Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Widzisz to, co chcesz zobaczyć („Bohemian Rhapsody”)

Recenzje /

Podobno przebój We Will Rock You powstał po to, aby fani mogli poczuć się integralną częścią zespołu i spektaklu, w którym uczestniczą. Bohemian Rhapsody jest filmem zrealizowanym z podobnym zamysłem.

Nieprzypadkowo za scenariusz odpowiedzialny jest Anthony McCarten, znany m.in. z Teorii wszystkiego poświęconej życiu Stephena Hawkinga czy Czasu mroku opowiadającego o newralgicznym momencie rządów Winstona Churchilla. Z jednej strony, osadzając Bohemian Rhapsody w twórczym dorobku McCartena, można wręcz zakładać, że w nadchodzącym sezonie oscarowym na Ramiego Malika czeka niejedna statuetka (jak to miało miejsce z odtwórcami głównych ról z wyżej wymienionych filmów); z drugiej, łatwo dostrzec strategię, która przyświecała twórcom – Bohemian Rhapsody to film rodzinny, robiony „ku pamięci” i dla podtrzymania legendy.

Członkowie zespołu nadzorowali zresztą każdy etap powstającej przez osiem lat produkcji, co niewątpliwie odbiło się na reputacji nieistniejącego jeszcze dzieła. Pozycja reżysera była niejako gorącym krzesłem, na którym raz po raz zasiadali Bryan Singer, zwolniony tuż przed ukończeniem filmu, i Dexter Fletcher, który w 2014 zrezygnował z tej posady ze względu na „różnice artystyczne”. Przez kilka lat mówiono również, że odtwórcą głównej roli zostanie znany komik Sacha Baron Cohen, jednak jego wizja Freddiego nijak miała się do wizji zespołu.

Ostatecznie twórcy – umyślnie lub nie – stawiają siebie w pozycji fanów i naiwnością byłoby sądzić, że chcieliby kogokolwiek zdemaskować. Ich dzieło nie odkrywa jakiejś utajonej prawdy, nie podważa mitu. Jest w nim za to wiele delikatności – by nie powiedzieć bojaźliwości – dostrzegalnej w podejściu do tak zwanych niełatwych tematów. Życie Freddiego składało się przecież z nieustannych skandali i prowokacji – nie tylko muzycznych, ale i prywatnych. Queen natomiast zapisał się na kartach historii jako zespół wymykający się klarownym klasyfikacjom, gnający naprzód bez względu na oczekiwania producentów.

Postać Freddiego niezaprzeczalnie rzutowała na wizerunek grupy. O wydawanych przez niego przyjęciach, na których karły nosiły na głowach tace z kokainą wciąż krążą legendy. Już dawno zatarła się granica między tym, co prawdziwe, a co zmyślone. Przysłużył się temu celebrycki status Mercury’ego, ale także jego własna mitomania. Niezaprzeczalnych jest ledwie kilka faktów, w tym oczywiście zarażenie się wirusem HIV i przedwczesna śmierć wokalisty. Twórcy filmu lawirują między główną postacią, klasycznym biografizmem a ukazaniem całego zespołu, i właśnie wspomniana rodzinność staje się żywiołem spajającym fabułę. Z perspektywy widza prostota tej myśli wydaje się wręcz genialna. Zespół jawi się jako wspólnota ludzi, których muzyka potrafi połączyć w każdej, nawet najbardziej ekstremalnej sytuacji – jak wielokrotnie podkreślają bohaterowie: rodziną się po prostu jest, bez względu na złe chwile. A tych było przecież wiele, choćby wspólna walka o ostateczny kształt płyty A Night at the Opera czy powrót „syna marnotrawnego”, Freddiego, tuż przed koncertem Live Aid.

Wiele lat później Bob Geldof powiedział, że Mercury urodził się po to, aby zagrać przed 1,6 miliona ludzi, którzy zasiedli wówczas przed telewizorami. Tamto wydarzenie stanowi klamrę kompozycyjną filmu. Co jednak bardziej znamienne, w scenie otwierającej – tuż przed tym, jak na stadionie Wembley w Londynie Queen da najlepszy, zdaniem wielu, koncert rockowy w historii – kamera podąża za Freddiem, nie pokazując jego twarzy. Być może jest to dla widzów wskazówka, że przedstawiony w filmie wizerunek Freddiego to tylko i wyłącznie jedna z wielu możliwych wersji. Można ten artystyczny gest traktować zresztą jako dowód samoświadomości twórców, rozumiejących, że nie uda się im rozwikłać tajemnicy legendarnego Mercury’ego, dotrzeć do jego wnętrza, czy stworzyć coś ponad opowieść o człowieku skazanym na wielkość. Widzisz to, co chcesz zobaczyć – mówi w pewnym momencie bohater i trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi to do nas wszystkich.

Mimo że w Bohemian Rhapsody nie brakuje taniej widowiskowości i cenzorskich zagrywek, nie przeszkadza to widzowi zwyczajnie cieszyć się seansem. Twórcy szanują konwencję muzycznej biografii i dają możliwość w pełni wybrzmieć wielu kanonicznym już przebojom grupy. Ich film jest hołdem dla scenicznego żywiołu Freddiego, dla jego fantazji w doborze kostiumów, niewymuszonej charyzmy. Być może w ten sposób członkowie zespołu chronią pamięć o swoim ekscentrycznym wokaliście, a może, jak to bywa w rodzinie, o pewnych rzeczach lepiej głośno nie mówić.

PS Nawet jeśli Queen zasługuje na lepszy film niż ten, to lepszego Freddiego niż Rami Malek nie będzie.