Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wszystko będzie (zbyt) dobrze („Clean Slate”)

3/2025

Recenzje /

Trudno traktować sitcom jako gatunek szczególnie obiecujący w zakresie wysmakowanego humoru, złożonych obserwacji o świecie czy zbalansowanych reprezentacji mniejszości. Takie ujęcie sprawy to zresztą wciąż miły eufemizm. Myśląc o źródłach i historii sitcomu można sobie rwać włosy z głowy. Szczególnie wtedy, gdy przypomnimy sobie, kto i w jaki sposób staje się obiektem nie zawsze niewinnych żartów.

Do sitcomów wracam niemal wyłącznie z powodów rozrywkowych, nie publicystycznych. W przeciwieństwie do innych gatunków seriali, w zasadzie nigdy nie wierzę, że los może się jeszcze odmienić i rezygnuję po dwóch odcinkach, jeżeli okazały się rozczarowaniem. Ewentualnie, zamiast z serialowych dialogów, śmieję się z komentarzy drugiej osoby siedzącej obok na kanapie. Dawno już nie trafiłam na udany sitcom, wciąż odraczam możliwość ponownego obejrzenia tych, z których dowcipy i frazy wracają w moim życiu codziennym. Streamingi namawiają, aby kontynuować te ostatnio rozpoczęte. Zupełnie niepotrzebnie. Szkoda życia na beznadziejne komedie.

Mądry ten i tamten po szkodzie. 

Po Clean Slate sięgnęłam więc w stanie wzmożonej posuchy komediowej. Zaciekawiła mnie – wymagająca zaufania do twórców – decyzja o umieszczeniu akcji w Alabamie. Gdyby rzecz została wypuszczona kilka dekad temu, można by się spodziewać, że transpłciowa kobieta nie tylko nie byłaby tu główną bohaterką, ale że dowcipy byłyby wygłaszane raczej jej kosztem i wobec niej aniżeli przez nią lub z jej perspektywy. Albo, jak Helena Handbasket z Przyjaciół, byłaby epizodycznym wspomnieniem w toku różnych jakże komicznych uwag o płci rodziców Chandlera, współzawodniczących dziś w turnieju o pierwszą pałeczkę żenady w tym serialu tylko z fatsuitem Moniki. 

Do serialu przyciągnęła mnie jednak przede wszystkim nie tylko ta fundamentalna zmiana hierarchii obsady, ale Laverne Cox, której rolę w Orange is the New Black wciąż wspominam z dużym uznaniem. Do dziś stworzenie osobnej, wyrazistej tonacji i atmosfery wokół postaci w tak różnorodnym gronie kobiet wydaje mi się wielkim osiągnięciem aktorskim. To jakiś wariant dramatyzmu, patosu i elegancji zagwarantował ten efekt. Niewykluczone, że już to skojarzenie powinno było mi uzmysłowić, że Cox w serialu ściśle komediowym, iterowanym z zasady puentami i gagami, może się nie udać. 

Mądra ta i tamta po szkodzie.

To może kilka słów o Alabamie. Do 2003 roku homoseksualne stosunki płciowe były nielegalne. W tym południowym stanie, podobnie jak w Mississippi, liczba przeciwników małżeństw jednopłciowych była większa niż zwolenników. Ich legalność wprowadziło prawo federalne. Bathroom ban działa, liczba osób sprzeciwiająca się odmowie świadczenia komuś usług z uwagi na orientację do dziś jest niemal taka sama jak liczba zwolenników tej „wolności religijnej”. Od 1980 roku w wyborach prezydenckich Alabama bez wyjątku popiera republikanów. Na Donalda Trumpa oddano tu w ostatnich wyborach ponad 64% głosów. Bieżący zwrot w zakresie praw LGBT nie domaga się chyba przypomnienia.

A tymczasem w Clean Slate sielanka. W obliczu osobistego i zawodowego kryzysu Desiree decyduje się odwiedzić swoje rodzinne strony i ojca, którego nie widziała od dwudziestu lat. Czekają go dwie niespodzianki – niezapowiedziana wizyta po latach oraz pojawienie się córki, której tożsamość płciowa pozostawała dla niego dotychczas tajemnicą. Ojciec jest w tej sytuacji nieco niezręczny, lecz zaskakująco szybko odnajduje się w tym układzie. Świadomość, że w kościelnym chórze pracuje ukrywający (nieskutecznie) swoją orientację gej podsuwa widzowi myśl, że wszyscy de facto wszystko o sobie wiedzą, nawet jeżeli otwarcie tego nie przyznają.

Twórcy serialu próbują jednak za wszelką cenę (a nie jest to niska cena) uniknąć kolein, w których jedyną cechą rozpoznawalną Desiree jest bycie trans, a wszelki konflikt kręci się wokół jej doświadczeń w związku ze zmianą Nowego Jorku na Alabamę. W rezultacie Des jest przede wszystkim portretowana jako snobka owładnięta niby-newage’owym szaleństwem – pomieszaniem języka terapeutycznego, hipsterskich napojów i uzdrawiającej mocy kryształów. Scenariusz walczy o to, aby bohaterka budziła u widza i bliskich irytację tą zastępczą innością. Wydaje się, że polityka płci została tu przepisana na stare, dobre różnice klasowe, ale w wersji bourdiańskiej – słowem: na dystynkcję. W innym odcinku, gdy bohaterka spotyka inne kobiety trans, ponownie różnice pomiędzy nimi są przepisane na różnice zastępcze – generacyjne, estetyczne. Świat Alabamy jest tak nadzwyczajnie bajkowy, że jedyne, co może być przedmiotem trudu, konfliktu czy dyskomfortu dla transkobiety, to „pożyczenie” jej samochodu przez inne transkobiety. Brzmi super. 

Chyba nie będzie niespodzianką, że Desiree pracowała wcześniej w galerii – w niczym nie przeszkadza to jej jednak opisywać mocy sztuki jako tej, która pozwala naprawdę wyrazić swoją duszę. A wszystko to w odcinku, w którym dzieci najserdeczniej witają ją i podziwiają na szkolnym dniu karier. Dziś. W Alabamie. W odcinku wcześniejszym niż ten, w którym cały kościół oburzony jest faktem, że pastor jako jedyny – jedyny! – nie godzi się traktować jej jak kobiety. Zamiast pocałować ją w policzek, ściska jej dłoń. Skądinąd marzenie o obcałowywaniu przez duchownego w żadnej queerowej polityce nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Niewykluczone, że nawet gorszym niż chrzest w myjni samochodowej.

Zmagania ojca i córki są dość ograniczone – dom w Alabamie jest taki sam, jaki był dwie dekady wcześniej, za to słoik na karne monety za przekleństwa zastępuje słój na miedziaki za misgendering. Trochę się tam nazbierało, twórcy usiłują jednak uniknąć mocnej stereotypizacji ojca jako czarnego mężczyzny owładniętego konserwatywną wizją rodziny i swojej w niej roli. Wysiłki te są tak intensywne (a Harry tak nieszkodliwy i dokładający starań, aby zrozumieć i zaakceptować status quo), że w rezultacie uniemożliwiają widzowi zrozumienie punktu wyjściowego fabuły, a więc całkowity brak kontaktu Des z ojcem przez większość swojego życia. 

Są tacy widzowie, którzy powiedzieliby, że jest to wszystko całkowicie nieprawdopodobne – obraz Alabamy i społeczeństwa, które w najlepszym razie można by opisać w formie trudnej dla mnie do przyjęcia: stan może okropny, ale ludzie wspaniali. Sama nie wiem, co jest bardziej idiotyczne – ten pomysł scenariuszowy czy ta wizja polityczna. Czy moja nadzieja, że pomysł na ten serial może się udać. Hope is a dangerous thing for a woman like me to have, jak śpiewa Lana del Rey.

Cox nie jest dobrą aktorką komediową – większość jej gry aktorskiej to gra wizerunkowa, forma ekspozycji swojej postaci jako obiektu uznania, z dużą uwagą poświęconą jej prezentacji na tle Alabamy, wnętrza domu i innych. Wciąż wracam do OITNB – tam w jej ekspresji dominuje patos, w przypadku sitcomu pozbawiony jednak uzasadnienia. Miejsce humoru – i to chyba największy problem – zajmują różnego rodzaju trafne (i mniej trafne) uwagi publicystyczne i obserwacje socjologiczne. Des zdaje się mieć ostatnie, słuszne słowo w większości sytuacji. Zamiast śmiechu możemy więc zaproponować wspierające komentarze w rodzaju: „dobrze im powiedziała!” Serial zdaje się w tym sensie spełniać jakiś rodzaj marzenia o doskonałej sitcomowej transkobiecie, która nie będzie obiektem żartów, ale stanie się imponującą, poruszającą i przyciągającą do siebie innych postacią. Jest niewątpliwą idolką dla córki pracownika myjni należącej do jej ojca (zgodnie z pop-trendami, skądinąd chyba przygasającymi, jest to mądra dziewczynka, która może wszystko – gwarantowana przyszła prezydentka), obiektem westchnień tegoż pracownika, odważną przyjaciółką niewyoutowanego geja, któremu imponuje odwagą. A mimo tych śmiałych politycznych sygnałów w tle Alabama rzeczywistością nietknięta.

Moment, który, jak rozumiem, miał być swego rodzaju ostatecznym „odbiciem” gatunku, wraz z odpłaceniem się komediom romantycznym, stanowi wybranie Desiree ponad inną kobietę. Uderza w tej decyzji scenariuszowej jednak inna kwestia. Główna bohaterka traktuje mężczyznę, konsekwentnie, z dystansem, pogardą, niechęcią. On jest jednak niewzruszony, nie wybiera kobiety, która chętnie widzi go u swego boku, ale za wszelką cenę walczy o Desiree. Nie wiem, który sitcom byłby w stanie wytrzymać powracające odczucie, że przykro się na te usilnie niesympatyczne schematy patrzy. Format serialu jest na tyle krótki, że – podobnie jak inne wątki – zdaje się kompletnie niedopasowany do sitcomowego tempa. Marzenie spełnia się natychmiast, problem rozwiązuje – jak każe sitcom – w zasadzie od razu. Stawką, ponownie, jest odczarowanie obrzydliwych reprezentacji i schematów. Nieskuteczne, bo pozbawione udanego scenariusza i rzeczywiście zabawnych żartów. Odnoszę wrażenie, że większość pomysłów twórców całkiem sprawdziłaby się w komediodramacie, w dłuższej formie z większą ekspozycją rozwoju postaci. W aktualnym kształcie dostajemy dziwną kombinację pozbawionego skutecznego humoru sitcomu z bardzo stosownym i słusznym, ale nieżyjącym w dialogu, komunikatem polityczno-emancypacyjnym.

Nie mogę się pozbyć poczucia, że tak naprawdę stawką serialu było wyrównanie rachunków z sitcomem jako gatunkiem. Wyrwanie go z brzydkich tradycji, dehumanizujących dowcipów, rasistowskich uprzedzeń, seksizmu i tak dalej. Pokazanie, że wcale tak nie musi ani nie musiało być. Jak gdyby chciało się dowieść, że w sitcomie nie jest to konieczna wiązka schematów. Zgoda. Clean Slate jest pod tym względem nieco mniej pionierski, niż za jaki chciałby uchodzić. Sporo współczesnych produkcji skutecznie rewiduje tę tradycję – myślę tu o niedawnym One Day at a Time, znakomitej chicagowskiej produkcji Mike and Molly czy imponująco postępowych Golden Girls. We wszystkich tych tytułach doskonały humor spotkał się z progresywnymi poglądami i ciekawymi portretami rzadziej eksponowanych bohaterek i bohaterów. Co ciekawe, w tym ostatnim, Blanche kreująca się na southern belle była często ustawiana jako uczestniczka dialogów, w których ujawniała swoje uprzedzenia, aby zmierzyć się z kontrą pozostałych bohaterek. Było to niewątpliwe wyzwanie dla sitcomu, chętnie sięgającego po szybkie rozwiązania, krótkie frazy, zostawiającego moment na śmiech z puszki lub reakcję publiczności. W serialu Clean Slate te pauzy są dość bolesne – chciałoby się bowiem, zamiast salw śmiechu, powiedzieć: masz rację, kobieto. Masz, ale nie w komedii.

Olga Szmidt

(ur. 1989) – krytyczka literacka i telewizyjna, doktor literaturoznawstwa, współzałożycielka i redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ, gdzie prowadzi zajęcia na temat kultury nowoczesnej, popkultury oraz współczesnej literatury światowej. Zajmuje się przede wszystkim zagadnieniem podmiotowości. Autorka m.in. książek „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014), „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019).