Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wybór Jamesa

Artykuły /

Głównym prawem ewolucji jest: zaadaptuj się do warunków albo giń. Bond regularnie gości w kinie od ponad pół wieku, bo jego producenci dość szybko zrozumieli tę zasadę. Dlatego inne są filmy z Seanem Connerym, inne z Rogerem Moore’em, inne z Pierce’em Brosnanem. Jednak jest coś, co spaja je w jedną wielką całość. To bohater z jasno skodyfikowanym światem, bagażem motywów, regułami, słowem – z własną tradycją. Po ambitnych próbach gry z tą tradycją w Skyfall Bond wraca w najnowszej części, Spectre, do starych schematów. Powstaje pytanie: to pójście na łatwiznę czy podążanie za logiką bondowskiej narracji?

Ostatnia wielka wolta w podejściu do postaci Jamesa Bonda miała miejsce w 2006 roku za sprawą Casino Royale. Wtedy to agent 007 (po raz pierwszy z twarzą i mięśniami Daniela Craiga) dziarsko wkroczył na ścieżkę bardziej realistycznego kina akcji, wydeptaną uprzednio przez jego amerykańskiego kolegę po fachu, Jasona Bourne’a (granego przez Matta Damona) w takich filmach jak Tożsamość Bourne’a (2002) czy Krucjata Bourne’a (2004). Fabularnie odmłodzony Bond dopiero rozpoczynał swoją karierę. M (Judi Dench) właśnie awansowała go do rangi agenta z dwoma zerami. Bond w wersji „craigowskiej” nie był już tak czarujący jak Pierce Brosnan, zabawny jak Roger Moore ani pełen skrupułów jak Timothy Dalton. Za to lepiej radził sobie w walce wręcz czy ewolucjach parkour, a przeszkód nie przeskakiwał, tylko je rozwalał. Nowa cielesność Bonda przejawiała się też w tym, że odczuwał ból, co wbrew pozorom miało duże znaczenie. Bajkowość została zastąpiona przez „nowy realizm”, w którym Bond jednak potrzebował kilku minut na umycie się po krwawej walce, by móc wrócić niepostrzeżenie do rozgrywki pokera.

Nowy 007 wymagał nowego typu towarzyszki. Vesper Lynd (Eva Green), tak jak on pracownica służb, była pewna siebie i skupiona na wykonaniu „swojej pracy” (angielskie job to słowo-klucz w świecie Bonda). Przekomarzała się z nim jak równa z równym i to ona rozpoznała w nim sierotę zwerbowanego przez możnych. Zbliżenie nastąpiło w chwili, gdy wymagania owej pracy okazały się bezwzględne, a nałożone maski na moment zaczęły ciążyć. Zakochany Bond wyznał wreszcie Vesper, że „cokolwiek w nim zostało, kimkolwiek jest, należy do niej”. Niestety długie i szczęśliwe pożycie nie mogło być im pisane. W rzeczywistości Lynd działała cały czas na rzecz przeciwników, ale pod wpływem uczucia zdecydowała się oddać życie, aby uchronić Bonda. Daniel Craig dopiero w finale wypowiedział kultowe „My name is Bond, James Bond”, bo wtedy, po pierwszej wielkiej misji (i pierwszych traumach), jego bohater stał się w pełni ukonstytuowanym agentem.

Kolejna część, Quantum of Solace (2008, Bogu dzięki, że nawet nie próbowano tłumaczyć tytułu na polski!), okazała się rodzajem revenge movie. Bond, wbrew dyrektywom MI6, ścigał winnych śmierci Vesper. „Byłby bez serca, gdyby nie chciał zemsty” – powiedziała w pewnym momencie M. Piękna Camille (Olga Kurylenko) spełniała funkcję nie tyle jego dziewczyny, ile partnerki w misji. Też miała swoje rachunki do wyrównania ze wspólnym wrogiem. W ostatniej scenie Bond dotarł do chłopaka Vesper, która właśnie przez niego została zwerbowana, i wymierzył zemstę. Ukochana została pomszczona. Bond mógł ruszyć dalej?

Na następną część trzeba było czekać cztery lata. Zapowiedzi były intrygujące. W reżyserię zaangażował się Sam Mendes, uznany twórca filmów dramatycznych, laureat Oscara za American Beauty (1999). Adele śpiewała tytułową piosenkę, zdjęcia robił wybitny operator Roger Deakins, a villaina grał inny laureat Oscara, Javier Bardem. To była nowa jakość. Dwudziesta trzecia część serii wchodziła do kin z marką dzieła stworzonego przez najlepszych rzemieślników w branży. Przypadała też pięćdziesiąta rocznica serii, więc oczekiwania były spore. Czy wszystkie się spełniły? Zdania jak zawsze są podzielone. Faktem jednak jest, że Skyfall okazało się najbardziej kasowym Bondem w historii, dowodząc, że po pół wieku seria ma się lepiej niż kiedykolwiek.

Film, patrząc z perspektywy całej serii, okazał się najbardziej „refleksyjną” z części. Bond musiał odpowiedzieć sobie nie tylko na pytanie, po co jest w MI6, ale także jaka tak naprawdę jest jego relacja z M. Były wychowanek M, a teraz geniusz zła, Silva (Javier Bardem), będący rodzajem alternatywnej wersji Bonda, pomógł mu to zrozumieć: „Mamusia była bardzo zła, zrobiła z nas dwóch rozbitków”. Ustawiając Bonda w pozycji przybranego syna M, a MI6 – przybranej rodziny, twórcy wchodzą w rejony dotąd rzadko odwiedzane. Poznajemy też imiona przedwcześnie zmarłych rodziców Bonda oraz jego rodzinny dom, tytułowe Skyfall (rezydencję na szkockim pustkowiu i zarazem miejsce dziecięcej traumy małego Jamesa). To właśnie tu rozegrała się finałowa konfrontacja (mistrzowsko sfotografowana przez Deakinsa), w wyniku której zginęła M, w ostatnim momencie dając świadectwo, że James nigdy nie był jej obojętny. Na pięćdziesięciolecie serii filmowy Bond nie tylko zyskał życie rodzinne, ale też osiągnął rodzaj katharsis.

Skyfall zamyka ważny etap w narracji serii rozpoczęty w Casino Royale. Bond ostatecznie „dojrzał” i określił swoje miejsce w MI6. Powróciły dobrze znane postacie Q (Ben Whishaw) i Miss Moneypenny (Naomie Harris), których nie było od czasu filmów z Brosnanem. Powołany został też nowy M (Ralph Fiennes), którym na powrót jest mężczyzna urzędujący w typowym gabinecie, znanym z pierwszych filmów. W ostatniej scenie zadowolony Bond z przyjemnością zameldował się na posterunku, czekając na nową misję.

Po seansie Spectre staje się jasne, że ostatnia scena Skyfall, właściwie wyrwana z przeszłości, nie była jedynie passusem z okazji pięćdziesięciolecia, ale rzeczywistym wyzerowaniem ewolucji Bonda i powrotem do najbardziej ortodoksyjnej formuły. Przeciwnikiem Bonda jest tytułowa tajemnicza organizacja, bardzo dobrze znana fanom serii. W toku akcji okazuje się być powiązana ze wszystkimi wrogami Bonda z ostatnich trzech części, co znaczy, że stoi za śmiercią M, a także Vesper. Jej przywódcą jest Franz Oberhauser (Christoph Waltz), przyszywany brat Bonda z zastępczej rodziny. Uważany przez Bonda za zmarłego, Oberhauser przyjął imię Ernst Stavro Blofeld i stworzył międzynarodowy syndykat zbrodni. Bond mierzy się z wrogiem, który czaił się w ukryciu od samego początku. „To zawsze byłem ja, autor twoich wszystkich cierpień” – wyznaje Blofeld. Trudno o bardziej ekstremalną wersję nemezis.

W Spectre twórcy sięgają po bagaż starych, dobrze znanych motywów. Nie ma już pogłębionej intertekstualnej zabawy ani oryginalnych wątków. Widzowie starszych części serii dobrze znają Blofelda, chociaż koneksje rodzinne są nowością. Akcja ma miejsce w nowym, cyfrowym świecie, ale Spectre żywcem przypomina tę z filmów z Seanem Connerym. W Skyfall na pytanie o swoje hobby Bond odpowiada: „Zmartwychwstanie”. W Spectre zmartwychwstanie zdaje się już powszechną normą. Dlatego Blofeld zwabia Bonda na ostateczną konfrontację właśnie do ruin starej siedziby MI6 (zniszczonej przez Silvę w Skyfall), umieszczając tam portrety M, Vesper i zabitych wrogów. Wszystko ma się skończyć tam, gdzie się zaczęło. Jednak w toku akcji nastąpiła pewna istotna zmiana. Piękna i młoda Madeleine Swann (Léa Seydoux), uświadomiła Bondowi, że służba dla MI6 nie jest jedyną opcją. Może wydawać się to dość banalne, ale Bond nigdy nie rozpatrywał jej w kategoriach wyboru. Zawsze była „pracą” do wykonania. 007 ostatecznie ratuje się z wybuchu w ruinach MI6 i w finale decyduje się nie pociągnąć za spust. Pozwala, by Blofeldem zajęły się służby Jej Królewskiej Mości. Wybór Bonda, niezwykle znamienny, zostaje sowicie nagrodzony. Po raz pierwszy od ponad dekady odjeżdża szczęśliwie z ukochaną w dal.

Gdy spojrzeć na Spectre całościowo, schemat starych „Bondów” został w pełni utrzymany: ustalenie wroga, kilka spektakularnych akcji, wybuchowy finał. Jednak tym razem także większość wątków i postaci to powroty lub trawestacje. Ponowne obsadzenie Mendesa w roli reżysera nie oznaczało dalszych fabularnych eksperymentów. Postawiono na fabularną kawalkadę starych motywów. Filmy z bondowskiej serii zawsze były komentarzami do współczesności. Wniosek płynący ze Spectre wydaje się więc gorzki. Żyjemy w czasach powtórek, schematów i odwołań do przeszłości. Bond oczywiście się zmienia, ale jest to zmiana pozorna. W rezultacie zawsze pozostaje taki sam. Ciężko sobie wyobrazić, żeby w nowej części nie wrócił do „swojej pracy”, mimo iż w finale Spectre z niej zrezygnował. Taki jest nieubłagany kanon serii.

W dzisiejszej popkulturze, w której prawie wszystkie kinowe hity to sequele, remaki lub innego rodzaju powtórki, filmowy Bond ma się świetnie. Sukcesy kasowe są olbrzymie, a fani bronią swoich zdań na jego temat niczym religii (kolejny dowód na zaistnienie prawdziwej tradycji). Tak długie trwanie serii wynika zapewne między innymi z tego, że Bond wywodzi się z brytyjskiej kultury, w której nawet podejście do rozrywki przejawia konserwatyzm i konwencjonalność. To właśnie w Zjednoczonym Królestwie 007 ma swojego jedynego (młodszego o rok) telewizyjnego rówieśnika – Doctora Who, który nie licząc dwóch kilkuletnich przerw, też pojawia się na ekranach od ponad pięćdziesięciu lat! Amerykańskie Supermany, Batmany czy Star Treki nie mają takiej ciągłości. Nie bez znaczenia jest zapewne też to, że licencja na filmy o Bondzie jest od początku w tych samych sprawnych producenckich rękach.

Spectre, będące w sumie bardzo udanym widowiskiem, pewnie nie zapisze się ani jako przełomowy, ani najbardziej efektowny film serii. Pozostanie raczej tym najbardziej tradycjonalistycznym, jedną wielką pochwałą schematu. Znamienne jest to, że twórcy nadal starają się Bonda uczłowieczyć, zbudować bardziej skomplikowaną osobowość w przerwach pomiędzy akcjami. Dać wybór, przez który bliżej mu będzie do prawdziwego człowieka, a nie automatu, choćby przez chwilę. Właśnie dzięki trwaniu w konwencji i okazjonalnemu wchodzeniu z nią w dialog seria przygód agenta 007 jest wciąż na ekranach i w czasach powszechnej doraźności pozostaje trwałą i wartą kultywowania tradycją.