Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wyobraźnia: namiastka rozkoszy (Rétif, „Pan Mikołaj, czyli serce ludzkie odsłonione”)

Recenzje /

Nawiązania do twórczości Rétifa we współczesnej literaturze są sporadyczne, raczej niespodziewane, zwykle pojawiają się w jednym tylko kontekście. Tak jest na przykład w Zeszytach don Rigoberta Mario Vargasa Llosy, gdy narrator zanurza się w swoich erotycznych fantazjach i eksploruje fetysz stóp jako składnik swojego – transformującego się już – pożądania do Lukrecji. Wspomnienie Rétifa nie jest jednak w oczywisty sposób nobilitujące – autor przywoływany jest z uwagi na swoje oddanie fetyszowi, mimo miernej jakości jego pism. Nadpłodny skryba czy sprośny drukarz to wciąż łagodne określenia opisujące jego twórczość.

Niska frekwencja powrotów do tego oświeceniowego twórcy nie rodzi szczególnego sprzeciwu, zaskakujące są raczej momenty, gdy budzi on zainteresowanie – czy to Gérarda de Nervala i Friedricha von Schillera, czy surrealistów. Ta najbardziej niedawna fala ciekawości, jaką wzbudził admirator bucików, młodych dziewcząt i prostytutek, wydaje się relatywnie przewidywalna. Surrealiści i inni twórcy XX-wiecznej awangardy poszukiwali inspiracji, które pozwoliłyby im rozbić okrzepłe formuły – nie tylko literatury czy sztuki, ale także seksualności. Dość przypomnieć twórczość Salvadora Dalego, z jego edypalnymi powrotami do Wilhelma Tella, czy fascynującą, także dużo późniejszą, twórczość filmową Luisa Buñuela. Nie myślę tu jednak o Dyskretnym uroku burżuazji, ale raczej Piękności dnia czy Mrocznym przedmiocie pożądania. Próby uwolnienia stłamszonych pragnień i marginalizowanej erotycznej wyobraźni oraz społeczne karanie wszelkich form seksualnych transgresji nie obywa się bez uwzględnienia freudowskich i nietzscheańskich inspiracji. Pewnie widziałabym je jako istotniejsze dla awangardowego fermentu niż powroty do innych niż Markiz libertynów, nie oznacza to jednak, że to tradycja niewarta dziś ponownej lektury.

Francuscy libertyni także dziś pozostają pierwszorzędnym źródłem inspiracji dla erotycznych fantazji – nie tylko raptownie uwalniają się z ram społecznego konwenansu, ale śmiało korzystają z nowych przestrzeni ekspresji i seksualnych eksperymentów, które otworzyła epoka świateł. Czasem odnieść można wrażenie, że sam proces wyzwalania jest bardziej inspirujący, aniżeli konkretne obrazy czy fantazje. Paradoksem pozostaje, że im większego rozpędu nabierał oświeceniowy projekt, tym mroczniejsze stawały się fantazje. A może raczej: tym mroczniejsze fantazje eksplorowano w literaturze. Świadomość tej dwuznaczności nie przyćmiewa innej złożoności – pragnienia wstydliwego wyznawania i bezwstydnego konfabulowania. Mniej zajmujące jest napięcie pomiędzy prawdą a fałszem, frapujące wydaje mi się dziś raczej performowanie wstydu jako koniecznego składnika wyznania. Nie jest to strategia obca Rétifowi: To podczas tej wyprawy przeżyłem przygodę z sąsiadką La Bretonne: przygodę, o której nie mogę zamilczeć, choć ściągnie na mnie zarzut, że jestem niemoralny, nowe słowo, które ciągle słyszę dziś wokół siebie; ale muszę być prawdomówny, inaczej byłbym nikim. 

Pan Mikołaj ujrzał światło dzienne już po wielu publikacjach, które otaczał nimb skandalu i oskarżenia o niemoralność z wszelkimi tego konsekwencjami. Książka ukazuje się już po Justynie de Sade’a i Filozofii w buduarze tego samego autora, powstaje mniej więcej w tym samym czasie co 120 dni Sodomy. Sam autor wraca do Niebezpiecznych związków, a także własnych grzesznych pism. Jean-Jacques Rousseau nie żyje już wówczas od niemal dwudziestu lat, długi cień jego Wyznań jest jednak widoczny w projekcie pisarskim Rétifa, który skądinąd chyba nie był zbyt przenikliwym czytelnikiem jego dzieł. Trudno się nie zgodzić z Tadeuszem „Boyem” Żeleńskim i Ryszardem Engelkingiem (tłumaczem), że dzieło Rousseau to niezbędny kontekst dla zrozumienia Pana Mikołaja, a także ambicji, które towarzyszyły twórcy. Boy portretuje mimo to pisarza jako kogoś w rodzaju wyklętego, jeszcze bardziej radykalnego Rousseau – kopalnię dokumentów ludzkich. Zadziwia mnie ta perspektywa, podobnie jak przekonanie tłumacza, że oto mamy przed oczami arcydzieło (Arcydziełem Rétifa, a raczej po prostu arcydziełem, jest jego autobiografia „Pan Mikołaj”). Wpisanie tej opasłej publikacji w ramy arcydzielności – podkreślmy, w bezwzględnych kategoriach – zdaje mi się nie tylko retoryczną przesadą tłumacza, któremu może ciężar własnej pracy zbyt łatwo skojarzył się z ciężarem gatunkowym, ale przede wszystkim absurdalnym brakiem miary. 

Rétif jest fascynujący jako nieposkromiony grafoman, autobiograf, który wyrwał się z ograniczeń konwencji, gatunku, jakości, ważkości czy nawet literackich ambicji. Czytając Pana Mikołaja – dodajmy: w wyborze tłumacza i wydawcy – miałam poczucie, że lektura ta może trwać bez końca, a zarazem bez szkody, gdybym przeskoczyła tu i ówdzie kilkadziesiąt stron. Brnęłam cierpliwie bez skrótów, popadając stopniowo w coraz większą obojętność – styl tekstu sprawia, że największa transgresja zdaje się trywialna, nierozpoznana i niedopisana do końca. Zdarzały się fragmenty (w przypadku tego tomu jako fragment opisałabym pasaże po tuzin stron; lekka ręka autora pod pewnymi względami mi imponuje – jako absolutny brak poważania dla czytelników i jakiejkolwiek gęstości przekazu), w których osuwałam się w całkowitą sartre’owską nudę. Przyczyna tego nie tkwi w zdarzeniach, o których donosi autor (zaczyna się od inicjacji w wieku dziesięciu i pół roku, a później omdleń jest już tylko więcej), ale – co tu dużo mówić – w do dziś widocznym niewielkim talencie pisarskim i wątpliwej przenikliwości jego autoanaliz. Ta niewysoka ocena Pana Mikołaja, której nie jestem jednak w stanie porzucić ani zakamuflować, wydaje mi się konieczna do wyrażenia z jednego powodu – jeżeli chcemy współcześnie dokonywać rewizji kanonu, w pewnym sensie także „naprawić” historię literatury poprzez włączenie do jej ram autorów niesprawiedliwie potraktowanych czy pominiętych, musimy spróbować podjąć realną dyskusję na temat tego, w jaki sposób czytamy dziś te dzieła. Jakie sprawiają wrażenie, do czego inspirują, jakie wartości, które moglibyśmy odzyskać, przedstawiają. Nie zgadzam się na śmierć nie-współczesnej literatury przez aklamację, właśnie dlatego tę propozycję wydawniczą traktuję poważnie i z całą realnością swojej lektury. A była to lektura nieznośna i nużąca.

Ale jakie mogą też być przyczyny, fizyczne czy moralne, owego upodobania do pięknych stópek, tak we mnie żywego, że zawsze budziło żądzę i nieraz pozwalało zapomnieć o brzydocie? U wszystkich, którzy go doświadczają, jest nieposkromione, lecz skąd się bierze? Czy ma jakiś związek z lekkością chodu? Z gracją i rozkoszą tańca? Upodobanie do bucików jest jedynie namiastką pociągu do zgrabnych nóżek, którym i zwierzęta zawdzięczają swój wdzięk; bo często bierzemy okrywkę za sedno.

Seksualność i fetyszystyczne spojrzenie autora jest chyba głównym zagadnieniem, które może przykuć uwagę współczesnego czytelnika – jeżeli nie odrzuci go ta perspektywa, fantazje o dziecinnej mowie i generalna predylekcja do bardzo, bardzo młodych dziewcząt. Wydaje mi się – mówiąc wprost – że nie jestem w związku z tym najlepszą czytelniczką tego tomu. Również fetyszystyczne spojrzenie, z którym umęczyłam się dawniej, czytając od deski do deski Strindberga, nieszczególnie mnie pasjonuje. Jestem jednak pewna, że nie brakuje czytelników, którym taka autobiograficzna opowieść przyniesie wiele inspiracji. Z mojej indywidualnej perspektywy problemem jest jednak nie tylko cała sfera intensywnych – czasami ekstremalnych, czasami obrzydliwych z perspektywy dzisiejszej lektury, czasami oburzających, gdy pisze także o czarnych mężczyznach i kobietach – doznań, ale paradoksalnie fakt, że jego radykalizm nie ma de Sade’owskiej mocy i filozoficznej złożoności, która rozpala spory do dziś. Nie wydaje mi się, że Georges Bataille mógłby skierować swoje spojrzenie (pun intended) w kierunku tysięcy stron zaczernionych przez Rétifa i zbudować równie fascynującą i konfundującą rozprawę. Jeżeli autor Pana Mikołaja jest dziś zajmujący, to jako jarmarczny wariant Rousseau, umoczony w czasami pokrewnych fantazjach, obsesjach i zaślepieniach, ale całkowicie pozbawiony filozoficznej głębi i napięcia, które sprawiają, że o Wyznaniach i Emilu będziemy mówić tak długo, jak długo będzie istotna podmiotowość w jej nowoczesnej formie. Pokrewieństwo fetyszystycznej wyobraźni, którą dzieli z Markizem, wypada tu chyba podobnie. Mówiłam o Rousseau sporo przy wielu innych okazjach, nie chcę się więc powtarzać ani pastwić nad autorem Pana Mikołaja, któremu niedźwiedzią przysługę oddał wstęp. Poprzestanę więc na śmiałym porównaniu: sądzę, że Rétif ma się do Rousseau mniej więcej jak Bonnie Tyler do Janis Joplin. Nie ma w tym nic złego, zestawienie to jednak nie ma mocy nobilitacji, raczej uzmysławia, w jak różnych kosmosach operujemy. 

Największą atrakcją podczas lektury tej opasłej książki było dla mnie śledzenie, jak autor zmienia swój język opisu seksualności i społeczeństwa – jak intensywnie zmieniają się jego (w mojej lekturze: zawsze mnogie) punkty widzenia na rzeczywistość i siebie samego. Odnoszę wrażenie, że ta kalejdoskopowa autobiografia swoją potencjalną złożoność zawdzięcza nieposkromionej grafomanii autora – nigdy nie poprzestaje on na detalu, obserwacji, raczej obraca je wielokrotnie i powraca do nich w swoich refleksjach. Pełno tu szczegółów bez większego znaczenia, brak natomiast selekcji. Wszystko się rozpływa, tłamsi potencjalną ekscytację. W tym sensie miałam poczucie, że obserwuję samozwrotny spektakl, w którym dla czytelnika przewidziana została bardzo ograniczona przyjemność (raczej wojerystyczna niż jakakolwiek inna). Frapujące wydaje mi się to, że fantazje, którymi dzieli się piszący, mają charakter namiastki przeżycia seksualnego. To doskonale widoczne, że tekst daje autorowi poczucie ponownego przeżycia seksualnego aktu lub faktycznie zastępuje zdarzenia, które (jak możemy się domyślać) nie zawsze miały miejsce. W tym sensie pełni przede wszystkim funkcje erotycznej kroniki fantazji i wspomnień. Nie oznacza to jednak, że pozbawiony jest innych walorów. Tu i ówdzie pojawia się przenikliwa myśl, śmiała diagnoza współczesności (To cudzołóstwo, a nie prostytucja jest przyczyną przerażającego zepsucia panującego w naszych wielkich miastach.) czy nawet intrygująca metafora. Jedna z fraz z pierwszej części tomu na długo ze mną zostanie. Nawet jeżeli tylko ona, to było warto: Nigdy nie lubiłem cierpiętników ani męczenników; nie wiadomo, czy to ludzie, czy ostrygi.

Nicolas Edme Retif de la Bretonne

Pan Mikołaj, czyli serce ludzkie odsłonione

przeł. Ryszard Engelking

Officyna, 2022

Tekst jest częścią wydania tematycznego pt. WYOBRAŹNIA, powstałego w ramach projektu „Kultura w akcji 2” współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa
Olga Szmidt

(ur. 1989) – krytyczka literacka i telewizyjna, doktor literaturoznawstwa, współzałożycielka i redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ, gdzie prowadzi zajęcia na temat kultury nowoczesnej, popkultury oraz współczesnej literatury światowej. Zajmuje się przede wszystkim zagadnieniem podmiotowości. Autorka m.in. książek „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014), „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019).