Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wszystko wszędzie naraz (znowu) („Problem trzech ciał”)

4/2024

Recenzje /

Kiedy David Benioff i D.B. Weiss zabierali się za Problem trzech ciał, nie mieli łatwego zadania. Dali się poznać światu jako twórcy Gry o tron – serialu, który porwał tłumy, a później te same tłumy boleśnie zawiódł. Choć od feralnego finału minęło już pięć lat, gniew fandomu wciąż goreje, a showrunnerom patrzy się na ręce niemalże z obawą, czy zaraz znowu czegoś nie spartaczą. Mimo to, czekając na Problem trzech ciał, byłam dobrej myśli. Koncept znów dawał pole do popisu, przy czym cykl powieści Cixina Liu, w przeciwieństwie do sagi George’a R.R. Martina, nie urywa się w pół słowa. A zatem: czy Benioff i Weiss (w asyście Alexandra Woo), mając w zanadrzu kompletną wizję pisarza, potrafią dowieźć udany serial?

Na werdykt jeszcze za wcześnie, szczególnie że wciąż nie potwierdzono kolejnego sezonu. Już teraz jednak widać, że Gry o tron to z tego nie będzie. Mało tego – wysiłki twórców, aby mnożyć postaci, a wraz z nimi punkty widzenia, nadmiarowe wątki i nużące rozterki bohaterów, niepotrzebnie komplikują i tak zagmatwaną historię. Zbyt kurczowo trzymano się rozwiązań, które chwyciły w poprzedniej produkcji, za to teraz przeczą adaptowanej wizji pisarza. Podczas gdy Gra o tron stoi wyrazistymi charakterami i dialogami ostrymi jak brzytwa, bohaterem trylogii Wspomnienie o przeszłości Ziemi jest raczej sama ludzkość czy wręcz jej idea. Pisarz nadaje postaciom indywidualny sznyt tylko tam, gdzie uważa to za stosowne, a i tak wymienia je z tomu na tom jak rękawiczki. Wbijać w fotel mają tutaj światy wyobrażone, misternie splecione intrygi, a przede wszystkim koncepty z pogranicza fizyki i filozofii, które są wizytówką ambitnego hard SF.

Zanim zacznę utyskiwać na szczegóły, kilka słów o tym, z czym właściwie mamy do czynienia. Akcja Problemu trzech ciał została rozpisana na dwie przeplatające się linie czasowe. Zaczynamy od chińskiej rewolucji kulturalnej lat 60., źródła traum młodej astrofizyczki Ye Wenjie, żeby chwilę potem przenieść się do współczesnego Londynu, gdzie dochodzi do serii samobójstw popełnianych przez naukowców. I tu pierwsza duża niespodzianka, bo w książkach takiej wycieczki do Europy nie ma. Powieść pozostaje w całości zanurzona w chińskim kontekście, co pozwala lepiej wybrzmieć osadzonym kulturowo wątkom. Decyzja o przepisaniu historii na międzynarodowe realia wynikała z prostej matematyki – Netflix zwiększył w ten sposób szanse na hit o globalnym zasięgu. I choć nie wszystko, co się opłaca, to warto, sądzę, że akurat ten manewr przebiegł w miarę bezboleśnie (czego nie mogę powiedzieć o innych ryzykownych rozwiązaniach, na jakie porwali się twórcy). Kilka sugestywnych scen wystarczyło, żeby nakreślić kontekst rewolucji i tło dla późniejszych wyborów Ye. Cieszy też pozostanie przy oryginalnym języku dialogów – czytanie napisów to poświęcenie, na jakie anglojęzyczna widownia zdobywa się stanowczo zbyt rzadko. Z kolei sam transfer do Londynu nie wydaje się wielkim nadużyciem, skoro kluczowy dla fabuły problem i tak rozpętuje się na globalną skalę. 

Właśnie – fabuła. Kryminalna zagadka, która doprowadza do ekstremum najwybitniejsze umysły świata, a którą próbuje rozwikłać prostoduszny detektyw Shi, to dopiero początek. Równolegle poznajemy grupę młodych (jak na pakiet umiejętności i dokonań – stanowczo zbyt młodych) naukowców, których oprócz akademickiej kariery łączy także przyjaźń. Piątka z Oxfordu mierzy się zarówno z tajemniczymi wydarzeniami, jak i zawiłościami własnych relacji, co w zasadzie mogłoby nadać postaciom głębi, gdyby nie fakt, że większość ich rozterek jest jakby wzięta z taniej high school drama. Wątki osobiste w większości wypadają zresztą wyjątkowo blado przy kalibrze problemu, przed jakim stawiana jest ludzkość. Odnoszę też wrażenie, że odmłodzenie i uatrakcyjnienie bohaterów miejscami odbiera im powagi. W jednej ze scen obłędnie piękna naukowczyni, skądinąd osobiście odpowiedzialna za stworzenie przełomowej technologii w dziedzinie nanomateriałów, schodzi z piedestału, zakasuje rękawy i udaje się do dręczonej epidemią meksykańskiej wioski. Oczywiście robi to w pełnym makijażu, a za wyznacznik zejścia do ludu i ubrudzenia sobie rąk służy tu najwyraźniej szary t-shirt. Nie twierdzę, że ludzie nauki nie mogą być piękni i młodzi ani że lepiej byłoby pójść w stronę przesadnej nerdozy rodem z Big Bang Theory. Jednocześnie trudno mi uwierzyć w grupę genialnych przyjaciół, która poświęca uwagę błahostkom, przesiaduje w barach i generalnie „żyje jak my”, ale posiada akurat te predyspozycje i twarde umiejętności, które okażą się kluczowe dla przetrwania ludzkiej rasy. 

W powieści Cixina Liu zamiast Piątki z Oxfordu mamy jednego pozbawionego wyrazistości naukowca. Wiemy o nim mniej więcej tyle, że odnosi sukcesy w swojej dziedzinie, a po godzinach lubi robić zdjęcia, za to przydarzają mu się rzeczy, o których się nawet filozofom nie śniło. Inspiracją dla części bohaterów z serialowej paczki są postaci z kolejnych części sagi, które w pierwowzorze nie miały ze sobą nic wspólnego. Z jednej strony czytelnik musiał więc akceptować okresową wymianę osób dramatu, z drugiej przynajmniej nie odnosił wrażenia, że wszystko to pic na wodę, fotomontaż. Nie zrozumcie mnie źle – jest mi bardzo daleko do osób, które oczekują, że zobaczą na ekranie kopię materiału źródłowego, najlepiej litera po literze. Jestem z frakcji, która uważa, że i tak nic nie dorówna obrazom, które powstały w głowie podczas lektury. Nawet jeżeli to krzywdząca generalizacja, wierne ekranizacje raczej mnie nużą, a adaptacje traktuję uczciwie jako twory osnute na kanwie – w zasadzie oczekuję tylko i aż tego, żeby oddawały ducha oryginału, a i tak oceniam je jako odrębne teksty kultury. Nie dogodzisz. Bez wątpienia świetnie byłoby, gdybyśmy mieli do czynienia z wizją świeżą i spójną. Problem trzech ciał jest pod tym względem tylko poprawny – aż za poprawny – i, zwłaszcza wizualnie, nie ma na siebie pomysłu. Estetyczne lenistwo uderza tym bardziej, że do kin trafiła właśnie nowa Diuna, która fabularnie może i idzie na skróty, ale jest za to prześliczna. 

To teraz o tym, co się udało. Mimo rozczarowania uważam Problem trzech ciał za produkcję, która ma swoje mocne strony. Po pierwsze, intryga się broni – badacze odbierający sobie życie, niewytłumaczalne zjawiska opierające się prawom fizyki i wątek Kontaktu ujętego w naukowe ramy są najzwyczajniej w świecie ciekawe, a ich dramatyczna prezentacja na tyle zajmująca, że chce się poznać dalszy ciąg tej historii. Po drugie, wśród generalnie przeciętnych występów aktorskich znalazło się kilka wyjątków. I znów nie uciekniemy od porównań, bo tak się składa, że co wyrazistsze role grają aktorzy pożyczeni z obsady Gry o Tron: kolejno John Bradley, Liam Cunningham i wreszcie Jonathan Pryce – ponownie w roli przywódcy sekty objaśniającego wiernym „plan Pana”. Wyróżniają się też wspomniane wcześniej postaci detektywa Da Shi (doskonały Benedict Wong) oraz astrofizyczki Ye Wenjie (jej młodszą wersję gra Zine Tseng, a starszą – Rosalind Chao; obie radzą sobie nieźle, przy czym Chao nadzwyczaj sprawnie ukazuje obie twarze tej bodaj jedynej skomplikowanej postaci).

Dość oczywiste estetyczne wybory dotyczą raczej teraźniejszości – Chiny lat 60. dostają własny color grading, a baza Czerwony Brzeg to, także wizualnie, jedna z najciekawszych lokacji w całym serialu (może oprócz obserwatorium neutrin, które pojawia się w pierwszym odcinku jako widowiskowa scena zbrodni). Generalnie wątek chiński, choć pędzi do przodu, jest spójny, tłumaczy motywacje i stawia solidny fundament pod późniejsze wydarzenia. Nie jest też nadto przegadany, a odkrycia Ye Wenjie zostają wyłożone tak jasno, jak to możliwe – badaczka tłumaczy je zdezorientowanemu inżynierowi, który nadąża za wywodem w tempie dostosowanym do laików przed ekranami. Przełożenie zawiłych astrofizycznych teorii na język serialu nie jest wcale łatwe, stąd liczne uproszczenia na przestrzeni całego sezonu, ale widać, że scenarzyści robią, co mogą.

Na szczególną uwagę zasługuje gra 3 Body, która stanowi odrębną warstwę narracyjną i przybliża bohaterom naukowy koncept o mocy niszczenia cywilizacji. U Cixina Liu gracze wkraczają w świat VR bez dystansu i podchodzą do wyzwania śmiertelnie poważnie. Serial bierze poprawkę na to, jak bardzo Metaverse rozwinął się w ostatnich latach, i wprowadza elementy bliższe współczesnemu doświadczeniu grania. W pierwszej konfrontacji z potężną technologią bohaterowie zachowują się jak YouTuberzy nagrywający unboxing nowych gogli – na bieżąco komentują odczucia, węszą sztuczki i testują, jak daleko mogą się posunąć. Ujęta w zwiastunie scena, w której na dłoni gracza przysiada skrzydlaty owad, wygląda jak żywcem wyjęta z materiałów promocyjnych Apple Vision Pro. Takie podejście spuszcza nieco pary. I dobrze – niestety rozgrywka zostaje tak przyspieszona, że trudno uchwycić, jak wysoka jest jej stawka i ile talentu wymagało opracowanie odpowiedniej strategii. Uderzają też niedociągnięcia w warstwie efektów specjalnych, zwłaszcza, że gracze nie ustają w zachwytach nad doznaniami, jakich podobno świat dotąd nie widział. Efekty już pal sześć, bardziej mierzi mnie zachowawcza, zbyt bezpieczna stylistyka – ale może nie każdy ma tyle wyczucia, co Denis Villeneuve. Powagę sytuacji widać za to świetnie w odcinku piątym, bez wątpienia najlepszym w całym sezonie. Trudno jest pochwalić jego dramaturgię, nie psując innym zabawy, za to mogę swobodnie przestrzec, że później tempo kompletnie siada. Nie znaczy to, że pierwszy sezon Problemu trzech ciał ma o trzy odcinki za dużo – sądzę jednak, że na pewne wydarzenia mogliśmy jeszcze poczekać, podczas gdy z innymi nie musieliśmy się wcale tak spieszyć.

Krytycy słusznie wskazują na to, że nowy hit Netfliksa jest do bólu aktualny. Katastrofa nadciąga, ale w zwolnionym tempie. Pytanie brzmi, czy znajdziemy w sobie na tyle empatii, żeby przejąć się losem kolejnych pokoleń? Czy raczej zareagujemy obojętnie jak chłopstwo z 1670 na wieść o tym, że w przyszłości popsuje nam się klimat (czekajcie, co?)?

Siła Problemu trzech ciał tkwi w uniwersalnej, wciągającej historii, która wykorzystuje zawiłości nauki i punktuje bolączki cywilizacji. Benioff, Weiss i Woo nie wierzą, że kolektywizm obroni się ekranie, więc – na zachodnią modłę – stawiają na jednostki i próbują tchnąć w nie więcej życia. Do chińskiej rewolucji kulturalnej, współczesnego spisku przeciwko nauce, VR-u i zagrożenia dla planety dołączają więc rozwodnione wątki obyczajowe, a twórcy utykają w tym niewygodnym szpagacie, próbując złapać wszystkie sroki za ogon. W efekcie dostajemy „wszystko wszędzie naraz”, a najciekawsze idee tracą na czytelności. Mimo to uważam, że Problem trzech ciał to niezły pomysł na wieczór. Wszystko jest kwestią oczekiwań: wypatrujcie rozrywki, nie objawienia, a będziecie zadowoleni.

Rozalia Knapik-Wojtaczka

(ur. 1991) – za dnia copywriterka, nocą doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii „Sztuczny Bóg. Wizerunki Technologicznej Osobliwości w (pop)kulturze”. Samozwańcza ambasadorka Radiohead; lubi rośliny, ładne rzeczy i wciągające historie. Chce kiedyś założyć podcast – ma już nawet mikrofon.