Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wyznania w świecie złych baśni („Silent Twins”)

Artykuły /

Wbrew pozorom Silent Twins wcale nie zaczęło się od milczenia, a od narastającego gwaru. Głosy podekscytowania zaczęły dobiegać do Polski już końcem maja, niedługo po premierze nowego filmu Agnieszki Smoczyńskiej w Cannes. Mówiły różne rzeczy: a to, że Silent Twins jest objawieniem, które zostało nagrodzone kilkuminutową owacją na stojąco; a to znów wyrażały oburzenie, że po raz kolejny dobry film nie znalazł się w konkursie głównym. W najnowszej produkcji Smoczyńskiej intrygowała forma i tajemniczy temat. Nazwisko kojarzone z onirycznymi Córkami dancingu obiecywało kolejną odświeżającą opowieść ze środkowej Europy. Minęło kilka miesięcy, a fala entuzjazmu dotarła nad Bałtyk, pobudzając apetyt publiczności Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. 

Ani w Cannes, ani w Gdyni nie byłam, ale nastrój oczekiwania i niemal powszechnego uznania dla filmu zaczął mi się udzielać. Tym bardziej, że w międzyczasie zdałam sobie sprawę, że – obok Aleksandry Terpińskiej – to właśnie Smoczyńska należy do moich ulubionych polskich reżyserek. Smoczyńska zdaje się świadoma swoich celów artystycznych, ma wyjątkową intuicję zarówno do obiecujących scenariuszy, jak i kina gatunkowego: z lekkością i nieskrępowaną wyobraźnią przeplata rejestry, mieszając wysokie z niskim i ekstrawaganckie z pospolitym. Żonglowanie gatunkami świetnie się u niej sprawdza: animacje uzupełniają film fabularny, tu wpadnie musical, tam dramat obyczajowy. Obok nich pojawia się solidnie popkulturowy o-mało-co dokumentalny scenariusz. I choć reżyserka zarzeka się, że rozwiązania formalne wynikają często z zupełnie pragmatycznych, finansowych powodów (np. wprowadzenie animowanych scen w Silent Twins było tańsze niż dodatkowy dzień zdjęciowy), to widzę w tym rezultat artystycznego instynktu, który godzi wszystkie aspekty powstawania filmu, także te pozornie przyziemne i niewidoczne dla widza. 

Podobnie jak w swoim poprzednim filmie, w Silent Twins Smoczyńska wychodzi od tematu zaburzeń psychicznych. Po fudze dysocjacyjnej przyszła kolej na mutyzm wybiórczy – zaburzenie lękowe, polegające na selektywności mówienia. Napisany przez Andreę Seigel scenariusz oparty został na głośnym reportażu dziennikarki śledczej Marjorie Wallace z 1986 roku, opowiadającym o losach sióstr June i Jennifer Gibbons, które większość życia spędziły rozmawiając wyłącznie ze sobą. Niedawno przełożono go na język polski. Tajemnicza historia sióstr Wallace świetnie sprawdza się już na poziomie clickbaitowych nagłówków: Nastolatki, które nie mogą żyć bez siebie nawzajem i tworzą własny język, którym komunikują się ze światem

Pewność określeń sugerujących, że film jest wizjonerski i hipnotyzujący, a wycofanie dziewczyn – wyjaśnialne, wydaje mi się alarmująca. Czuję, że należy się przez nie przebić, aby dotrzeć do faktycznej, chropowatej faktury tej siostrzeńsko-dziewczyńskiej relacji. A przynajmniej tej jej wersji, którą zaprezentowała widzom Smoczyńska. Sam wątek bliźniaczek wydaje się wdzięczny filmowo: może wciąż pamiętamy z dziecięcych wspomnień, przetworzonych przez wyobraźnię Nancy Meyers, że bliźniaczkom nie należy wierzyć. Nieodróżnialne oblicza niosą w sobie zarówno potencjał komediowy, jak i groźny i tajemniczy. Twórczyni Fugi na pierwszy rzut oka rezygnuje z tego pierwszego, skupiając się na ekspozycji mrocznej strony bliźniaczego podobieństwa, traktowanego tym razem jako przestrzeń do nadużyć i wzajemnie stymulującej kreatywności. Mam jednak wrażenie, że element komediowy nie znika całkowicie i tli się jako echo zniekształconej, dziecięcej, choć mało dowcipnej – przynajmniej dla otoczenia – zabawy. Przybiera formę młodzieńczej, nieograniczonej jeszcze żadnymi zasadami fantazji, która określa całe życie. Silent Twins to wejście do króliczej nory, której wnętrze jest niebieskawe, spływające betonozą depresyjnego Haverfordwest w Walii. Klaustrofobiczny świat bohaterek – który trudno jest mi odczytywać w oderwaniu od atmosfery pandemicznej, w której powstał film – wpływa na kreację świata przedstawionego, jakby w całości ulepionego z wybujałej wyobraźni nastolatek, ich narastającego z każdą sceną folie a deux. Smoczyńska z dyskrecją przygląda się tej relacji, śledząc ferment, powstający na styku milczenia, przemocy i nieustępliwej namiętności. Napięcia rozwijają się stopniowo i krzyżują w różnych konfiguracjach, afektywnie angażując – lub też odrzucając – widzkę. Mają też różne wymiary.

Po pierwsze, napięcia tworzące się na poziomie języka. Podoba mi się potraktowanie postawy bohaterek jako radykalnego, społecznego wyzwania: czy we wspólnocie w ogóle da się funkcjonować bez rozmowy? Czy można podważyć reguły gry w werbalną komunikację, nie zgadzając na monotonię i opresyjność świata? Ani rodzina, ani specjaliści nie potrafili znaleźć skutecznego sposobu na wycofywanie się dziewczynek z życia społecznego. Musiało mieć ono racjonalną, mierzalną przyczynę: nie można przecież zamilknąć tak po prostu. Za najbardziej obiegową przyczynę uznano wykluczenie rasowe, jednak – jak pisze Klara Cykorz – powodów musiało być więcej: gnębienie w szkole, wada wymowy, bycie jedynymi czarnymi dziećmi w klasie (z jedynej czarnej rodziny w bazie), narodziny siostrzyczki, bycie traktowanymi jako „bliźniaczki”, a nie dwie odrębne i zupełnie różne istoty, przeprowadzki to tylko kilka przyczyn, które na poczekaniu dają się wyodrębnić. Jedną z form „naprawy” życia społecznego sióstr Gibbons były próby ich rozdzielenia: skutkowały one jednak tylko większym wycofaniem, utratą chęci do życia i ujawnianiem skłonności autodestrukcyjnych. Z czasem „gra w milczenie” zaczęła być coraz bardziej szkodliwa nie tylko dla samych dziewczynek, ale też otoczenia, co w konsekwencji doprowadziło je do procesu sądowego i przymusowego zamknięcia w szpitalu psychiatrycznym– niesławnym Broadmoor.

Z drugiej strony, samo to milczenie wydaje mi się jednak trochę na wyrost. Nie jest przecież tak, że siostry Wallace na dobre zrezygnowały z kontaktu ze światem; spędzają przecież całe dnie na wymyślaniu fabuł do swoich kolejnych książek To zresztą pytanie o literaturę otworzyło dziewczyny i pozwoliło Marjorie Wallace się z nimi skomunikować. Wcielające się tytułowe role Laetitia Wright (Czarna Pantera, Czarne lustro) i Tamara Lawrence (Mały topór) świetnie wyczuwają nieoczywistą dynamikę tej relacji. Choć historia Smoczyńskiej ma charakter wizualny, to właśnie zredukowany, fantazmatyczny język dziewczynek zdaje się tworzyć szkielet tej historii: przenika do warstwy formalnej za pośrednictwem słów piosenek autorstwa Zuzanny Wrońskiej, opartych na tekstach i pamiętnikach June.

Po drugie, napięcia na linii barw i dźwięków. O kolorach w Silent Twins (i w filmach Smoczyńskiej) pewnie będą powstawać wnikliwe artykuły naukowe; pozwolę tym barwom po prostu błękitnieć i szarzeć. Chodzi tu przede wszystkim o kolor niebieski, który w filmie został odmieniony przez wszystkie przypadki: od stalowej poświaty księżyca w nieprzyjaznych salach szpitala, przez błękit jarzeniowych lamp i ostrość niebieskich kapturów na lokalnym osiedlu, aż po ofensywnie niebieski fartuch pielęgniarki. Wychodząc wieczorem z sali kinowej człowiek jakby dalej balansuje w tych błękitach; siła tych wizji staje się niezwykle sugestywna. Podobnie można błądzić w dźwiękach i melodiach: choć w filmie Smoczyńskiej nie ma śpiewu sensu stricto, to pojawiające się w nim sekwencje mają charakter nie mniej muzyczny niż te z debiutanckich Córek dancingu. Harmonie skomponowane przez Marcina Macuka modelują obraz, tworząc stabilną podwalinę pod chwiejną relację bohaterek. 

Mimo tych walorów Silent Twins można też sporo zarzucić. Gdzieś wśród recenzenckich oburzeń czytam, że to film z figurami zamiast bohaterów. Rozumiem ten argument: można potraktować Jennifer i June jako typy, które są nie tylko fizycznie, ale i mentalnie nieme – to kukły w sztucznym świecie wybudowanym na potrzeby produkcji gdzieś pod Katowicami, na których przeprowadzany jest eksperyment, tyle że nie wiadomo z jakiego powodu i w jakim celu. Z jednej strony intuicyjnie czujemy, że celem filmu jest jak największe zbliżenie się do bohaterek, być może nawet próba zrozumienia ich – tego nas przecież nauczyło kino, tak przecież powinno być w dobrym filmie. Z drugiej strony obserwujemy bohaterki jakby zza szpitalnej szyby, nie mając dostępu do ich motywacji i refleksji – co oczywiście sprawia, że łatwo się do ich historii zdystansować i odrzucić jako całość. 

Na stronie Roberta Eggersa czytam, że Silent Twins pozostawia nas z ciągłym poczuciem braku emocjonalnej bliskości z bohaterkami. Jesteśmy postawieni w sytuacji, w której balansujemy na granicy empatii, ta nigdy się jednak nie dopełnia. Podobnie ma się sprawa z rasizmem, który stanowił ważny czynnik prowadzący do wykluczenia sióstr, a o którym film nie informuje w żaden wyraźny sposób. Sądzę jednak, że – jak zawsze w kinie – gra toczy się o drobne różnice we wrażliwościach. Być może to reżyserski unik – a może celowa opowieść o niezaspokojeniu. Mam teorię (albo nadzieję), że Smoczyńska ma na tę historię po prostu inny pomysł, postanawia inaczej rozłożyć akcenty: chce opowiedzieć o dziewczynach nie poprzez bliskie kadry, kojarzące się raczej z empatycznym kinem Lukasa Dhonta, a poprzez ukłon w stronę egzaltowanych wizji, amatorskiej pisaniny i niedojrzałych emocji, uczciwie rezygnuje z tak kuszącej próby tłumaczenia niedopowiedzianego. Historia bliźniaczek nie jest tu zagadką, ale pewną niewygodną ciszą i opresją, z którą trzeba się oswoić i, być może, ją zaakceptować. 

Paradoksalnie piękny wydaje mi się również fakt, że film został nagrodzony Złotym Lwem na festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Wyróżniony najważniejszą nagrodą dla polskiego filmu obraz nie pozostaje w oczywistej relacji z polskością, oprócz tej geograficznej. Na spotkaniu po pokazie przedpremierowym w warszawskim kinie Elektronik reżyserka przyznała, że większość scen została nakręcona w Polsce, która dzięki znakomitej scenografii Jagny Dobesz i zdjęciach Jakuba Kijowskiego bardzo sprytnie udaje duchologiczne osiedla północnej Walii. Bardzo mi się podoba taki zwrot akcji i kibicuję, aby także w kolejnych latach rodzime kino, rozumiane coraz bardziej rozmaicie, wyrażało się poprzez swoje zaprzeczenie. 

Joanna Najbor

(ur. 1992) – doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Społecznych UJ, absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa UJ. Nagradzana w konkursach eseistycznych i krytycznofilmowych – m.in. „Powiększeniu” Filmwebu (2018) i Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka (2019, 2020). Gra na wiolonczeli. Pochodzi z Zakopanego.