Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wątpliwa przyjemność pierwszego razu – o debiucie literackim Ilony Felicjańskiej

Recenzje /

Skreśliliście już Felicjańską? – to pytanie, które potencjalnemu czytelnikowi Wszystkich odcieni czerni zadaje Dorota Wellman w jednozdaniowym tekście umieszczonym na zakładce książki. Jako postbarthesowski czytelnik postanowiłam zaczekać z odpowiedzią, zapomnieć o pudelkowych newsach, wziąć do ręki książkę i bez uprzedzeń wejść w interakcję z tekstem. Miało być odważnie, niegłupio i przede wszystkim: zaskakująco. Jest trochę śmiesznie, trochę strasznie, trochę rozpaczliwie. Jest, chociaż stać się nigdy nie powinno. I pewnie by się nie stało, gdyby nie sama postać autorki, do której, chcąc pisać o Wszystkich odcieniach czerni, muszę (mimo wcześniejszych autodeklaracji) powrócić. A potem głęboko zasmucić panią Dorotę i jednak skreślić Felicjańską. Grubą, czarną kreską o jednym odcieniu.

Chciałoby się powiedzieć, że autorka, pisząc thriller erotyczny, świetnie wyczuła rynkowe zapotrzebowanie i po prostu stworzyła produkt, którego czytelnik potrzebuje (albo tak mu się przynajmniej wydaje). Niestety, trudno mówić o wyczuciu, kiedy półki w sieciowych księgarniach już od kilku dobrych miesięcy uginają się pod ciężarem wszystkich części 50 twarzy Greya i kilkunastu innych anglojęzycznych pozycji, które w pełni (takie mam wrażenie) zaspokajają tęsknotę czytelników za zapomnianym i przykurzonym Harlequinem. Jeszcze trudniej mówić o wyjątkowości Wszystkich odcieni czerni wśród gatunkowych klasyków. Felicjańska pokazuje, że zużyła niejedną paczkę chusteczek, czytając powieści swoich koleżanek „po fachu”. Mimo licznych deklaracji, że nawet w obrębie sponsorskich ścianek „nikogo nie udaje” i „jest zawsze sobą”, w swoim debiucie książkowym nagromadziła potworną ilość klisz. I to tak wytartych, że ich rozpoznawanie nie dostarcza czytelnikowi żadnej przyjemności.

Mamy do czynienia z klasycznym trójkątem – niezaspokojoną, dojrzałą kobietą (Anną), jej dobrym i poukładanym mężem (Pawłem) oraz demonicznym kochankiem, którego już nawet nieco egzotyczne imię (Oskar) wskazuje na pochodzenie z innego porządku. Znudzenie dotychczasowym rodzinnym życiem popycha Annę w ramiona Oskara, który dzięki diabelskiej aparycji, sprawności seksualnej i wypchanemu portfelowi jest w stanie zawładnąć (jakże słabym i pragnącym atencji) kobiecym ciałem i umysłem. W obrębie tak zarysowanej fabuły (z końcową, zaprogramowaną na zaskakującą wycieczką w rejony mafijno-porachunkowe) śledzimy kolejne odsłony cielesnego spektaklu (metafora za autorką: Nagość. Dwa nagie ciała. Dwa teatry). Felicjańska rzadko daje nam odpocząć od miłosnego pulsowania, rżnięcia, wypełniania i popychania. Zmienia się partner (Oskar lub Paweł), język niestety pozostaje ciągle taki sam – pretensjonalny, pozornie odważny (dzięki pojawiającym się raz po raz kolokwializmom takim jak „cipka” czy „lodzik”) i raczej siermiężny, głównie przez powtarzalność zwrotów i wyrażeń. Zbliżony zresztą do języka E. L. James, autorki bestsellera gatunku – trylogii o Greyu, jednak może trochę mniej kwiecisty, bliższy polsatowskim produkcjom dla dorosłych niż kiepskim XX-wiecznym romansom.

Momenty w narracji wolne od opisów cielesnych uniesień służą przekonaniu czytelnika, że Wszystkie odcienie czerni zostały napisane przez autorkę, która literaturę kocha, czuje i obcuje z nią regularnie. Felicjańska, odradzająca się z popiołów poprzez wydanie powieści (ze szklanką wody mineralnej w dłoni i wspomnieniem o niegdysiejszej butelce), stara się swoim tekstem pogrzebać odwieczną (?) antynomię między ciałem i intelektem. Po mocno wyszczerbionej drabinie wspina się mozolnie na poziom metatekstu, wprowadzając konkretne rozwiązania formalne. Otóż Anna pracuje w niewielkim, podupadającym wydawnictwie i, w przerwach między uprawianiem miłości, podejmuje się napisania potencjalnego bestsellera, którego sprzedaż zagwarantuje firmie stabilizację finansową. Jak łatwo się domyślić, chodzi o thriller erotyczny – i tutaj właśnie fikcja spotyka się z rzeczywistością, a Felicjańska odsyła nas do uwspółcześnionego mitu powstającego (w ramach świata przedstawionego powieści) dzieła.

Żeby uwiarygodnić swoje literackie uwikłanie i pochwalić się kompetencjami, autorka, często przypadkowo i chaotycznie (a zawsze tylko i wyłącznie hasłowo), wprowadza do narracji tytuły klasycznych pozycji, mające ilustrować aktualny stan bohaterki lub opisywać sytuację. Tak na przykład w dyskusji o literaturze erotycznej pojawia się właściwie jednozdaniowy fragment, będący litanią tzw. „wielkich” nazwisk: Obraz? Przymykam oczy i widzę obraz. Czytam Millera, Bukowskiego, Lawrence’a, Brönte. Widzę obrazy. Moja wyobraźnia jest projektorem. Wystarczy. Innym razem nazwiska pisarzy służą skrótowemu opisowi Elki – właścicielki wydawnictwa: W ogóle twarda z niej suka. W przerwach między Houellebekiem a Pielewinem pali masę papierochów i pije czerwone wino. Tak instrumentalnego i powierzchownego wprowadzania literackich kontekstów nie da się czytać poważnie. W tego typu nagromadzeniu i bez żadnego właściwie podłoża pozostają tylko mało znaczącymi hasłami. Raczej bawią, przypominając listę inspiracji pensjonarki, niż świadczą o erudycji autorki. Potencjał związany z pomysłem wyjścia poza gatunek poprzez uruchomienie literackiego rezerwuaru pozostaje zatem na poziomie niewykorzystanej szansy, nietrafionego sygnału, który w żaden sposób nie zmienia stereotypowego myślenia o popularnym thrillerze erotycznym.

Co zatem jeszcze sprawia, że Wszystkie odcienie czerni czytam w kategoriach popowo-literackiego (to drugie wciąż ze znakiem zapytania) zlepku ogranych chwytów i rozpoznawalnych motywów? Chociaż Felicjańska osadza akcję powieści w Polsce (tutaj żyją i wyjątkowo mocno kochają jej bohaterowie), sprawnie unika rodzimych realiów, obyczajowości i ograniczeń finansowych, zapraszając Annę na wycieczkę po japońskich sex-clubach (jest tam w podróży służbowej), proponując Pawłowi lukratywny zagraniczny kontrakt, poświęcając sporo miejsca wydumanym opisom uroków greckiej wyspy i umożliwiając Oskarowi (związanemu, a jakże, z mafią) zaimponowanie kochance rejsem katamaranem. Takie rozwiązania nie tylko stanowią odpowiednią scenerię dla kolejnych aktów seksualnych, ale przede wszystkim mają podkręcić historię, nadać jej rys wyjątkowości. Autorka wyciąga wnioski z popularności Mody na sukces (od zawsze chętnie obcujemy z opowieścią o pięknych i bogatych) i Sagi o Ludziach Lodu (pociąga nas inność, najlepiej jednak ta bezpieczna, oswojona przez wspólnotę doświadczenia, za to umieszczona w innych dekoracjach).

Właśnie przez nagromadzenie rozpoznawalnych motywów i konsekwentne eksploatowanie najbardziej oczywistych cech gatunkowych (łącznie z irytującym używaniem wołacza) zamiast projektowanego przez Felicjańską oczyszczenia czytelnik doświadcza poczucia wyczerpania. Językowa nieudolność i literackie cytowania bywają zabawne tylko przez chwilę, w miarę dalszego czytania wyczerpuje się ich (ewentualny) humorystyczny potencjał. Autorka po śmieszno-strasznych scenach opartych na zagrożeniu (nie tylko miłości, ale też życia głównej bohaterki i jej rodziny) serwuje z uśmiechem tandetny happy end, w którym miłość i oddanie zwyciężają wszelkie przeciwności losu i słabości ludzkiego charakteru. Felicjańska – była modelka, obśmiewana celebrytka, czołowa polska niepijąca alkoholiczka – wydając Wszystkie odcienie czerni, liczyła na literacki sukces i publiczne odkłamanie wizerunku. Skończyło się jak zawsze (przynajmniej w moim mniemaniu) – kolejnym okienkiem w galerii „największych wpadek”. Tuż obok plamy na sukience i  rozbieranej sesji z fotografem „Faktu”.

 

Ilona Felicjańska

Wszystkie odcienie czerni

Wydawnictwo Muza, 2013

Liczba stron: 302

Katarzyna Pawlicka

(ur. 1988) - absolwentka krakowskiej teatrologii, studentka krytyki literackiej i doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Publikuje m.in. w "Res Publice Nowej", "Nowej Dekadzie Krakowskiej" i "Popmodernie". Interesuje się problemem niewyrażalności traumy poholocaustowej i estetyzacją śmierci.