Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„To niewiele, prawie nic (…)” (O.D. Kulka „Pejzaże metropolii śmierci. Rozmyślania o pamięci i wyobraźni”)

Recenzje /

Otto Dov Kulka uniknął śmierci w komorze obozu koncentracyjnego. Miał niespełna trzynaście lat, kiedy, jak u Różewicza prowadzony na rzeź, cudem wymknął się przeznaczeniu, którego od początku był pewien – Zagładzie w metropolii śmierci. Dorosły Kulka został profesorem (dziś już na emeryturze) i cenionym historykiem, który zawsze bardziej niż wyobrażenia szanował sprawdzone fakty. Nigdy nie lubił książek, filmów, a nawet muzeów poświęconych Zagładzie – wszak często modyfikowały prawdę, ograniczały perspektywę, przekłamywały historię. Co w takim razie stało się, że ten sam Otto Kulka (już dawno nie trzynastoletni, kiedy to po raz pierwszy uciekł śmierci) napisał książkę będącą takim właśnie indywidualnym, czysto subiektywnym i autorskim świadectwem, w którym historia narodu ustępuje historii prywatnej? Na to pytanie można odpowiedzieć tylko w jeden sposób – słowami samego autora: Pozostałem w metropolii, pozostałem więźniem tej metropolii, niezmiennego prawa, które nie pozwala na ratunek, naruszenie straszliwej „sprawiedliwości”, na mocy której Auschwitz musi pozostać Auschwitz.

Materiał, który umożliwił powstanie Pejzaży metropolii śmierci, to nagrywane przez dekadę (1991–2001) rozmyślania i wspomnienia Kulki, służące przywołaniu (zasnutych mgłą wielu, wielu lat) wspomnień z pobytu w obozie. Autor – do tej pory przede wszystkim historyk – diametralnie zmienia swoją perspektywę, pierwszy raz w życiu uruchamiając dyskurs pamięci. Frank Ankersmit – historyk i narratywista – w swoim tekście Pamiętając Holokaust: żałoba i melancholia podkreśla, że właśnie ów dyskurs pamięci jest bardziej uczciwy – wskazuje na pewne kwestie, zdarzenia, emocje, ale nie próbuje ich sobie przywłaszczać, obiektywizować. Ten sam Ankersmit pisał, że nie istnieje metafora, która mogłaby opisać Zagładę. Kulka, jakby na przekór temu stanowisku, silnie metaforyzuje obrazy przywoływane ze swojej pamięci, dzięki czemu metafora właśnie staje się jedyną alternatywą dla, uprawianego dotąd, dyskursu naukowego. I tak – mijane niegdyś ciała stają się plamami na śniegu, a sam autor, przechadzając się wokół dawnych budynków obozu, okrążał je, jak ćma okrąża płomień.

Metafora, spleciona nierozłącznie z materiałem faktograficznym (nie tylko z pobytu w obozie, ale i z podróży na jego niegdysiejsze tereny), jest tutaj zarówno elementem narracji, jak i odbiciem całościowego projektu Kulki, który w Pejzażach… tworzy osobistą mitologię, zasługującą na swój własny, prywatny słownik. Już tytułowa metropolia śmierci będzie powracać uporczywie w każdym z dziesięciu rozdziałów. Tuż obok niej, równie często, pojawia się niezmienne prawo wielkiej śmierci. Te oryginalne, wypracowane przez Kulkę wyrażenia są znakami i wytworami indywidualnego dyskursu pamięci, któremu autor zdaje się w pełni zawierzać. Podbija zresztą i mocno osadza w narracji to przekonanie, przywołując przypowieść Kafki o bramie prawdy, która otwiera się tylko dla jednego, konkretnego człowieka. Prawda Kulki zatem nie ma ambicji uniwersalnych – wręcz przeciwnie – zamyka się na ocenę innego, swojego źródła upatrując w przeżyciu i pamięci samego autora i nikogo więcej.

Skoro mowa o pamięci – olbrzymią pokusą było dla mnie rozpoczęcie tekstu właśnie od tej kwestii. Uchroniło mnie przed tym przekonanie, że anonsowanie na wstępie tego, co zaanonsowane zostało już w podtytule samej publikacji, byłoby zbyt prostym rozwiązaniem. Nie sposób jednak pisać o Pejzażach… inaczej niż jak o książce o pamięci, jej przewrotności i podstępności. Obrazy, które otrzymujemy jako czytelnicy, są produktem przetrząsania pamięci, do którego przyznaje się autor. Owe obrazy (lub inaczej tytułowe pejzaże) mają mocno ograniczone ramy. Ich ambicją nie jest ani zszokowanie odbiorcy, ani reprezentacja jak najszerszego spektrum zdarzeń, ani moralny osąd nad oprawcą i ofiarą. Najbliżej im chyba do produktów ubocznych podróży autora – tej rozumianej dosłownie i metaforycznie. Takich jednak, których nie wyrzuca się do śmieci, a raczej tworzy z nich kolekcję, będącą znakiem pamięci – pamięci, która w każdej chwili może zawieść. Tak jak język, który jest tutaj medium o tyle bezpiecznym, że bardzo ograniczonym – wypełnionym przede wszystkim oswojonymi metaforami i zwrotami z prywatnego słownika.

Wiele wymiarów w prozie Kulki zyskuje kategoria podróży. Z jednej strony jest wędrówką do wnętrza, służącą zanurzeniu się w kapryśnych meandrach pamięci, poszukiwaniu pejzaży śmierci. Z drugiej – realną podróżą do Birkenau, która miała miejsce w 1978 roku, a którą autor opisuje już w prologu. Z jeszcze innej – powrotem do roku 1945 i marszu śmierci podczas opuszczania obozu. W takim wędrowaniu śladem traumatycznych doświadczeń z przeszłości Kulka nie jest sam – wystarczy przypomnieć Krótki przystanek w drodze z Auschwitz Rosenberga (o którym pisałam tu) czy Austerlitz Sebalda. Każdą z tych książek możemy nazwać relacją z podróży śladami resztek pamięci. Każdy z narratorów stawia sobie pytania o przeszłość, na które podczas swojego wędrowania szuka odpowiedzi. Każdy rozlicza czas miniony, wracając w miejsca, które są świadkami prywatnej Zagłady. W tych wspólnych poszukiwaniach autor Pejzaży… chyba najbardziej się odsłania – kapituluje na oczach czytelnika, wyznając, że powrót do Auschwitz i Birkenau nie przyniósł spodziewanego poczucia wolności. Tych kapitulacji w prozie Kulki jest jeszcze więcej – czają się w jawnie wyrażanym przekonaniu o bezsilności języka i zawodności pamięci. Kapitulacją zdaje się też kompozycja Pejzaży… (składających się ze spisanych wspomnień, snów i objaśnień autora), a szczególnie dodatek w postaci artykułu naukowego dotyczącego historii „obozu rodzinnego” w Auschwitz, do którego trafił kilkunastoletni Kulka. Ten zwrot od dyskursu pamięci do dyskursu historii niepokoi o tyle, że wskazuje na bezsilność reprezentacji wobec doświadczenia Zagłady, którego Kulka nie potrafi jednak zamknąć jedynie w metaforze i musi do niej dołożyć wnikliwą historyczną charakterystykę.

Pejzaże… wpisują się nie tylko w tradycję specyficznie rozumianej (bo nierozłącznie związanej z Zagładą) prozy podróżniczej, ale także w perspektywę dziecięcą, często pojawiającą się w literaturze Holokaustu. Kulka, pisząc rozdziały dotyczące swojego pobytu w obozie rodzinnym, relacjonuje wydarzenia oglądane okiem ich trzynastoletniego uczestnika. Tak jak w przypadku Losu utraconego Kertésza, i tutaj mamy do czynienia z niepokojącym z perspektywy czasowej brakiem dysonansu. Dla dziecka zarażony śmiercią świat obozu jest pierwszym poznawanym światem, co ma szczególne konsekwencje. Jedną z nich jest specyficzne zagięcie perspektywy, z której oglądane są obozowe wydarzenia. Symptomatyczna jest scena wymierzania kary jednemu z więźniów, na którą Kulka patrzy jak na formę zabawy, rozrywkowego występu, niemającego nic wspólnego z realnym zagrożeniem. Z drugiej strony w tym kontekście zdumiewa porażająca pewność dziecka, że w Auschwitz nikt nie ujdzie z życiem. Autor pisze: Niewielu wiedziało, co ich spotka – ale my wiedzieliśmy, wiedzieliśmy wszystko o tym „przemyśle” – i nie sposób mu nie wierzyć. Ta pewność zdaje się towarzyszyć Kulce na długo po opuszczeniu murów obozu – obawa śmierci w komorze gazowej zamienia się w nieprzerwane poczucie ograniczenia wolności. A ta przecież jest jednym z budulców człowieczeństwa.

W tej niewielkiej objętościowo książce więcej jest takich pęknięć, rodzących się na przecięciu tego, co zapamiętane, i tego, co dopowiedziane. Często wystarczy jedna scena, kilka zdań, by czytelnik zmuszony był zburzyć pieczołowicie budowany spójny obraz tej prozy i zacząć lekturę od punktu zero. Takim momentem jest opis obozowych prób chóru dziecięcego, do którego należał Kulka, wykonującego Odę do radości kilka metrów od rampy i krematoriów. To zderzenie kultury z metropolią śmierci, z której nie ma ucieczki, mówi chyba najwięcej o doświadczeniu ocalałych z Zagłady, którym przyszło żyć w nowym, powojennym świecie. Wywrotowy charakter (choć zupełnie inny ładunek emocjonalny) mają także sny, którym autor poświęca część pt. Trzy rozdziały z dzienników. Bardzo dużo w nich symboli i metafor, a także, chciałoby się powiedzieć, figli pamięci, którą Kulka tak bardzo przecież chciałby okiełznać (w najdziwniejszym z nich doktor Mengele jest przewodnikiem w Muzeum Auschwitz). Jedną z metod jej okiełznania są zresztą fotografie, stanowiące nierozłączną część Pejzaży… – na tym polu ponownie łatwo zauważyć analogię do Rosenberga i Sebalda.

Książka Kulki, której podtytuł brzmi: Rozmyślania o pamięci i wyobraźni, nie potrzebuje podsumowań i bon motów. Po pierwsze dlatego, że sam autor nie ma ambicji syntezy, w zamian oferując czytelnikowi garść własnych wspomnień i refleksji. Po drugie dlatego, że wobec tak intymnej prozy sama kapituluję w obliczu próby jednoznacznej oceny. Po trzecie – Pejzaże metropolii śmierci na długo po zakończonej lekturze zostają razem z czytelnikiem, wraz z czasem zmieniając swoje odcienie, barwiąc sny.

To niewiele, prawie nic, zaiste, ale mimo to nie da się nie mówić o tych sprawach, nie głowić się nad nimi, nie wierzyć w nie, ponieważ bez tej wiary cała pamięć o pejzażach mojego dzieciństwa, pejzażach, gdzie zawszę odnajduję wolność – swoją ostatnią i jedyną wolność – byłaby stracona.

 

Otto Dov Kulka

Pejzaże metropolii śmierci. Rozmyślania o pamięci i wyobraźni

Tłum. Michał Szczubiałka

Wydawnictwo Czarne, 2014

Liczba stron: 168

Katarzyna Pawlicka

(ur. 1988) - absolwentka krakowskiej teatrologii, studentka krytyki literackiej i doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Publikuje m.in. w "Res Publice Nowej", "Nowej Dekadzie Krakowskiej" i "Popmodernie". Interesuje się problemem niewyrażalności traumy poholocaustowej i estetyzacją śmierci.