszym z Pesymistów był niewątpliwie Andrzej Rosiewicz, który niestety później od rock and rolla stanowczo się odciął (znany z Chłopców radarowców czy Najwięcej witaminy).

 

Szwagry

Gdy zaczesani chłopcy z uniwersytetów zaczęli pokazywać więcej pazura, czyli gdy do głosu doszły zespoły takie jak The Kinks, The Yardbirds czy wreszcie The Who, w polskim big-beacie także znaleźli się bandyci. A gdzie mogli oni się narodzić, jak nie w Nowej Hucie?

Nowa Huta, ogólnie rzecz ujmując, miała bardzo bujne życie kulturalne. W tamtejszym Ognisku Młodych odbywały się jam session takich późniejszych geniuszy, jak Jan „Ptaszyn” Wróblewski, Krzysztof „Komeda” Trzciński czy Wojciech Karolak. W „Domu 9 muz” (Zakładowy Dom Kultury Huty im. Lenina) powstawały zaś zespoły takie jak Szwagry, które roztańczały świat „idealnego miasta”. Szwagry były pod opieką świetnego tekściarza, poety i prozaika, Wiesława Dymnego, specjalizującego się w pisaniu dowcipnych tekstów do zachodnich przebojów. Zespół rozwiązał się w 1969 r.

 

Śliwki

Reprezentanci Łodzi także weszli w dynamiczne brzmienie, nie pochodzące już wprost od Beatlesów, ale będące oddźwiękiem bardziej „przybrudzonych” artystów spod znaku Raya Daviesa czy Micka Jaggera.

Jednym z ciekawszych pomysłów muzyków tej formacji było łączenie muzyki rockowej z tekstami Mickiewicza i Żeromskiego. Ich kariera była krótka (lata 1966-69), lecz doczekali się szczególnego uznania – zostali zaproszeni do Operetki Warszawskiej na Musicoramę, co dla grupy nieupierzeńców było nie lada zaszczytem. Członkowie Śliwek po rozwiązaniu zespołu maczali palce w takich projektach jak Bumerang czy choćby Anawa Marka Grechuty.

***

Wszyscy, którzy lekceważą dziedzictwo kulturowe Peerelu, powinni posłuchać starych polskich nagrań i zdjąć klapki z oczu. Polski big-beat, jak i polski jazz pokazują, że nie byliśmy tak smutnym, biednym i otępiałym państwiem bloku wschodniego, jak chce się dziś powszechnie myśleć.

Konrad Janczura

(ur.1988) – kiedyś dobrze zapowiadający się pisarz i krytyk, teraz... pracownik bankowego IT. Autor powieści „Przemytnicy” (Ha!art, 2017). Trzeźwy jak świnia miłośnik gier video