Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Warszawa na trzeźwo

Artykuły /

Alkohol i inne uzależnienia zabiły wielu wspaniałych twórców i twórczyń – to truizm. Sporej grupie nie pozwoliły natomiast (lub wciąż nie pozwalają) dojrzeć na tyle, by ich dzieła wyrosły ponad efekt prymitywnego szoku. Dwaj uznani dziś pisarze – Jakub Żulczyk i Juliusz Strachota – od ładnych paru lat praktykują trzeźwość. Jest ona okupiona terapiami, spotkaniami klubu AA i codziennym poszukiwaniem silnej woli. Nagrywając podcast Co ćpać po odwyku, uzupełniają polską kulturę o coś niemal kompletnie jej przez lata obcego – zdrową szczerość.

To zaczyna się zawsze podobnie – u początku dojrzewania. Dziecko, dotychczas nieśmiałe i niepewne siebie, odkrywa, że używki robią z niego superbohatera. Kogoś, kto nie boi się rozmawiać z ludźmi, kto potrafi flirtować, zabłysnąć w towarzystwie, stanąć do bójki. Strachota mówi, że alkohol zaczął towarzyszyć mu już w okolicach dwunastego roku życia. Z Żulczykiem jest podobnie – on zresztą już w wieku dziesięciu lat zaliczył swoją pierwszą wizytę u psychologa, jako chłopiec nadzwyczaj chłonny wiedzy i informacji, ale mający problemy z uporządkowaniem w tym wszystkim swoich emocji. Obaj przez całą młodość licealną konsumują jabole. Żulczyk rozkochuje się w słynnej polskiej amfetaminie, koloru lekko żółtego, która wówczas dostępna była w cenie pięciu złotych za gram. Strachota z kolei popada do tego w uzależnienie od Xanaksu, o którym po latach napisze w Relaksie amerykańskim. Obaj chcieli być sami dla siebie po prostu… wyraziści. 

Mówiłem sobie: jestem twórcą, mogę pić – powiada Strachota, a Żulczyk dodaje: ja z kolei uważałem, że skoro czasem mogę dojść do domu o własnych siłach, to nie jestem uzależniony. Obaj żyli w tej samej Warszawie, w której Małgorzata Halber w pewnym momencie poczuła się najgorszym człowiekiem na świecie. Obaj debiutowali w świecie słynnej „Lampy”, u Dunina-Wąsowicza, swoje książki redagując po pijaku. Strachota w wieku trzydziestu trzech lat został zawieziony na oddział zamknięty szpitala przy ulicy Sobieskiego, gdzie walczył o życie. Wcześniej ukradł laptopa szefowi korporacji, w której pracował. Żulczyk z kolei zdążył zreflektować się przed ostatnim etapem uzależnienia, kiedy nawiedzają człowieka wszelkiej maści delirie, haluny, wstrząsy i zimne poty. Leczył się prywatnie i, co ciekawe, już jako trzeźwiejący abstynent napisał słynne Ślepnąc od świateł. Mając, podobnie jak Strachota, wiele na sumieniu, kilkadziesiąt tysięcy długów i, przede wszystkim, siebie do wyleczenia. 

Obaj pisarze zgodni są w jednym: ich twórczość nabrała rumieńców dopiero w momencie, kiedy zaczęli solidnie nad nią pracować – jako trzeźwi, świadomi, pokorni artyści. Dlatego też żaden z nich w wieku czterdziestu lat nie wmawia sobie, że jest „pięknym dwudziestoletnim” – bo obaj dali sobie szansę, by dojrzeć. Jak słyszymy w podcaście, podczas terapii uzależnień można dowiedzieć się, że emocjonalnie, po dwudziestu latach trwania w nałogu, ma się te dwadzieścia lat mniej. Człowiek po odstawieniu używek musi nauczyć się wszystkiego od nowa. Kosztuje go to sporo pracy, lecz z czasem odkrywa, jak bardzo jest ona opłacalna. Jednym z pierwszych kroków jest umiejętność dostrzeżenia innych ludzi. Słuchania. Przeniesienie zainteresowania z własnego, wewnętrznego piekiełka na otoczenie, które – choć z początku napawa lękiem – nagle staje się dziwnie przyjazne. Rozbrat z używkami nie jest oczywiście sposobem na uniknięcie bólu i rozczarowań. Okazuje się jednak, że z problemami można radzić sobie inaczej niż poprzez ucieczkę. Rozpoczęcie trzeźwienia jest, jak mówi Strachota, aktem poddania się, a jednocześnie – największym aktem odwagi, jakiego może dopuścić się osoba uzależniona. 

*

Bardzo ciekawy jest tu również wątek wstydu – Strachota opowiada, jak przez (już te trzeźwe) lata ukrywał fakt, że nie skończył żadnych studiów. Całe życie potykałem się o kłamstwa, o prawdę już się nie potknę – przyznaje. Z kolei Żulczyk ukazuje trudny mechanizm życia w relacji, opisując szaleńcze przywiązanie do dziewczyny, które stało się jego obsesją w momencie odstawienia: gdyby dzięcioł wtedy przyleciał, ja bym się wokół niego owinął. Takie właśnie są typowe syndromy destrukcyjnego nałogu: trudność w sprawiedliwej ocenie sytuacji i własnej osoby. 

Jeśli ocenić wystąpienie Żulczyka i Strachoty od strony artystycznej, jest ono prawdopodobnie najbardziej bezpośrednim wyjściem z inicjatywą dotyczącą tematu uzależnień. Tematu, który zasadniczo ogniskuje kulturę ostatnich lat. Oprócz wspomnianej Małgorzaty Halber, sporą pracę na rzecz popularyzacji trzeźwości wykonuje raper Peja (mnóstwo świetnych akcentów na płycie Książę aka. Slumilioner), a także aktor Borys Szyc. W podcaście Co ćpać po odwyku panowie podejmują temat bardzo wyczerpująco, na tyle, by każdy mógł zrobić rachunek sumienia i zastanowić się, na ile nałóg wpływa na jego/jej życie. Ukazują uzależnienie w różnych kontekstach, podpierając opowieść doświadczeniami – czasem mniej, czasem bardziej wyrazistymi. Piotr Marecki powiedziałby, że pisarze są tu bardzo uncreative, obnażając się ze swoimi przeciętnymi potrzebami: ciepła, spokoju, stabilizacji i szczerości. W trakcie słuchania ich wywodu opada tragiczna, a jednak wciąż nęcąca maska: tego rozgrzeszanego za wszystko destruktora, który każe ludziom cierpieć („artysta musi cierpieć”), pić i ćpać („twórca ma wolność inspiracji”) czy funkcjonować w efemerycznych relacjach (czym byłaby literatura bez toksycznych miłości?). Jednocześnie ów cykl rozmów stanowi kolejny dokument z epoki przebodźcowania, kiedy to wyjściem z konsumpcyjnego piekła okazuje się po prostu podjęcie odpowiednio przemyślanych wyrzeczeń. 

Nie każdy jest alkoholikiem, narkomanem, seksoholikiem czy lekomanem. Nie każdy kto jest, zdaje sobie z tego sprawę. Tożsamość to grząski grunt, w który każdy z nas co chwilę wpada po uszy. Strachota i Żulczyk doskonale ukazują, jak bardzo owa tożsamość wywodzi nas w pole i choćby dla tego wątku warto ich posłuchać, nawet gdy nie czuje się nad sobą złowrogiego widma nałogu. Kultura polska przez lata broniła się przed szczerością: jednym z jej największych wrogów było zdrowie. 

Konrad Janczura

(ur.1988) – kiedyś dobrze zapowiadający się pisarz i krytyk, teraz... pracownik bankowego IT. Autor powieści „Przemytnicy” (Ha!art, 2017). Trzeźwy jak świnia miłośnik gier video