Netlix lubi czynić bohaterkami seriali silne kobiety, a tym razem – choć zabrzmi to wybitnie banalnie – zrobił to w dwójnasób. Bohaterki GLOW nie tylko są silne psychicznie i skupione na osiągnięciu zamierzonego celu, ale i mają solidną krzepę, bez której na ringu wyreżyserowane walki, upadki i skoki wyglądałyby niewiarygodnie.
Serial wyprodukowany między innymi przez Jenji Kohan (Trawka i Orange Is the New Black), a napisany przez Liz Flahive i Carly Mensch (również piszące OITNB) to fabularny ukłon w stronę programu emitowanego przez amerykańską telewizję w połowie lat osiemdziesiątych. GLOW, czyli Gorgeous Ladies of Wrestling (wspaniałe damy wrestlingu) był swoistym reality show co tydzień wieńczonym widowiskiem, oglądanym na żywo przez całe rodziny. Wrestling w damskim wydaniu był fenomenem, który przypadł do gustu zarówno mężczyznom (zawodniczki z wizerunkami odpowiadającymi najbardziej stereotypowym oczekiwaniom masowej publiczności, do tego walczące w spandeksowych strojach), jak i kobietom (uznawały program za szansę wdarcia się do świata męskich rozrywek, które wcześniej nie mogły być ich udziałem).
Z jednej strony to udany komediodramat ze świetnie odrestaurowanymi amerykańskimi latami osiemdziesiątymi (może aż za dobrze, wydają się bowiem kwintesencją tego, jak dzisiaj wyobrażamy sobie tę dekadę – idealną, przefiltrowaną przez ulubione filmy, seriale i piosenki). Sporo miejsca poświęcono bohaterkom drugiego planu, pochodzącym z różnych środowisk, grup zawodowych i o różnych doświadczeniach życiowych. Całość uzbrojono w zgrane szlagiery tamtej dekady, ale – o dziwo! – nie powodują one niestrawności mimo dawki uderzeniowej. Z drugiej strony jednak, mimo że w serialu mężczyzn jest jak na lekarstwo, to wiele spraw i dylematów i tak jest z nimi związanych, a ich niewielka reprezentacja (reżyser, producent, mąż) wpływa na kluczowe dzianie się i popycha bohaterki do określonych decyzji.
Total Eclipse of the Heart*
Pomysł Netfliksa, żeby poszperać w ramówkach telewizyjnych epoki Reagana okazał się strzałem w dziesiątkę choćby dlatego, że ukazał problemy społeczne tamtego okresu, które są tymi samymi problemami, z jakimi mierzymy się w roku 2017. Swoją drogą, to ironia losu, że zarówno Netflix, jak i Hulu emitują w tym roku seriale silnie odwołujące się do rządów Reagana (Opowieść podręcznej jest produkcją z zupełnie innego porządku, ale nie znaczy to, że GLOW nie potrafi wyciągać wniosków z przeszłości). Program GLOW był czymś w rodzaju pokrywki do czajnika z gotującą się wodą. Ukazał skrywane pod powierzchnią (ale bulgoczące i szukające ujścia) społeczne frustracje, pokłady seksizmu, ksenofobii, lęków zimnowojennych, międzyklasowych, ekonomicznych.
Przez sześć lat (1986–1992) w hotelu Riviera w Las Vegas odbywały się pokazy walk będące okazją do zamanifestowania swojej niepoprawności politycznej. W serialu wątek ten został pokazany szczególnie wyraźnie. Sam Sylvia, reżyser widowiska, domaga się, aby dziewczyny uosabiały największe amerykańskie stereotypy, i tak na przykład Afroamerykanka w średnim wieku wciela się w postać Welfare Queen (królowa zasiłku) odzianą w obowiązkową panterkę, z kolei Hinduska wbrew swojej woli staje się Szaloną Bomberką z Bejrutu, a piękna blondynka mająca za sobą rolę w operze mydlanej zostaje ikoniczną reprezentacją prawdziwej amerykańskiej dziewczyny z sąsiedztwa (Dzwon Wolności). Dziewczyna z sąsiedztwa odziana jest w amerykańską flagę. Jej przeciwniczką zostaje Ruth (w tej roli kapitalna Alison Brie) na ringu funkcjonująca jako Zoya Strasznoja, czyli emanacja wszelkiego zła rodem z ZSRR.
Obserwowanie dziewczyn, w większości nieposiadających doświadczenia aktorskiego ani przygotowania kaskaderskiego, ale desperacko potrzebujących pieniędzy, sprawia, że nie tylko między bajki odkładamy historie o błyskotliwych i szybkich karierach w show biznesie, ale także dociera do nas smutna prawda, że girl power nie mogła się tam narodzić, choćby nie wiem jak bardzo usiłowały nas do tego przekonać twórczynie serialu.
Heaven is a Place on Earth*
Dzięki programowi wrestling zyskał nową publiczność i lepszą prasę, nie znaczy to jednak, że w serialu również zostaje zrehabilitowany. Przechodzi jednak sporą ewolucję od czegoś wstydliwego (dla Ruth, bezrobotnej, ale ambitnej aktorki, udział w programie początkowo jest przedsionkiem piekielnych otchłani branży pornograficznej, która puka do jej drzwi z powodu braku innych propozycji zawodowych), o czym nie należy mówić rodzinie przesyłającej 200 dolarów „na rachunki i żeby nie umrzeć z głodu”, do czegoś w rodzaju medytacji, gdzie odkrywa się własne możliwości fizyczne i sposób na uzyskanie dawki endorfin, a nawet dowartościowanie samej siebie. Warto dodać, że zarówno reżyser (niespełniony twórca science-fiction podszytego erotyką), jak i kobiety gotowe walczyć w ringu to osoby z różnych względów niespełnione zawodowo. W serialu ich desperacja jest zatem motorem napędowym całego przedsięwzięcia i to dzięki uporowi tych „życiowych nieudaczników” program trafia na wizję. Nie znaczy to oczywiście, że na koniec wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Wygląda na to, że po prostu trochę mniej niż dzień wcześniej nie lubią swojego odbicia w lustrze.
Niewątpliwą zaletą serialu są dobrze obsadzeni aktorzy. Widać, że casting do serialu udał się w równym stopniu co ten w serialu. Ruth słyszy od reżysera, że ma zmienną twarz, która raz dodaje jej urody, a za chwilę ją odbiera, przez chwilę jest piękna, a za chwilę taka sobie (seksizm branży filmowej lat osiemdziesiątych udanie koresponduje ze skandalem wokół Harveya Weinsteina. Jak wtedy, tak i dzisiaj ciało aktorki poddawane bywa mniej lub bardziej „profesjonalnej” ocenie, na którą nie można się obrażać, przecież to rodzaj „notatki służbowej”, „raportu z oględzin”, a nie żadne molestowanie seksualne), i że nie ma szans dostać roli w filmie, ponieważ reżyserom tylko się wydaje, że chcą obsadzić taką zwykłą dziewczynę. Jak już się pojawia, to nawet kwestia sekretarki mówiącej „Puk, puk, dzwoni pana żona, na linii drugiej” jest poza jej zasięgiem.
Przeciwniczką (na ringu i poza nim) Ruth zostaje piękna Debbie. Niedawno zrezygnowała z pracy na rzecz macierzyństwa i rodziny. Zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowe bohaterki, podobnie jak w Orange Is the New Black, poznajemy w urywkach z ich przeszłości, o której dowiadujemy się często w przypadkowych okolicznościach (tak dzieje się z jedyną kaskaderką w tym gronie, czyli Cherry Bang; straciła ciążę i miała dłuższą przerwę w pracy, a jej wspomnienie tego wydarzenia staje się rodzajem roboczej i brutalnej wprawki scenariuszowej do widowiska). Krytycy pisali, że to serial na wskroś feministyczny; sądzę, że bliżej mu do „dziennika z podróży” i relacjonowania sytuacji w branży telewizyjnej tamtych czasów, gdzie każde upokorzenie należy znieść z uśmiechem na ustach. Bohaterki nie zyskują pokładów asertywności, a jedynie grubszą skórę i przestają reagować, co nie znaczy, że to rozwiązuje problem nierówności płci w show biznesie. Gdy już wydaje się, że to jest opowieść o sile siostrzeństwa, za chwilę popis seksizmu przyprawia o zadyszkę. Czasami można wręcz odnieść wrażenie, że niektóre sytuacje fabularne mają na celu oswajanie seksizmu, w myśl hasła „Nikt nie jest doskonały”. Bo czy można oczekiwać feministycznych postaw od faceta po pięćdziesiątce, który całe życie spędził na castingach, obsadzając swoje kuriozalne dziełka z pogranicza soft porno i science-fiction?
Rock You Like a Hurricane*
Bohaterkom program jawił się jako ostatnia deska ratunku. Widzimy więc, jak przełamują bariery strachu, ograniczeń własnego ciała i wyzwalają w sobie pokłady siły, o które wcześniej same się nie podejrzewały, a wszystko po to, żeby zostać jak najdłużej. Równocześnie jednak czytając historie uczestniczek show z lat osiemdziesiątych, dowiadujemy się, że wiele z nich przypłaciło udział w widowisku licznymi kontuzjami. Dee Booher (Matilda the Hun) nabawiła się urazu kręgosłupa i dziś porusza się na wózku inwalidzkim. Przyznam, że chciałabym zobaczyć, czy Jenji Kohan ośmieli się postawić taką kropkę nad i w ostatnim sezonie. Zwłaszcza że uczestniczki programu nie ułożyły swoich dróg zawodowych tak, jak chciały. Zastanawia mnie, czy konieczny będzie rozwód z dokumentalnym backgroundem na rzecz fikcji, co pozwoli twórczyniom realizować własną wizję, która rozminie się z rzeczywistością.
Rok 1985 w serialu GLOW to także wspominany już idealny sen każdego fana ejtisów o tym, jak powinny wyglądać. Bohaterki mają natapirowane włosy, chodzą do siłowni po to, żebyśmy zobaczyły je w idealnie wykrojonym body, jakiego nie powstydziłaby się Jane Fonda. To prawdziwa uczta dla oczu – feeria barw, krzykliwe makijaże, opaski na włosach, plastikowa biżuteria i długie jeansowe spódnice. Gdy na trening przychodzi gwiazda programu, czyli Debbie, wygląda niczym Brooke Logan z pierwszych sezonów Mody na sukces – piękna opalona blondynka z perłowym cieniem na powiekach i uśmiechem zwyciężczyni, w końcu to Dzwon Wolności. Wnętrza domów, sale treningowe, samochody, ubrania, rozrywki – wszystko to rodem z idealnego świata Ronalda Reagana. Wydaje się, że w sam raz, ale momentami jakby za dużo. Gdyby chcieć wrócić do lat osiemdziesiątych, to właśnie takich – moda retro, ale ciała wytrenowane już w XXI wieku. Twórczynie zdają się mówić: „Śpieszmy się kochać lata osiemdziesiąte. Tak szybko odchodzą”.
GLOW ma być z założenia serialem opowiadającym o odzyskanej przez kobiety sprawczości, ale problem w tym, że w drodze po tę sprawczość nadzorowane są przez mężczyzn. Na szczęście Netflix zamówił już drugi sezon, więc będzie okazja do sprawdzenia, czy biogramy bohaterek wypełnią się problemami prawdziwych uczestniczek GLOW, czy raczej niewygodne kwestie zostaną zamiecione pod dywan.
* Śródtytuły odnoszą się do tytułów piosenek wykorzystanych w serialu.