Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Warszawska tragedia koksem zakrapiana („Hardkor Disko”)

Recenzje /

Kino_Pod_Baranami_zaprasza (1)

Wyznałam już kiedyś na łamach Popmoderny moją niepohamowaną, lecz trudną miłość do polskiego kina. Z uporem maniaczki i emocjonalnością przedszkolaka czekam na krajowe nowości i znam na pamięć wszystkie zapowiedzi oczekiwanych premier. Tak też było w przypadku Hardkor Disko. Kiedy parę miesięcy temu zobaczyłam trailer filmu, odliczałam dni do kwietnia. Zaintrygował mnie enigmatycznymi, mocnymi scenami, dobrymi zdjęciami i muzyką. Stwierdziłam wtedy, że są tylko dwie możliwości efektu końcowego – albo będzie bardzo dobrą nowością, albo kolejną próbą pokroju Big Love. Okazało się jednak, że moje przypuszczenia były zbyt zerojedynkowe. Mea culpa.

O winie i karze będzie w tym filmie sporo. Pierwsza – tajemnicza i głęboka, której domyślamy się wraz z rozwojem akcji, druga – jawna i brutalna, stanowiąca jeden z głównych wątków Hardkor Disko. Ale od początku, bo początek jest tutaj istotny. W pierwszej scenie widzimy młodego mężczyznę (Marcin Kowalczyk), skupionego na własnych myślach, czemu towarzyszy meandrowanie w okolicach własnej twarzy dość wybredną zabawką w postaci noża. Sceneria też całkiem przyjemna, postapokaliptyczne wesołe miasteczko (berliński Spreepark) z poprzewracanymi dinozaurami i zdezelowanym diabelskim młynem w tle (czyżby metafora nieszczęśliwego dzieciństwa?). Mimika i powolne, wręcz rozleniwione gesty bohatera ewidentnie wskazują na to, że przeżywa wewnętrzny konflikt, intensywnie nad czymś myśli i – ostatecznie podejmuje stanowczą decyzję. Dzięki precyzyjnej pracy kamery (debiutujący Kacper Fertacz), zwłaszcza w pierwszych minutach filmu (ujęcia twarzy Kowalczyka), możemy się domyślać, że postać w kapturze nosi w sobie mroczną tajemnicę, a zacięte usta nie wróżą nic dobrego. I jak się później okazuje, intuicja nas nie zawodzi.

W Hardkor Disko jest dużo niedopowiedzeń, przemilczenia i semantycznej pustki. Szczególnie jeśli chodzi o główną postać, która swoimi działaniami wzbudza więcej niezrozumienia niż zdziwienia. Ale wracając do fabuły: razem z refleksyjnym bohaterem jedziemy pociągiem z europejskiej metropolii (co nie jest takie proste do wyłapania, bo Berlin możemy poznać jedynie po obrazach wspomnianego Spreeparku) prosto na Dworzec Centralny Miasta Stołecznego. Miasta, które, notabene, metropolią być by chciało, ale wiadomo, jaka jest prawda (bolesna). Nasz sympatyczny bohater przybył tu w konkretnym celu i z konkretną misją, dlatego od razu przystępuje do jej realizacji – pragnie śmierci, a raczej morderstwa, które, jak się możemy domyślać, podszyte jest silną motywacją.

Nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem, ponieważ kiedy staje pod drzwiami mieszkania swoich ofiar (luksusowe, nowoczesne budownictwo w centrum Warszawy), zamiast nich spotyka młodą dziewczynę, Olę, raczej niepokorną i raczej intrygującą (również debiutująca Jaśmina Polak). Ola należy do zupełnie innego świata niż zakapturzony i milczący Marcin. I chce mu ten świat pokazać. Ma reprezentować współczesne młode pokolenie, które w Hardkor Disko ukazane jest jako nieustannie imprezująca, beztroska i lubiąca balansowanie na krawędzi banda hipsterów. Jeśli zabawa, to tylko maksymalna, z kilogramami narkotyków (tu koks, tam amfa, po drodze piguły), lejącym się zewsząd alkoholem, eterycznymi tańcami przy projektorze czy atrakcją w postaci wyścigów samochodowych. Czyli hardkorowe carpe diem – dużo łamania prawa, dużo hajsu, dużo używek. Właściwie sceny imprez to energetyczne sedno tego filmu (nie jest jednak tak, że stanowią jego całość).

Relacja nawiązująca się między Marcinem (bohaterem granym przez Kowalczyka) a Olą też jest raczej specyficzna i odrealniona. Marcin milczy i jest pełen tajemnic, co fascynuje wygadaną i pyskatą Olę (Wiesz co mi się w tobie najbardziej podoba? Że ty mało mówisz. Nie pytasz o nic tylko od razu robisz, tak bez uprzedzenia), która właściwie nic o nim nie wie (na przykład tego, że cały czas nosi przy sobie nóż, którym planował zabić jej rodziców). Łączy ich też pragnienie mocnego odczuwania świata, doznawania bólu i przekraczania granic możliwości własnych ciał, czucia wszystkiego aż do samego umarcia. Bo wtedy jest ciekawiej.

Ola, poza tym, że jest przedstawicielką współczesnego świata młodych, jest też ofiarą niefrasobliwości swoich bezstresowych rodziców (w tej roli świetni Agnieszka Wosińska i Janusz Chabior), dla których wychowanie dziecka nie musi opierać się na jakichkolwiek zasadach, poza zasadą przyjemności (prawdopodobnie mają reprezentować klasę średnią – jeśli tak, to szczególnie wysoką pod względem jakości życia). Rodzice Oli są też nonszalanckimi artystami o erudycyjnym zacięciu – cytują Hemingwaya i Danilo Kiša (co prawda tylko à propos papierosów, ale zawsze to literatura), a przy tym żyją w pełnym dostatku. Co prawda ojciec w imię pieniędzy wyrzekł się idei sztuki, ale dzięki temu jego dziewczynki mogą się spełniać.

Marcin poznaje rodzinę Oli tuż po intensywnej, wspólnie spędzonej nocy. A że rodzice są liberalni i wyrozumiali, zapraszają go na śniadanie w minimalistycznych, gustownie urządzonych wnętrzach swojego mieszkania (scenografia Ewy Soleckiej i Katarzyny Dobrowolskiej) i prowadzą z nim lekką, życiową konwersację (miejscami chybione dialogi z niewyszukanym poczuciem humoru). Chłopak jest postacią dominującą, z perspektywy której obserwujemy filmową rzeczywistość, co akcentują często ujęcia zza jego pleców (chwyt stylistycznie nawiązujący do gier video). Tak, jakbyśmy mieli momentami zagłębić się w jego myśli, wtopić w jego osobowość. Bohater grany przez Kowalczyka (który jest utalentowanym młodym aktorem, docenionym zwłaszcza po roli Magika) jest jednak pod względem psychologicznym zbudowany całkiem stereotypowo. Milczący, zimny, brutalny, z namaszczeniem palący Marlboro w miękkiej paczce. Jego działania przypominają starogrecką tragedię, a sam przywodzi na myśl hybrydycznego Edypa. Tyle, że jego fatum stanowi prawdopodobnie przekleństwo porzuconego i niechcianego dziecka (jeśli moja hipoteza interpretacyjna, której nie zdradzę, aby uniknąć spoilerowania, jest właściwa).

Fabularnie i merytorycznie film Krzysztofa Skoniecznego oscyluje w granicach porażki. Może nie jest aż tak spektakularną katastrofą, jak wątpliwe dzieło Barbary Białowąs czy Płynące wieżowce Tomka Wasilewskiego, ale przykrą tym bardziej, że od każdej innej strony jest naprawdę wart zainteresowania. Niezbyt trafiony scenariusz Skoniecznego i Roberta Bolesto wraz z bezideowością fabuły, która zapewne wynika z intelektualnej nadgorliwości twórców (bo chcieli za dużo, za głęboko, za mocno) aż nazbyt obniżają wartość Hardkor Disko.

No i oczywiście najważniejsze – łazienka w polskim kinie. Czasami zastanawiam się, dlaczego twórcy filmowi nie podpiszą umów z producentami armatury, skoro i tak wszystkie refleksyjne sceny mają miejsce pod prysznicem i trwają wystarczająco długo, żeby dobrze zareklamować produkt. Hardkor Disko składa hołd także Kieślowskiemu, scen w otoczeniu sanitarnym jest bardzo dużo i mają nieść za sobą na pewno bardzo głębokie przesłanie. Szkoda, że po reżyserze kultowego Dekalogu (mimo że tyle w najnowszych filmach łazienek) nikt nie osiągnął jego poziomu.

Za to strona techniczna filmu Skoniecznego jest mocnym uderzeniem świeżości w polskiej kinematografii. Wielkie ukłony w stronę Kacpra Fertacza za niesamowite zdjęcia. Przypuszczam, że młody debiutant w zaskakującym tempie może osiągnąć poziom Piotra Sobocińskiego Jr., czy Michała Englerta. I oczywiście przebijająca się nieustannie teledyskowość montażu (Sebastian Malik), dzięki której Hardkor Disko zyskał nie tylko na lekkości i oryginalności, ale przede wszystkim na specyficznym klimacie. Doświadczenie Skoniecznego, który do tej pory realizował się jako twórca teledysków Nosowskiej, Brodki, Myslovitz a ostatnio Mistera D., czyli Doroty Masłowskiej, jest tu widoczne na każdym kroku. I bardzo dobrze, bo Skonieczny genialnie spełnia się w roli reżysera teledyskowego, sama jestem oddaną fanką obrazów do Hajsu (nie sądzę, aby kiedykolwiek mi się znudził), a o międzynarodowej karierze Chleba za sprawą gościnnego występu Anji Rubik nie trzeba wspominać.

Sceny fabularne Hardkor Disko przeplatane są prawdziwą perełką z lat dziewięćdziesiątych, nagraniami VHS z popisami małej dziewczynki (recytowanie wierszyków, taniec etc.), które łączą się z narracją w dosyć intrygujący sposób (być może są nagraniami małej Oli, co dawałoby spore pole do interpretacji). Ale to nie jedyny „przerywnik” leniwej (bo poza imprezami film raczej pozbawiony jest dynamizmu) fabuły. Granicę między poszczególnymi partiami filmu wyznaczają obrazki malowane dziecięcą ręką z okazji (kolejno) Dnia Ojca, Dnia Matki, Dnia Dziecka. Te dodatkowe efekty spajają i urozmaicają nieudolną fabułę, czyniąc film wizualnie i estetycznie atrakcyjnym oraz niestandardowym.

Poza tym soundtrack wybrany przez Skoniecznego udowadnia, że młody reżyser ma naprawdę dobre ucho. Połączenie zapomnianych i zakurzonych utworów (m.in. Anna German, Dwa Plus Jeden, Bajm) ze współczesną elektroniką było celnym strzałem i dało przekonujący efekt. Zresztą, Skonieczny bardzo sprytnie przemycił promocję swojego filmu w swoich klipach, co intryguje bardziej niż tradycyjny trailer. Mimo scenariuszowego niewypału, obsada aktorska jest wyjątkowo udana (na przykład niedoceniana Wosińska czy debiutująca Jaśmina Polak). Jednak nawet największe talenty może zniszczyć kiepski scenariusz. I wtedy polskie kino boli szczególnie intensywnie (aż do umarcia).

Nie wiem, czy Hardkor Disko jest filmem dobrym, czy złym. Raczej trudno mi rozstrzygnąć proroctwo, wypowiedziane na długo przed premierą. Na pewno niesie ze sobą jakieś perspektywy, przede wszystkim ze względu na techniczne innowacje, których w polskiej kinematografii do tej pory nie było. Nie jest to jednak, jak chcą niektórzy twierdzić, film o młodym pokoleniu, tej misji tematycznej nikt jeszcze nie podołał. I niestety, dopóki twórcy nie odpuszczą sobie usilnego przeintelektualizowania i metaforyki, nigdy nie uwolnimy się od pewnych tendencji, które męczą nagromadzeniem znaczeń. No cóż, tak bywa, kiedy idee przekraczają możliwości, a równowaga między treścią a formą jest mocno zachwiana. Ale wierzę w Krzysztofa Skoniecznego. Dlatego po raz miliardowy obejrzę sobie Hajs, a tu, gwoli zakończenia, zacytuję apel reżysera Hardkor Disko wystosowany do wszystkich widzów:

Chciałbym, żeby odbiór filmu był bardzo osobisty w zależności od wiedzy, bagażu doświadczeń, wrażliwości i osobowości widza, żeby można było przejrzeć się w nim jak w lustrze. Forma i treść „Hardkor Disko” są jedynie pretekstem do stworzenia w wyobraźni własnej historii oraz postawienia indywidualnych pytań przy jednoczesnym unikaniu łatwych odpowiedzi.

(http://www.hardkordisko.com/film).

 

Hardkor Disko, reż. K. Skonieczny, Polska (2014)