Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Uprzedzenia nie są złe, czyli konsumpcja popkultury

Artykuły /

Zwykle wygląda to tak: osoba A mówi coś w stylu „Nie gram w gry video, ponieważ większość z nich to puste, miałkie fabularnie produkcje”. Albo „Nie oglądam kreskówek anime, ponieważ bardzo źle reaguję na powszechny w nich seksizm”. Albo „Nie czytam komiksów superbohaterskich z uwagi na przekombinowaną chronologię wydawniczą, która czyni większość z fabuł niepotrzebnie pogmatwanymi i pozbawionymi znaczenia”. Osoba B na takie dictum reaguje zwykle w sposób boleśnie przewidywalny: „Przeczytaj/obejrzyj/zagraj w…” i tu pada tytuł tekstu kultury wymykającego się stereotypom (pal diabli, na ile jest to usprawiedliwione faktycznym stanem rzeczy) dotyczącym danej konwencji czy gatunku. W odpowiedzi osoba A najczęściej uprzejmie kiwa głową, zapewniając, że w najbliższym czasie zapozna się z zaproponowaną rzeczą. Najczęściej tego nie robi, ponieważ generalizacja, której dopuściła się na początku tej rozmowy, sama w sobie jest uogólnieniem dotyczącym uprzedzeń względem tego czy innego medium… ale nie brnijmy w gąszcz niepotrzebnych dygresji. Przynajmniej jeszcze nie w tym momencie.

W 2017 roku Steam – największa na świecie platforma cyfrowej dystrybucji gier video – udostępniła przeszło siedem i pół tysiąca nowych tytułów. Jak zauważa serwis Steam Spy – to średnio dwadzieścia jeden gier dziennie. Przy założeniu, że by przekonać się, na ile odpowiada nam rozgrywka, na każdą poświęcimy około trzydziestu minut, oznacza to ponad dziesięć godzin dziennie. John Landgraf, dyrektor generalny stacji telewizyjnej FX twierdzi, że w 2017 roku na amerykańskim rynku wyemitowano czterysta osiemdziesiąt siedem seriali telewizyjnych. Raport Biblioteki Narodowej z 2016 roku szacuje liczbę wydanych pozycji książkowych na ponad trzydzieści cztery tysiące, z czego niemal jedna trzecia to beletrystyka. A to wszystko przecież jedynie wierzchołek góry lodowej – nie każda gra video trafia na Steama, nie każdy serial telewizyjny powstaje w USA, nie każda pozycja z literatury pięknej jest tłumaczona na język polski. Żyjemy w czasach, w których – w stopniu większym niż kiedykolwiek wcześniej – fizycznie niemożliwe stało się zapoznanie się z każdym dziełem kultury, które ma szansę nas zainteresować. Gdzieś tam, w przepastnych archiwach wydawniczych z drugiego końca świata czy w bibliotekach gier, może istnieć tekst kultury, który – gdyby dane nam było go poznać – uznalibyśmy za Naszą Ulubioną Rzecz, dzieło odmieniające życie i przynoszące nieskończoną radość czerpaną z obcowania z nim. I musimy się pogodzić z tym, że – najprawdopodobniej – nigdy na nie nie natrafimy. Niektórzy z nas lubią myśleć, że są w pełni świadomymi odbiorcami kultury – że, w przeciwieństwie do bezrozumnych mas zadowalających się papką serwowaną przez media masowe, dokonują starannej selekcji intelektualnej i estetycznej dzieł, z którymi obcują. Prawda jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, a mit merytokracji jest… no cóż, mitem.

Według odpowiedzialnego za promującą scenariusze filmowe inicjatywę The Black List producenta Franklina Leonarda każdego roku przez Hollywood przechodzi około 50 000 (słownie: pięćdziesiąt tysięcy) scenariuszy filmowych zarejestrowanych w WGA. Jeśli przyjmiemy, że wnikliwa, analityczna lektura jednego scenariusza zajmuje około czterech, pięciu godzin, okaże się, że aby przeczytać je wszystkie, potrzebujemy 200 000 godzin, czyli 8 334 dni, czyli 278 miesięcy, czyli grubo ponad pięciu lat. Na wszystkie scenariusze z jednego roku! Czytając cały czas, bez przerwy na sen, jedzenie i siku. Jest to oczywiście niewykonalne. Najbardziej zaangażowani w wyłapywanie nowych talentów headhunterzy są w stanie ogarnąć najwyżej tysiąc skryptów rocznie.

Przyjmijmy, że jesteś świetną, debiutującą scenarzystką, która wpadła na genialny pomysł na film, uważnie rozpisała scenariusz w kilku wersjach, z uwzględnieniem czynników w rodzaju budżetu, dostępności lokacji, licencji etc. – napracowawszy się przy tym jak wół. Stworzyłaś naprawdę genialny scenariusz, obiektywnie doskonały, błyskotliwy, z potoczystymi dialogami, oryginalną, ale zgrabną strukturą fabularną i przykuwającym uwagę konceptem. Tyle tylko, że to nie ma wielkiego znaczenia, bo jesteś początkującą scenarzystką. Możesz wysłać swoje dzieło do kilkudziesięciu studiów produkcyjnych, ale szanse, że ktokolwiek w ogóle je przeczyta, są bardzo, bardzo małe i nie wynika to nawet ze złej woli producentów, tylko z tego, że oni po prostu dostają tych scenariuszy zbyt wiele, by fizycznie możliwe było przeczytanie choćby większości.

Weźmy teraz innego scenarzystę nie jest on zły, sympatyczny chłopak, w dodatku ma całkiem niezłe pióro. Napisał scenariusz średni, bardzo zachowawczy, z trochę drewnianymi dialogami, ale strawny. Tak się składa, że tata tego scenarzysty jest kumplem gościa, który zna kogoś odpowiedzialnego za selekcję skryptów w sporym studiu produkcyjnym. Scenariusz naszego debiutanta został przeczytany i wdrożony do produkcji. Nie dlatego, że był najlepszy ze wszystkich ale dlatego, że był najlepszy z tych, które zostały przeczytane.

Jest to, nomen omen, scenariusz powszechny we właściwie wszystkich kanałach medialnych – uzdolnione, ale mniej słyszalne głosy giną w kakofonii, z której producenci i wydawcy zmuszeni są wyłowić tych, którzy otrzymają swoją szansę. A to przecież dopiero pierwszy etap długiej drogi w rywalizacji o uwagę odbiorców. Pomyślmy o dziełach, którym nie dano szansy lub którym dano zbyt mało szans z uwagi na arbitralne, subiektywne decyzje, o dziełach, które przepadły w mroku zapomnienia przez czysty zbieg niefortunnych okoliczności – nie istnieje przecież żaden porządek, żadna merytokratyczna sprawiedliwość, która sprawia, że wyłącznie „obiektywnie najlepsze jakościowo” (dla precyzji wywodu przyjmijmy, że coś takiego istnieje) teksty kultury w naturalny sposób wypłyną na wierzch, odniosą komercyjny sukces i zyskają status kanonu.

Przyjęło się myśleć, że uprzedzenia są złe – i, w ogólnym ujęciu, jest to prawda. Rzecz w tym, że o ile generalizacje w stosunku do określonych grup społecznych bez żadnych wątpliwości są godne potępienia, o tyle generalizacje dotyczące gatunków i podgatunków kultury popularnej są w zasadzie jedynym sposobem na to, by nie zwariować. Stereotyp mówiący, że komiksy superbohaterskie z uwagi na złożoność chronologii i kompleksowość wzajemnych powiązań mają absurdalnie wysoki próg wejścia, nie jest w żadnym razie adekwatny do wszystkich dzieł tego gatunku – ale jest na tyle znaczący, że można na jego podstawie odrzucić cały gatunek. To oznacza mniej rzeczy w soczewce naszej uwagi. Czy traci się w ten sposób mnóstwo potencjalnie fascynujących, wartościowych dzieł, których przeczytanie wzbogaciłoby nasz kapitał kulturowy? Oczywiście, że tak. Jest to jednak coś, z czym trzeba się pogodzić – i tak nie poznamy wszystkiego, co warto poznać.