Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Twój pradziad chodził w leginsach (K. Łoszewski „Od spódnicy do spodni”)

Recenzje /

Na polskim rynku od dawna zauważalny był brak popularyzatorskiej książki o historii męskiej mody. Owszem, istnieją poradniki, niektóre bardzo dobre, jak publikacja Michała Kędziory. Mamy też wielkie tomy o dziejach ubioru w ogóle, ale ich autorzy koncentrowali się przeważnie na sukniach dam z wyższych sfer. Mało kto pisał o ubiorze warstw niższych, a już prawie wszyscy traktowali po macoszemu mężczyzn, jak gdybyśmy od wieków chodzili w tym samym garniturze z ciemnej wełny. Krzysztof Łoszewski w pewnej mierze naprawia błędy poprzedników, unaoczniając zmienność i różnorodność ubioru noszonego przez tak zwaną płeć brzydką.

Wkrótce po transformacji, gdy w Polsce pojawiły się zachodnie butiki regularnie wymieniające asortyment (przynajmniej dwa razy w roku), nastąpiła zasadnicza zmiana w naszej kulturze stroju. Otóż część mężczyzn zaczęła podążać za modą, której okres przydatności do użycia liczony był już nie w dekadach, a w miesiącach. Oczywiście zdrowy rdzeń narodu pozostał na te nowinki obojętny, uznając, że prawdziwemu mężczyźnie przystoi, zależnie od wieku, postkomunistyczna szarzyzna lub odzież sportowa. Pisząc o odzieży sportowej mam na myśli, rzecz jasna, nie garnitur nieformalny, który w wiktoriańskiej Anglii był za takową uznawany, ale dresy – i to bynajmniej nie szare.

Kiedy dotarł do nas model mężczyzny metroseksualnego, dało się słyszeć biadania nad zniewieścieniem populacji wielkomiejskiej. Jak udowadnia Łoszewski – projektant, stylista, znawca dress code – nawet jeśli współcześni panowie poświęcają sporo czasu na dbanie o własny wygląd, wciąż daleko im do stanu z XVII wieku, kiedy tak zwana toaleta zajmowała arystokratom czwartą część doby. Zresztą i warstwy niższe wykazywały się w kwestii stylu daleko idącą innowacyjnością i to nie tylko, jak sądzi wielu, zmierzającą ku rozwiązaniom o jasno określonej funkcjonalności. Wspaniałym dowodem są dumnie sterczące w kroku „sakiewki”, widoczne na obrazie Pietera Bruegla Starszego, reprodukowanym w książce. Czyli to nie baletmistrze pierwsi wpadli na ten pomysł!

Pieter Bruegel Starszy, "Wiejski taniec", olej na desce, 1566, Detroit Institute of Arts.
Pieter Bruegel Starszy, „Wiejski taniec”, olej na desce, 1566, Detroit Institute of Arts.

Publicystyczny punkt wyjścia został zaznaczony już w tytule, będącym prztyczkiem dla tych, którzy oczekują jasnego podziału na kroje męskie i kobiece i gubią się przy każdej wizycie w Zarze lub H&M. Pierwszy rozdział książki Łoszewskiego pokazuje, że spódnice, przepaski biodrowe, tuniki, suknie, falbanki, koronki, biżuteria i okrycia do złudzenia przypominające leginsy były noszone przez mężczyzn wiele wieków przed epoką uniseksu.

Przykłady nie są jednak podporządkowane tezie o odwiecznym zniewieścieniu. Nie brak wśród reprodukcji przedstawień brodatych władców w ciężkich zbrojach, z bronią u boku, albo odzianych w skromne, czarne kaftany. Bo przecież na długo przed Karlem Lagerfeldem włoski humanista Baltazar Castiglione pisał, że ten właśnie kolor, jak żaden inny, dodaje ubiorowi dostojeństwa. Z demonstrowanych przez Łoszewskiego ilustracji można wywieść wniosek o zdumiewającej trwałości (a przynajmniej o ciągłym powracaniu) niektórych trendów w męskiej modzie. Na samym początku książki umieszczone zostało zdjęcie niezwykłego eksponatu z epoki brązu – znalezionej w duńskim Trindhøj długiej kapoty, która jako żywo przypomina klasyczne płaszcze. Wyraźnie zaznaczone klapy, rozszerzany dół – Łoszewski nie formułuje tej tezy wprost, ale, moim zdaniem, przy odrobinie wyobraźni można dostrzec pokrewieństwo między myślą estetyczną prehistorycznych rzemieślników nordyckich i krawców z Westminsteru.

Ubiór człowieka z Trindhøj. Kapotę najprawdopodobniej wiązano na wysokości piersi, na zdjęciu rozchylona dla wyeksponowania sukni.
Ubiór człowieka z Trindhøj. Kapotę najprawdopodobniej wiązano na wysokości piersi, na zdjęciu rozchylona dla wyeksponowania sukni.

Streszczanie rozwoju mody od czasów najdawniejszych byłoby zamierzeniem nie tyle karkołomnym, co nierealnym. Łoszewski zamiast tego stara się przedstawić szczególnie barwne przykłady z rozmaitych epok i krajów. Oczekiwałbym jednak nieco innego rozłożenia akcentów. Zrozumiałe, że narracja Łoszewskiego ma charakter wybitnie autorski – zresztą jest bardziej demokratyczna niż w wielu konkurencyjnych publikacjach, a moda mieszczańska znajduje w niej stosunkowo eksponowane miejsce – niemniej historia ubioru chłopstwa została przesadnie zmarginalizowana. Trudno mi ten wybór zrozumieć, biorąc pod uwagę nie tylko dzisiejsze wytwory etnodizajnu, ale przede wszystkim przykłady takie jak tradycyjna rubaszka rosyjska, będąca w minionym stuleciu inspiracją dla wielu projektantów, łącznie z twórcami mundurów Armii Czerwonej. Pominięcie stroju, który w takim stopniu zagnieździł się w zbiorowej wyobraźni, trudno obronić.

Lew Tołstoj w rubaszce
Lew Tołstoj w rubaszce.

Większej systematyczności wywód nabiera w kolejnych rozdziałach, gdy autor przechodzi do omawiania zjawisk dwudziestowiecznych. Wyjątkową wartość mają uwagi na temat przedwojennego stylu Afroamerykanów, okraszone fantastycznymi zdjęciami – z książki Łoszewskiego wyłania się obraz grupy społecznej, która mimo dyskryminacji (a może z jej powodu) wykazywała się szczególną nonszalancją i skłonnością do eksperymentowania. W rezultacie narodził się nie tylko jazz i rock’n’roll, ale też stroje z dzisiejszej perspektywy nieporównanie ciekawsze od uniformu amanta złotej epoki Hollywood.

Pisząc o powojennych dekadach, Łoszewski w interesujący sposób kreśli proces odchodzenia od mieszczańskiej elegancji napędzany przez popkulturę. Jeszcze w latach 50. pojawiają się grupy rockersów, modsów i teddy boys, o których wielu autorów zapomina, choć to właśnie one stworzyły grunt dla nieco młodszych buntowników. W połowie kolejnej dekady The Rolling Stones i inni muzycy próbują łączyć elementy stroju o proweniencji wyraźnie arystokratycznej z ubiorem typowym dla brytyjskich przedmieść robotniczych. Kolejne kroki prowadzą do eksplozji flower power w roku 1967. Opis wpływu szeroko rozumianego ruchu hipisowskiego na wygląd mężczyzn jest pasjonujący – choć nie wybaczę Łoszewskiemu jednej uwagi na temat Jimiego Hendrixa: Czy wiedział, że jego styl [ubioru – Ł.Ł.] był równie ważny, jak jego kompozycje? Bez przesady. Coś takiego byłoby może adekwatne w stosunku do The Who, ale tu mówimy o bogu gitary. All Along the Watchtower robiłoby nie mniejsze wrażenie, gdyby Hendrix nagrał je we włosiennicy.

Teddy boy – spokojnie mógłby występować z Arctic Monkeys
Teddy boy – spokojnie mógłby występować z Arctic Monkeys.

Niestety w miarę jak lata 70. nabierają rozpędu, Łoszewski po części traci panowanie nad omawianą materią. Autor przedstawia różnice między kreacjami Afroamerykanów grających soul i funky a umiarkowanym na tym tle stylem Bee Gees, zestawia ze sobą punków i wiotkich chłopaków z lejącą się na ramiona welą. Przedmiotem rozważań są niemal wyłącznie ekstrema, a kiedy Łoszewski odnosi się do mody codziennej, poprzestaje nieraz na banałach, jak ten dotyczący dżinsów: wprawdzie w latach 70. nie służyły już żadnej walce (…), to jednak ciągle traktowane były jak symbol pewnej swobody bycia, przykład nonkonformizmu socjalnego. (…) Dżinsy są seksi – podkreślają seksualność obu płci. Obok na szczęście udaje się Łoszewskiemu w zwięzły sposób zilustrować przejawy procesu przesuwania się centrum zachodniej mody z Francji i Brytanii na drugą stronę Atlantyku: Trampki do smokingu i długich futer z norek to oczywiście Ameryka. (…) Europa zaakceptuje sportowe buty dopiero pod koniec lat 80., a na dobre znajdą swoje miejsce w garderobie pokolenia lat 90.

Cenne skądinąd porównania dotyczą niemal wyłącznie Stanów Zjednoczonych, Francji i Wielkiej Brytanii. Ograniczenie się do Zachodu – z delikatnie tylko zaznaczanymi wpływami Indii czy Japonii – jest zrozumiałe, problem w tym, że na przykład włoski sposób pojmowania elegancji, sprezzatura, od dawna zdobywający żarliwych zwolenników na całym świecie, niemal dla Łoszewskiego nie istnieje. Czytelnik nie dowie się też wiele na temat współczesnej historii stylu w Hiszpanii czy Szwecji, choć to stamtąd pochodzą potężne sieciówki (których wzornictwo nie jest tak kosmopolityczne i oderwane od narodowego podłoża, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka). Zamiast tego pojawiają się kolejne ekstrawagancje Jeana-Paula Gaultiera, jakby to one miały decydujący wpływ na modę lat 90.

Od spódnicy do spodni to niewątpliwie pozycja warta uwagi. Mamy wreszcie ciekawe, prowokujące do dyskusji wprowadzenie do historii męskiej mody, nie będące mozolnym wykładem o chronologii poszczególnych zjawisk, ale próbą uchwycenia pasjonujących procesów. To nie jest książka, którą się studiuje, tylko po prostu czyta. Odpowiednio zrównoważono w niej tekst autora i wysokiej klasy ilustracje (które, notabene, musiały wydawcę słono kosztować). Wydaje się jednak, że wywód nie został przez Łoszewskiego odpowiednio przemyślany, niektóre fragmenty, zamiast przekazywać wiedzę, raczej wprowadzają chaos. Poprzednie książki autora – Dress code i Smart casual – słusznie odniosły spory sukces, miały bowiem przejrzystą i nowoczesną strukturę, piękną szatę graficzną, wreszcie trudno było im coś zarzucić pod względem merytorycznym. Tym razem autor podjął się nieporównanie trudniejszego zadania i zrealizował je połowicznie. Co nie oznacza, że osoby zainteresowane modą mają prawo tę publikację pominąć.

 

Krzysztof Łoszewski
Od spódnicy do spodni
Wydawnictwo BoSz, 2015
Liczba stron: 335

Łukasz Łoziński

(ur. 1989) – Z wykształcenia filolog i antropolog, z zawodu copywriter i PR-owiec. Lubi free jazz i rock'n'roll.