Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Widmo pie*dolnięcia („Sirât”)

6/2025

Recenzje /

Akcja dzieje się na pustyni. Gdzieś w Maroku. Trwa rave. Widać, jak chłopaki montują na tle monumentalnego urwiska potężny soundsystem. Jest i pokaźna grupa białasów uginających się w rytm gniotącego basu. Wśród nich ojciec z synem i psem. Szuka córki, z którą nie mają kontaktu, a która – jak podejrzewają – może znajdować się akurat tutaj. Pudło. Ale gdzieś na południe stąd odbywa się jeszcze inna impreza. I może tam. Zresztą, i tak trzeba się zabierać, bo przyjechało wojsko i każą się wszystkim wynosić. Nagle jedno auto rusza. Za nim kolejne. I kolejne. Za nimi gruchot z ojcem, synem i psem w środku. Słyszysz nawoływanie wojskowych. Wycierasz pot z czoła. Wstrzymujesz oddech. Myślisz o tym, co się stanie, gdy ich dogonią. Ale czujesz też zew wolności, wiatr we włosach i jak ci się przewraca w brzuchu. „Fuck yeah!” i „Oh, no…” w ciągłym zapętleniu.

„Sirāt” oznacza w islamie most rozciągający się nad Piekłem – cieńszy niż włos, ostrzejszy niż nóż – który trzeba przebyć w Dniu Ostatecznym, by wkroczyć do Raju. Z tej ścieżki nie da się już zawrócić, szczególnie, że nie ma do czego. Oliver Laxe, chrzcząc tak swoją trzecią fabułę, z automatu sugeruje jej eschatologiczne inklinacje, ale i gatunkową proweniencję. Sirât to film drogi – taki o grupce ludzi prujących autami przez pustynię, przez co na starcie zaczęło się o nim mówić jako rave’owym Mad Maksie. Na marginesie: to zapewne najgorszy możliwy sposób sprzedania tego filmu komukolwiek. Ekscytacja, w którą momentami wprawia cię Sirât, nie ma w sobie nic z włosów stających dęba czy wypieków na twarzy. Laxe eksploatuje raczej tę dziwną fascynację światem poza radarami i życiem ludzi-nomadów z paką ciężarówki zamiast tobołka. To, co jest w Sirât wyzwalające, to nie radocha wynikająca z niczym nieskrępowanego rozpierdolu, a raczej wizja budowania sobie domu poza klatką technokapitalizmu i miast-maszyn, wywalanie jęzora za okno, palenie batów i zarzucanie kwasa.

Gorzej, że w radiu donoszą o wybuchu III wojny światowej, a w oddali widać uzbrojone wozy transportujące jeszcze bardziej uzbrojone czołgi. Jakby tego było mało, bohaterowie (na tym etapie początkowe trio plus grupka raverów, którzy znają drogę) kierują się na południe, w kierunku granicy z Mauretanią, czyli tam, gdzie niewidzialna linia pól minowych wyznacza granice okupowanej przez Maroko Sahary Zachodniej. Sirât bliżej więc do Ceny strachu Henri-Georges’a Clouzota, z którym łączy go nie tylko sztafaż (ciężarówki, groźba eksplozji, wiecznie niedosięgalna linia horyzontu, itd.), ale także temat: wiwisekcja psychiki jednostek zmuszonych nieustannie konfrontować się z możliwością własnej śmierci tu i teraz – wylecenia w powietrze, które może nastąpić za trzy, dwa, jeden…

Ale oglądając film Laxe’a, nie mogłem uniknąć wrażenia jego podobieństwa do jeszcze innego filmu – Smaku wiśni Abbasa Kiarostamiego. Może to przez pokrewieństwo w sposobie filmowania pojazdów przemierzających oplatające wzniesienia ścieżki – może przez silne przymocowanie bohaterów do ich kokpitów. A może przez fakt, że oba filmy traktują o szukaniu nadziei, gnając na stracenie. Jak się później okazało, do inspiracji filmem Kiarostamiego przyznaje się sam Laxe. Jednak zapytany o rozwinięcie, nie rozwija myśli. Robi unik.

A co jeśli to jakiś trop? Odmawianie dyskusji o znaczeniu własnego dzieła nie jest oczywiście żadnym novum – raczej dość powszechnym odruchem kogoś, kto wierzy, że deklaracje autora to najwyżej przypisy, bo sztuka mówi sama za siebie. Pod tym stanowiskiem zapewne podpisałby się sam Laxe, lubiący przecież określać swój film „rytuałem” czy „doświadczeniem”. Ostatecznie to widz jest tym, który ma sobie te wszystkie znaczenia wydobyć. Założenie przy tym wszystkim jest takie, że w tych wyświetlanych obrazkach skrywa się jakiś głębszy sens. Problem pojawia się wtedy, kiedy ten cały sens znajduje się gdzieś poza. Gdy dzieło okazuje się czymś więcej niż tylko sumą swoich własnych części.

Trochę dlatego tak dużo czasu poświęciłem właśnie rozrysowywaniu analogii i odkopywaniu poszlak, licząc, że Laxe porozsiewał jakieś na przestrzeni licznych wywiadów. Bo nakręcił film niezwykle frapujący. Widać, że gość wyciągnął dla siebie coś zarówno ze sztuki neomodernistycznej kontemplacji, jak i ekstremistycznego szoku. Z tego pierwszego wziął immersyjność i wyczulenie na czas czy fizyczność. Z tego drugiego – przekonanie, że transformatywna moc kina ujawnia się w doświadczeniach najtrudniejszych, a nieroztrzaskanie cię na kawałeczki to tylko stracona okazja, byś mógł skleić się na nowo sam, silniejszy. Owocem tych lekcji jest doświadczenie z jednej strony emocjonalnie drenujące i pozostawiające cię w panicznym napięciu na długo po napisach końcowych. Jednocześnie dzieło, które wymyka ci się z rąk za każdym razem, kiedy próbujesz uczynić je przedmiotem dyskusji. Ostatecznie większość rozmów, które o Sirāt przeprowadziłem, sprowadzała się do prostej wymiany wrażeń – gadki o tym, czy ci to robi, czy może ci to nie robi.

To czepianie się wywiadów i porównań jest więc z jednej strony próbą chwycenia się czegokolwiek, co mogłoby pomóc nakreślić, czym Sirât (nie) jest; z drugiej – wskazówką, jak film Laxe’a oglądać. Bo Sirât domaga się konkretnego rodzaju kinowego odbioru. Takiego, gdzie w film wjeżdżasz całym ciałem i gdzie dajesz się porwać wszystkim afektywnym i dramaturgicznym szarpnięciom, czyli innymi słowy: odbioru podległego imperatywowi absolutnej wczuty. Jasne, fajnie, jakby potem usiąść (a najlepiej w ogóle – przejść się) i retrospektywnie uczynić wszystkie te wrażenia przedmiotem refleksji. Ale w mówieniu o Sirât nie da się uniknąć mówienia o sobie. O tym, co z nami robi. Nie o tym, czym jest, ale o tym, czym się staje, kiedy napotyka na ciało naznaczone bagażem doświadczeń. Także tych przyszłych, widmowych, które się jeszcze nie wydarzyły, lecz których nadejście czujemy już teraz.

Wojna jest pewnie największym z nich. Nawet jeśli nigdy bezpośrednio jej nie widzimy, jej obecność wsącza się przez radioodbiorniki, które banda raverów natychmiastowo wyłącza. To dezerterzy – uciekinierzy z końca świata, z którego się wypisali. Popaprańcy, którzy w takich czasach pełnią rolę przewodników, doświadczeni życiem, jak gdyby jutra miało nie być. Wyrzutkowie, którzy w obliczu dezintegracji wszystkiego wszędzie naraz, stają się sobie głównymi punktami odniesienia – wykręconą rodziną w domkach na kółkach, pędzących gdzieś przed siebie, za horyzont, za którym nie może kryć się przecież nic dobrego. Jeśli chcemy wyciągać z Sirât wnioski, pierwszy głosiłby zapewne, że nie ma nadziei. Szczególnie, że suchota i skwar antycypują tu jeszcze inną katastrofę: klimatyczną. Tę, której wybuch nie istnieje tylko w sferze pewnej potencjalności, ale która wydarza się serio, czyli teraz.

To wszystko uderza pewnie tym mocniej, im bardziej boisz się rzeczy, które Laxe swoim filmem-rytuałem jest w stanie z ciebie wyciągnąć. Gość ma niesamowitą umiejętność diagnozowania lęków, przemieniania ich na dźwięki i obrazy, kondensowania nastroju i destylowania wrażeń. Nie jest przy tym jednak ani trochę zainteresowany klepaniem cię po pleckach i zapewnianiu, że jakoś to będzie. Słyszałem na przykład opinie, że Sirât istnieje tylko po to, by zrobić ci emocjonalną siekę – i nic poza tym. W końcu jeśli kręcisz film tak fatalistyczny, ludzie będą domagali się odpowiedzi. Od twórcy będziemy oczekiwać wtedy, że wcieli się w kogoś w rodzaju proroka czy wyroczni, która w dobie globalnej dystrybucji strachu wskaże światełko w tunelu. Jeśli jednak Laxe jest przewodnikiem, to takim milczącym – tym typem mędrca, który zamiast wskazywać drogę, sugeruje ci wejrzeć w głąb siebie albo pogodzić się z wszechogarniającą entropią czy popłynąć z prądem. W końcu pragnienie lepszego świata i poszukiwanie ratunku to tylko reakcje zaradcze, których źródło leży głębiej – w totalnym zawodzie światem niepozostawiającym żadnych złudzeń. W napięciu, które nakręca obecny Zeitgeist: niecierpliwym oczekiwaniu, aż to wszystko wreszcie pierdolnie, przy jednoczesnym panicznym lęku, że to wszystko jednak pierdolnie.

Sirât jest jak to uczucie w klatce piersiowej, kiedy tańczysz przy samym wzmacniaczu i czujesz, jak bas dudni ci w klatce. Kiedy przestajesz czuć bicie swojego serca, a zaczynasz 180 uderzeń na minutę przez 24 klatki na sekundę, a twoje kruche ciałko staje w obliczu huczącego kolosa z muzy i wizuali. Rave jest tu czymś więcej niż tylko rodzajem hipsterskiej wkręty – staje się istotowym przeciwieństwem wszechotaczającej destrukcji. W końcu w rave’owaniu właśnie chodzi o wyrywanie się i wyszarpywanie sobie strzępków rzeczywistości (przestrzeni, infrastruktury, znaków), by budować z nich enklawy. O znajdowanie wyrw w dystopii i zakładanie tam komun – wywijanie się na chwilę od zewnętrza, by z ziomalami rozwijać utopię wewnątrz.

Nie ma przy tym wszystkim ślepej wiary, że stanie się jakiś cud, w wyniku którego odzyskamy naszą przyszłość et cetera. Raczej wspólne przeświadczenie, że ta prosta wymiana współbycia to najlepsze, co możemy robić wobec stopniowo dezintegrującego się świata. Stawać wspólnie w kruchości naszych ciał w obliczu huczącego kolosa o basie wprawiającym wszystko w drżenie i stopie mogącej kruszyć skały, niczym jakieś spadające bomby albo miny wyrastające z ziemi eksplozjami. Zmontować takie soundsystemy, które, kiedy będzie już po nas, pozostaną pośrodku niczego – jak w jednym z ostatnich ujęć Sirât – jako pomniki czy pozostałości po wymarłej cywilizacji. Świecie ludzi, którzy zamiast jednoczyć się w tańcu, grzali planetę i wysadzali się nawzajem w powietrze.

Kacper Rydzewski

(ur. 2001). Kulturoznawca a.k.a. krytyk kultury. Zwykły koleś typu: je, śpi, schizuje (się). Autor w antologii Nikt nikomu nie tłumaczy. Świat według Kiepskich w kulturze. Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Czasie Kultury" i "Ekranach". Postać fikcyjna.