Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wiedza wyczynowa (teleturnieje z lat 90.)

Artykuły /

Kiedy byłam mała, regularnie oddawałam się pasjom, na które dziś odpowiadają dużo bardziej wyrafinowane media oraz niekończące się hiperłącza w Wikipedii. Czytałam encyklopedię i słowniki. W tej drugiej kategorii królował słownik wyrazów obcych – nie dość, że oferował egzotykę, to jeszcze w moim domu występował w błyszczącej, różowej okładce. Encyklopedia nie wabiła formą, jednak to z nią spędziłam najdłuższe wsobne godziny. Wbrew pozorom jednak w latach 90. podobne pasje – w tej czy innej formie – nie były rzadkością.

Mimo że oferta telewizyjna wczesnej III RP nie oszałamiała różnorodnością, kilka formatów (oryginalnych lub adaptowanych z ekscytującego i nadal nieco tajemniczego Zachodu) nie tylko okazało się przebojem i zyskało rzesze oddanych fanów, ale także stworzyło bezprecedensowe wzorce tworzenia i publicznego przeżywania wiedzy. Piszę „przeżywania”, ale to właściwie eufemizm. „Publiczność zgromadzona w studio oraz przed telewizorami”, jak chętnie mówili prowadzący, ekscytowała się przez dziesiątki godzin kwestiami, które w chaotycznej codzienności potransformacyjnej Polski wydawały się równie odległe jak możliwość wyjazdu do Niemiec bez paszportu. A jednak to w tamtym czasie rozkwitły albo dopiero powstały teleturnieje, w których nie tylko trzeba było „iść na całość” lub w innej formie zaryzykować, „strzelić” lub „obstawić”. Teleturnieje, w których wiedza uzyskiwała status wyczynowy.

 

Szalone liczby

Było z czego wybierać. Jednym z bardziej osobliwych spektakli telewizyjnych był teleturniej, który – co stwierdzam dziś z zadziwieniem – sama oglądałam z dużą regularnością. Szalone liczby (w telewizyjnej Dwójce nadawane w drugiej połowie lat 90.) opierały się na zagadkach matematycznych oraz niekończącym się „szacowaniu”. Program skierowany do dzieci i za uczestników obierający każdorazowo trójkę młodocianych zawodników w sztywnych czapkach-baseballówkach (moda, szyk, straszne kolory) oferował dokładnie tyle, ile obiecywał. Szacowanie liczby orzechów w słoiku, sztachet w płocie albo wysokości dużego psa w porównaniu do mniejszego jamnika brzmi jak próba urozmaicenia szkolnych zajęć, nie zaś widowisko telewizyjne. Istotnym elementem, odpowiadającym za napięcie i ostateczne wyniki zawodników, było określenie trafności ich szacowania na skali. Wszystko wydawało się więc relatywnie nieostateczne, podlegające pomiarowi według w miarę sprawiedliwej skali. Oszacowanie dokładnej liczby kuleczek w dużym zbiorniku wydaje się niemal niemożliwe (choć byli i tacy śmiałkowie), punkty przyznawane są więc przede wszystkim wedle klucza „kto był bliżej”. W przypadku teleturnieju edukacyjnego ma to zasadnicze zalety, gdyż nie wprowadza młodych widzów w matematyczną rozpacz. Były oczywiście bardziej precyzyjne konkurencje, w których przewidziano o wiele mniejszy margines błędu. Były też takie, w których na żywo występował szczupak w galarecie oraz próby pieczenia ciasta przez prowadzących. Dusia (Daria Trafankowska) i January (January Brunov) pocili się, aby z matematyki uczynić rzecz praktyczną, pokazać, jaki ma związek z codziennością i do czego właściwie jest dzieciom potrzebna. Zawodnicy z widoczną pasją i zapałem podchodzili do łamigłówek.

Trudno sobie wyobrazić popularność takiego programu dziś. Dzieci szacują wyniki i skaczą po podłodze w konkurencji „Skacz, licz i wygraj” oraz głowią się, czy Dusia blefuje, czy rację ma January. W przeciwieństwie jednak do obejrzanego przeze mnie niedawno nieludzkiego niemieckiego teleturnieju, w którym zawodnicy (w tym dzieci) uzupełniają rozwinięcie liczby pi, zawodnicy z Szalonych liczb to raczej prymusi, którzy są świetni z matematyki, nie dysponują zaś nieco autystyczną pamięcią, która niepokoi niewiele mniej niż spacer po linie. Sukcesy i porażki w Szalonych liczbach są proporcjonalne do nagród skrojonych na dziecięcą (wedle standardów lat 90.) miarę – kurs językowy na płytach, zabawka edukacyjna, rolki. Skierowany do dzieci teleturniej miał zachęcać do wspólnego zgadywania i liczenia. Osiągalne nagrody pełniły podobną funkcję – też możesz wygrać rolki, jeśli jeszcze bardziej przyłożysz się do matematyki.

Pamiętam, że kiedy jako dziewięciolatka pierwszy raz oglądałam Milionerów, chyba (również po raz pierwszy) poczułam absurdalność pieniądza jako takiego. Oczywiście program nie był skierowany do dzieci. Pytania nierzadko były jednak łatwiejsze niż określenie, czy to na pewno Dusia blefuje. Nielogiczne? Pęknięcie pomiędzy teleturniejami z lat 2000 i 90. na tym właśnie w zasadzie polegało. W tych późniejszych dominowała ekscytacja, suspens oraz niekończące dopytywanie, czy na pewno, czy to ostateczna odpowiedź albo czy chcemy zadzwonić do przyjaciela. Oczywiście pytania w Milionerach oscylują pomiędzy biegunami – możemy przejść suchą nogą do miliona, możemy też odpaść przy pierwszym pytaniu. Charyzma takich tuzów telewizji jak Hubert Urbański, Krzysztof Ibisz czy Zygmunt Chajzer miała porównywalne znaczenie do sukcesów lub porażek uczestników. Tym teleturniejom było jednak bliżej do Koła fortuny, gdzie za dużą część ekscytacji widzów odpowiadały „zakupy w sklepiku”. Dzieci z Szalonych liczb nie oddawały się hazardowi, raczej – dziś szalenie nużącemu – liczeniu i szacowaniu wyników na żywo. Czar – poza bezpretensjonalnością i czułością prowadzących – polegał jednak na tym, że publicznie podziwem obdarzano małych prymusów żonglujących tabliczką mnożenia.

 

Miliard w rozumie i 1 z 10

W przeciwieństwie do Szalonych liczb, ani Miliard w rozumie, ani 1 z 10 nie określały dziedziny, z której odpowiadać będą – już dorośli – zawodnicy. Szeroka i raczej niespecjalistyczna erudycja – od muzyki popularnej przez fizykę po geografię i operę – wydaje się w obu programach (Miliard w rozumie nadawany w latach 1993–2004, 1 z 10 – od 1994 do dziś; oba to zagraniczne formaty) szczytowym osiągnięciem tego, co nazywa się wykształceniem ogólnym. Większość pytań wymaga refleksu, ale także zdolności do przełączania się pomiędzy dziedzinami oraz przebłysku pamięci. W obu przypadkach liczy się także szybkość odpowiedzi, co również dla widza jest sporym wyzwaniem. Jeżeli nie odpowiemy przed zawodnikiem, przyjemność jest połowiczna. Szczególnie dobrze pamiętam oglądanie tych najsłynniejszych pojedynków z 1 z 10 już na etapie Wielkiego finału, kiedy tempo oraz bezbłędność zawodników nie ma w sobie nadal nic nieludzkiego. Tadeusz Sznuk jest pod tym względem doskonałym prowadzącym. Rozrywka zbliżona do wypełniania trudniejszej krzyżówki ma w sobie czar, który sprawia, że to jeden z nielicznych (choć przecież formalnie bardzo konserwatywnych) teleturniejów opartych na wiedzy, który przetrwał do dziś.

https://www.youtube.com/watch?v=8EDIUZtW5RU

Szczególnie w przypadku Wielkich finałów odbywa się gra oparta nie tylko na wiedzy, ale także na nieomal pojedynkach Dawida i Goliata. Wielokrotni zwycięzcy, znani także z innych teleturniejów, mierząc się z nieznanymi wcześniej zawodnikami, wprowadzają emocjonalną niejednoznaczność. Tak jest w przypadku wszystkich teleturniejów z lat 90. opartych na sprawdzaniu wiedzy. Lista „zawodowców” (nawiązując do tytułu niezbyt udanego dokumentu o Marku Krukowskim, który utrzymywał się wyłącznie z nagród z teleturniejów) jest w Polsce zaskakująco długa i zdaje się wpisywać w osobliwy trend, który reprezentują także polscy rekordziści z Księgi Rekordów Guinnessa (Wikipedia podaje, że pod względem liczby rekordów wyprzedzają nas tylko Stany Zjednoczone). Pamiętam niedawną popularność strony „Wiedza bezużyteczna”, która dostarczała sporo nieuzasadnionej rozrywki, a zarazem przypominała, że najbardziej kosmiczne wydarzenia w tej dziedzinie mamy już za sobą.

 

Wielka gra

Palmę pierwszeństwa w konkurencji teleturniejów ekstremalnych niosła od zawsze Stanisława Ryster wraz z Wielką grą. Mimo że to nie ona była pierwszą prowadzącą (program był emitowany już od 1962 roku), niezaprzeczalnie stała się wizytówką programu – łącząc szyk i flirt z urzędniczym zapałem. Teleturniej nie przetrwał konfrontacji z medialnym przesytem i blazą charakterystycznymi dla XXI wieku, jednak do dziś pozostaje niedoścignionym, a zarazem niepokojącym wzorcem radykalnej rozrywki. Superspecjalistyczne tematy, z których przygotowywali się uczestnicy programu, stanowiły – z perspektywy przeciętnego widza – atrakcję opartą na czystej kontemplacji. Ani nie było szansy zgadywać wraz z uczestnikiem bez wcześniejszego przygotowania, ani weryfikować jego odpowiedzi. Rozrywka polegała więc na podziwianiu wyczynu. Jan Wolniakowski wygrywa osiemnastą Wielką grę, Usain Bolt bije własny rekord na 100 metrów.

https://www.youtube.com/watch?v=MjdemrNP4BE

Zarówno Wolniakowski, jak i Krukowski i kilku innych zawodników to przypadki fascynujące i przerażające zarazem. Pokazują elastyczność, pojemność i absurdalność ludzkiej pamięci, nie mają bowiem wiele wspólnego z jej wykorzystaniem, interpretowaniem czy krytycznym oglądem. To wiedza oparta na rekordzie w całej dwuznaczności tego określenia. Kiedy brałam udział w różnych olimpiadach przedmiotowych i na przykład uczyłam się nazwisk wszystkich premierów i prezydentów na świecie albo stolic wszystkich stanów i powierzchni państw, najskuteczniejszą metodą było opracowanie mnemotechniki i powtarzanie do skutku. W ten sposób – przy odrobinie determinacji i treningu encyklopedycznego w dzieciństwie – można zapamiętać wszystko. Wielka gra doceniała te emocje i pasję do „dojechania do końca”, właśnie z takich ekstremów czerpiąc właściwie całą swą atrakcyjność. Niewątpliwego czaru profesjonalizmu dodawali eksperci oraz niezapomniany Mecenas, który czuwał nad całym teleturniejem. Wielka gra pokazywała jednak także piękno, które nie polegało na porywczej ekscytacji, ale na podziwie dla „widowiska wiedzy”, publicznego udowodnienia, do czego zdolne są ludzki umysł i pamięć.

W latach 90. Wielka gra oraz pozostałe teleturnieje oparte na wiedzy zapewniały nie tylko obietnicę jej weryfikowalności i sprawdzalności, ale także uzmysławiały ogrom informacji, których widzowie nigdy sami nie posiądą. Pasjonujący wydaje się też wątek klasowy wszystkich tych produkcji. Ich uczestnicy rekrutują się z bezrobotnych, mechaników samochodowych, nauczycielek, sędziów czy ekonomistek. Zmagania tak różnych osób o różnym wykształceniu i kapitale kulturowym w konkursach na temat historii starożytnego Rzymu, fauny i flory oceanów czy muzyki Ryszarda Straussa było w pewnym sensie absurdalne, ale przede wszystkim piękne w swojej bezużyteczności i pochwale zdobywania wiedzy. Przejście od kategorii „Dania i napoje” do dziury ozonowej w 1 z 10 miało niewątpliwie inną wagę problemową, ale wpisywało się w podobny trend. Trend bezwyjątkowej kumulacji wiedzy i nadziei na to, że dowiemy się wszystkiego o wszystkim, zbierzemy komplet segregatorów „Świata Wiedzy” (to już w nowym stuleciu) i już nikt nam nie powie, że zostaliśmy w tyle.

Olga Szmidt

(ur. 1989) – krytyczka literacka i telewizyjna, doktor literaturoznawstwa, współzałożycielka i redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ, gdzie prowadzi zajęcia na temat kultury nowoczesnej, popkultury oraz współczesnej literatury światowej. Zajmuje się przede wszystkim zagadnieniem podmiotowości. Autorka m.in. książek „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014), „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019).