Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wszystko wszędzie już było („Wszystko wszędzie naraz”)

Recenzje /

Trochę głupio w recenzji odnosić się do innych recenzji, ale entuzjazm, który zdominował dyskusję wokół Wszystko wszędzie naraz wręcz nie pozostawia wyboru. Uważam, że deklaracje o „filmie roku” czy nawet dekady (cokolwiek miałoby to znaczyć) robią – w pewnym sensie – obrazowi duetu Daniels krzywdę.

Niezwykle ciepłe przyjęcie Wszystko wszędzie naraz zgotowali tak krytycy (97% pozytywnych recenzji według Rotten Tomatoes), jak i publiczność (średnia ocena na Letterboxd to 4,6/5 – równie wysoką otrzymały wyłącznie Parasite i Ojciec chrzestny). To właśnie ten cały hajp sprawia, że nie mogłem cieszyć się tym filmem tak, jak bym tego chciał. Postawię sprawę jasno już na początku: Wszystko wszędzie naraz całkiem mi się podobało – uważam, że to sprawny, bardzo dobrze zagrany, posiadający sporo ciekawych pomysłów film, tyle że ze sporą liczbą przemilczanych problemów.

Recenzentki i komentatorzy zgodnie podkreślają, że Wszystko wszędzie naraz to obraz bardzo dynamiczny, wręcz teledyskowy czy nawet kalejdoskopowy – z tym nie da  się polemizować. Wizualna maestria poszczególnych kadrów, scen czy montaży nijak nie współgra jednak z niewydolnością narracyjną kulminacji, która przeciąga się tak, że cała ta feeria pomysłów przestaje zachwycać, a zaczyna nużyć. Wyobrażam sobie, że mimo nadmiarowości – sugerowanej już przecież w tytule! – całego konceptu, mniej mogłoby znaczyć więcej. Zabrakło odważniejszych cięć, czy to w scenariuszu, czy w nagranym materiale, bo to właśnie one mogłyby uchronić Wszystko wszędzie naraz od przegadanego finału.

Nadmiarowość bezpośrednio wiąże się z kolejnym problemem filmu, a mianowicie poczuciem humoru. Wszystko wszędzie naraz gatunkowo krąży gdzieś między science fiction, filmem superbohaterskim, filmem akcji i komedią, ale to właśnie ta ostatnia wydaje się dominować konstrukcję filmu i nie zawsze robi to dobrze. Humor, cóż, sprawa trudna – nie to śmieszne, co śmieszne, tylko co kogo bawi. Jestem więc skłonny przymknąć oko na to, że we Wszystko wszędzie naraz opiera się on na „randomowości” ukochanej przez internet jakąś dekadę temu (stąd nieliczni złośliwi piszą o filmie jako ekranizacji Reddita). Mogę też uznać, że okej, scena wskakiwania na dildo może śmieszyć, czemu nie. Gorzej, że film z uporem – nadmiarowo! – powtarza swoje zabawne pomysły, jakby w samozachwycie i jednocześnie obsesyjnej obawie, że tak wspaniałe gagi mogłyby się zmarnować. Pierwsze pojawienie się ludzi z parówkami zamiast palców bawi, każde kolejne – irytuje, bo ileż można.

Nie chcę zbyt mocno skupiać się na ideowej wymowie filmu – bo im starszy jestem, tym większą czuję pewność, że do kina chodzę po dobrą zabawę, a nie po nauki jak żyć. Pogodny nihilizm – nic nie ma sensu, więc możemy ten sens tworzyć sami sobie, dobrze się bawić i być miłymi dla innych – nie wydaje mi się specjalnie odkrywczy, jeśli nawet jakoś do mnie przemawia. Gorzej, że Wszystko wszędzie naraz roztacza wizję całkowicie indywidualistyczną, gdzie odpowiedzialność za sukces i jako takie szczęście zostaje zupełnie sprywatyzowana – nawet jeśli ukazane w pierwszym akcie nieszczęście protagonistki jest poniekąd systemowe; ale cóż, nie każdy film musi tryskać społeczną wrażliwością, by być dobrym filmem. Brak oryginalności przenika obraz Danielsów znacznie mocniej, nie tylko w swojej filozofii pop, co zapewne wyda się radykalną opinią w kontekście recenzji przekonujących, że czegoś „tak nowatorskiego” dawno nie było na ekranach. Wszystko wszędzie naraz to asamblaż – tak formalnie, jak i fabularnie – pomysłów, które widzieliśmy już wielokrotnie, od Matriksa, poprzez Mr Nobody, Scott Pilgrim kontra świat czy Atlas chmur, aż do Ricka & Morty’ego (powinowactwo z tym ostatnim, poprzez humor, wydaje mi się najmocniejsze). Nie jest to jednak zarzut wobec filmu, co raczej wobec krytycznego dyskursu, który koniecznie chce zobaczyć we Wszystko wszędzie naraz coś, czego zbyt wiele tam nie ma i wcale być nie musi. Tym bardziej, że film ten najciekawszy jest nie jako konkretny obraz, tylko pewna sieć skojarzeń i diagnoz współczesnej popkultury – zwłaszcza obsesji na punkcie jakże chętnie ostatnio eksploatowanej idei multiwersum. To, że Wszystko wszędzie naraz każe się jej przyjrzeć, to największa wartość filmu – a obsesja ta, jak podejrzewam, wypływa z trzech podstawowych źródeł.

Po pierwsze: to niezwykle efektywna strategia narracyjna z punktu widzenia przemysłu kulturowego i rozbudowanych franczyz. Po co ograniczać się do jednej wersji historii, skoro można przedstawić ich (i sprzedać) dowolną liczbę? Każda fabularna decyzja może zostać cofnięta, a ukochane przez fanów postaci: nieustannie rekontekstualizowane. Oczywiście dotychczas bez problemu robiono to i bez multiwersum, wystarczył zwykły reebot, ale takie podejście nie bardzo pozwala na tak daleko idący fanserwis, jak ten, który zobaczyliśmy chociażby w filmie Spider-Man. Bez drogi do domu. Czy ludzie-pająki kreowani przez Tobey’ego Maguire’a i Andrew Garfielda zostali od tego filmu częścią kanonicznego MCU? Wykorzystywanie wytrychu w formie multiwersum sprawia, że pytania o kanoniczność w popkulturze tracą swój sens, o ile kiedykolwiek rzeczywiście je posiadały. Lubię definiować kanon jako zgodność fabuły i światotwórstwa z wolą posiadaczy własności intelektualnej – bo tak naprawdę tylko ta zgodność sprawia, że przygody z kolejnej części filmowej serii są bardziej „prawdziwe” niż te z fanfików. Prawda w fikcji jest stopniowalna, nie tylko z racji różnej wiarygodności narratorów lub bezosobowych systemów narracyjnych (książka lub film może nas okłamywać, podsuwać fałszywe tropy itp.), ale przede wszystkim przez pryzmat tego, kto tę fikcję uprawomocnia w ściśle prawnych i ekonomicznych kategoriach. Popkulturowa franczyza to wojna wytoczona idei „śmierci autora” – kanon można dowolnie kształtować, choćby i na Twitterze – a multiwersum to w niej potężna broń, która pozwala zachować spójność uniwersum bez przejmowania się spójnością uniwersum. Wszystko wszędzie naraz – chyba! – nie będzie tekstem założycielskim nowej franczyzy, ale stanowi komentarz wobec nakreślonego wyżej stanu rzeczy, choćby żartobliwie nawiązując (zbyt często, ale to już ustaliliśmy) do zupełnie odrębnych własności intelektualnych (np. Ratatuj) i obnażając w ten sposób, że multiwersum potraktowane w fikcji serio-serio, w swoich dosłownie nieskończonych możliwościach, wymykałoby się logice jakichkolwiek praw autorskich.

fot. materiały prasowe

Po drugie, choć powiązane z pierwszym: multiwersum to pojemna metafora postmodernizmu, a przede wszystkim intertekstualności. Spójność opowieści coraz częściej okazuje się zupełnie drugorzędna wobec odbiorczej radości – innymi słowy: nie wszystko musi się zgadzać, ważne, żeby było fajnie. Podobnie drugorzędna jest samoistność i samocelowość światotwórstwa – fikcyjne światy, zwłaszcza w kinie, od dekad nie udają, że na czas seansu są jedynymi fikcyjnymi światami. Zamiast tego proponują zachwyt nad mrugnięciami oka oraz celebracją fikcji. Posiadacze własności intelektualnych mimo wszystko podtrzymują swoisty ład – przekonanie, że tylko ich wersje (bo już nie wersja) światów i opowieści są prawdziwe. Postmodernizm to podważa, bo każda wersja (kanoniczna, fanowska, headcanonowa, nigdy nie opisana) jest fałszywa i prawdziwa zarazem. Multiwersum jest więc metaforą – czasem niezamierzoną – napięcia wokół uprawomocnienia snucia opowieści.

Po trzecie: w idei multiwersum w ogóle, a we Wszystko wszędzie naraz w szczególe, chodzi nie tylko o opowieści popkulturowe, fikcyjne, ale również i o te autobiograficzne, którymi nadajemy sobie jednostkowy sens. Stawanie się sobą, konkretną jednostką, osobą, jest wynikiem przerażająco przygodnych procesów, od połączenia właściwego plemnika z właściwą komórką jajową, po wszystkie tego następstwa: to, co dzieje się w trakcie socjalizacji rodzinnej, rówieśniczej i edukacyjnej. Kształtują nas zupełne przypadki. Autobiograficzne opowieści lubią celowość: „skończyłem studia takie i takie, ponieważ…”, „aplikuję na to stanowisko, gdyż (…)”. Jest ona jednak ułudą, przynajmniej w pewnym zakresie, bo kształtuje nas tak klasa społeczna, jak i wymykające się jakiejkolwiek jednostkowej kontroli wydarzenia. Jednocześnie (o ile mamy szczęście żyć w pokoju i względnym dobrobycie) liczba możliwych do podjęcia decyzji jest ogromna. Gdyby jednak ciężar wciąż możliwych przyszłości nie był wystarczająco przygniatający, to nosimy ze sobą jeszcze brzemię przyszłości, które z racji decyzji z przeszłości nigdy się nie dokonają. Co by było, gdybym nie przeniósł się z górnictwa i geologii na kulturoznawstwo? Kim bym był, gdybym na poważnie zajął się tym robieniem stron internetowych dla hodowli kotów? Gdybym przyjął inną ofertę pracy? Zadbał o taką czy inną relację? O tym horrendalnym splątaniu szans, przypadków, dobrych i złych decyzji traktuje bardzo przeze mnie lubiany esej What if you could do it all over? Joshuy Rothmana, o nim traktuje też Wszystko wszędzie naraz, choć nie wiem, czy równie sprawnie. Główna bohaterka postrzega swoje życie jako porażkę – a co gorsza wmawia się jej, że jest najgorszą wersją samej siebie w całym multiwersum. To bardzo problematyczna sprawa i to dwojako. Na poziomie wymowy filmu: czy wykonywanie skromnej pracy i problemy rodzinne to w obliczu nieskończonej możliwości porażek aż tak zła sytuacja? Na poziomie samej idei multiwersum: czy koncept „innych wersji mnie” ma jakikolwiek sens? Czy gdzieś, w innych uniwersach, są osoby, które są tylko w połowie mną? I co w ogóle, na przestrzeni tej nieskończonej liczby „mnie”, definiuje bycie mną? Genotyp (co, jeśli różni się nieznacznie)? A może jednak „ja” to nic ponad moją własną, autobiograficzną opowieść, która mogłaby brzmieć zupełnie inaczej? Każda osoba jest nieskończenie małym wycinkiem swojego potencjału – w niewartościującym sensie tego słowa – a nawet ten potencjał, z którego w ogóle zdajemy sobie sprawę, paraliżuje. Myślę, że nostalgiczny zwrot w popkulturze to objaw tej świadomości, bo nostalgia to żałoba za niedokonanymi przyszłościami. Podobnie można odczytywać popkulturową obsesję multiwersum.

Wracając na koniec do samego Wszystko wszędzie naraz: uważam, że to całkiem niezły film, ale właśnie, niezły, przyzwoity, przyjemny, a nie rewolucyjny czy rewelacyjny. To, co dzieje się wokół niego, jest dla mnie znacznie bardziej interesujące niż on sam. Problemy z dynamiką całości, powtarzane do bólu żarty i popfilozoficzne zacięcie, o których pisałem wcześniej, bledną jednak wobec mojej największej wątpliwości: że oglądam coś nieszczerego, wykalkulowanego, film z Excela. Powodzenie Wszystko wszędzie naraz nie polega na oryginalności, tylko raczej na tym, że to idealny film środka, przynajmniej dla pewnej demografii – spod skrzydeł A24, ale atrakcyjny dla miłośników Marvela; dostarczający prostej, trzewnej radości, ale i dający wrażenie oglądania Prawdziwego Kina; pełen milenialsowego humoru i równie milenialsowego radzenia sobie z poczuciem porażki. Mimo wszystko fajna rzecz – ale bardziej doświadczenie zaprojektowane dla trzydziestolatków niż efekt nieskrępowanej kreatywności.

Wszystko wszędzie naraz

reżyseria: Dan Kwan, Daniel Scheinert

scenariusz: Dan Kwan, Daniel Scheinert

140 min.

USA, 2022

Wydanie powstało dzięki wsparciu Krakowskiego Biura Festiwalowego i Krakowa Miasta Literatury UNESCO

Rafał Sowiński

(ur. 1992) – kulturoznawca, na co dzień pracuje jako copywriter, marketingowiec i wykładowca. Założyciel Facebookowego bloga „niskie teorie” oraz pomysłodawca i administrator grupy „Jak będzie w Polonii 1? – sekcja retromanii, duchologii i nostalgii”. Mieszka w Krakowie, pochodzi z Więckowic pod Tarnowem.