Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

To nie koniec świata (Serhij Żadan „Internat”)

Recenzje /

Wobec konfliktu na Ukrainie napisanie Internatu było dla Serhija Żadana, ośmielę się stwierdzić, żołnierskim obowiązkiem. To książka, która zasieje w nas strach i zwątpienie, ale zrobi to w mistrzowski sposób. Bo u wschodniego sąsiada dzieją się rzeczy straszne, ale mój Boże, tworzy się tam rzeczy naprawdę piękne. Jest to zresztą rodzaj sztuki: napisać powieść o świecie, który się skończył, ale który wcale nie jest martwy.

Twórczość Żadana zmieniła się nie do poznania. Pierwsze jego książki, czyli Big Mac, Depeche Mode i Anarchy in the UKR, były odrobinę anarchizującymi manifestami, pochwałą młodości, ale i wyrazem całkiem trzeźwego lokalnego patriotyzmu. Było w nich dużo punk rocka i dużo miłości, ale było też poczucie prowadzenia wiecznej i przegranej wojny z podłością władzy. Pierwsze opowiadania i powieści są dziełami zabawnymi i ironicznymi, których siła opiera się na anegdotyczności, językowym flow i intensyfikacji doświadczenia. Woroszyłowgrad i późniejsza Mezopotamia stanowiły wyraźne rozwinięcie tej koncepcji literatury. Punk rock przetrwał w charakterach zaludniających jego książki postaci, ale ważniejsze stało się konstruowanie nowej tożsamości. Tę nową tożsamość autor zawsze opierał na konkretnej, nieco baśniowej ziemi i wśród konkretnych ludzkich historii. Nie tworzył więc epopei narodowej, a skupiał się na lokalności. Nie pozbywał się wad, nie zamiatał pod dywan błędów. Dlatego mamy wrażenie, że odkrywamy świat dotąd nam niedostępny i fantastyczny. Mroczny, niebezpieczny i tajemniczy, ale też uwodzący, piękny i namiętny. Nie sposób było się nie przestraszyć, ale nie sposób było też się nie zakochać.

Internat – najnowsza książka Żadana wydana przez Wydawnictwo Czarne – pod wieloma względami stanowi cezurę w jego twórczości. Bohaterem jest Pasza – „nauczyciel martwego języka”, jak podsumowuje go jedna z napotkanych postaci. Pasza opuszcza (wciąż) bezpieczny dom i rusza do Donbasu w poszukiwaniu siostrzeńca. Napisałem Donbas, bo wszyscy wiemy, o jakie ziemie i jakie siły tu chodzi, ale Żadan nie używa tej nazwy. Akcja dzieje się na bezimiennej ziemi podziurawionej kulami karabinów i artyleryjskim ostrzałem, w których wszelkie państwowe regulacje, infrastruktura i przynależność przestają mieć znaczenie.

Pasza sprawia wrażenie przerażonego i apatycznego mruka. Kierują nim rozmaite motywacje (choćby więź z siostrzeńcem, którą Pasza początkowo wypiera), jednak żadna z nich w najmniejszym stopniu nie zbliża go do którejś ze stron konfliktu. Nauczyciel jest bowiem przeświadczony o tym, że wojna go nie dotyczy. Jego stanowiska nie zmieniają ani odległe kanonady, ani telewizyjne reportaże ukazujące ogień i krew. Żadan nie będzie nam tu ściemniał. To nie jest ani laurka wystawiona ukraińskiej władzy, ani paszkwil na Putina, tylko raczej podła historia, w której trudno odnaleźć nadzieję, sens, a nawet odróżnić wroga od przyjaciela. Wzruszenie ramionami jest pierwszą reakcją głównego bohatera na bezsens wojny.

Mijane przez Paszę miasta i wioski obrócono w pył. Na ulicach nie ma ludzi, w oknach nie ma szyb, a po podwórkach biegają sfory wygłodniałych psów. Parki zaminowano, samochody spalono. Ci, którzy przeżyli, ukrywają się w piwnicach. Innych zresztą lepiej unikać, bo nigdy nie wiadomo, jakie mogą mieć zamiary. Szybko zdajemy sobie sprawę, że autor wykorzystał konwencję postapokalipsy, aby uzmysłowić nam koszmar prawdziwej wojny.

A kiedy wrócą – czy poznają swój dom? Przecież wcześniej to wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Teraz trudno tu cokolwiek rozpoznać – mieszkania bez głosów, ulice bez światła, place bez ptaków. Na wzgórzu stoi szary, ciężki budynek. Okna zabite sklejką. Na sklejce jakieś znaki i ostrzeżenia – o tym, co popełniono i co popełnione zostanie. I co zrobione zostanie wszystkim, którzy tu mieszkają, za to, co się stało i co się stanie. I co będzie z tymi, którzy tu nigdy nie byli.

Z łatwością dostrzeżemy poetycki rodowód autora (Na środku werandy stoi stół zawalony jabłkami. Są przemarznięte jak wygasłe meteoryty, które całą jesień spadały na step) oraz mocne, punkowe riffy. Wykorzystując taki potok słów autor zderza ze sobą kolejne plastyczne porównania. W rezultacie następujące po sobie składowe zdania piętrzą konteksty i nadają znanym motywom nowe znaczenia. Narracja, którą wypracowywał w swoich poprzednich utworach, świetnie pasuje do realiów wojennych. Żadan mistrzowsko zaminował swoje akapity emocjonalnymi ładunkami, które niełatwo będzie nam rozbroić.

Miłość, która u autora Hymnu demokratycznej młodzieży zawsze była niezwykłym, poetyckim i raczej łatwopalnym doświadczeniem, w Internacie wydarza się tylko w postaci absurdalnego zalążka. Pasza przez pomyłkę wchodzi do hotelowego pokoju i na łóżku widzi rozrzucone ubrania oraz plakietkę z imieniem Ania. Postanawia, że „gdy to wszystko się już skończy”, odnajdzie ją. To postanowienie powraca do niego jak senne marzenie, ale my wiemy, że to zaledwie majak zmęczonego strachem i przemocą umysłu. Pasza nie tyle kocha nieznajomą Anię, ile tęskni za światem, w którym na tę miłość było jeszcze miejsce. W tej recenzji jestem trochę Paulem Coelho, ale będę się zawzięcie bronił: ciężko nie rozbić sobie głowy o metafory Serhija Żadana i nie zatęsknić za światem, w którym miłość mogła być jeszcze wyświechtanym frazesem, a nie martwą ideą. Jest w powieści taka scena, w której Pasza obserwuje wrzeszczących na siebie żołnierzy: Wojskowi nie zwracają na nich uwagi, rozmawiają między sobą, o coś nawzajem wypytują, coś wyjaśniają. (…) Czasami się kłócą, nakręcają się, ochryple dowodzą coś sobie nawzajem. Wtedy ktoś bierze szczególnie nakręconego za ramię, odciąga na bok, łapie za głowę, patrzy w oczy, mówi coś uspokajającego. I wszyscy – ci, którzy uspokajają, i uspokajani – mówią głośno, krzyczą jak na stadionie w czasie meczu. Dlaczego oni krzyczą? – nie rozumie Pasza. Po co? Może, przypuszcza, chcą być bardziej przekonujący (…). Dzieci właśnie tak zawsze robią, żeby zwrócić na siebie uwagę, żeby zmusić do słuchania ich – zaczynają krzyczeć, zagłuszając wszystkich własnym głosem. No i oni są jak dzieci (…).

Dopiero po chwili bohater zauważa (…) zastygłą smużkę krwi pod uchem jednego z żołnierzy – zupełnie młodego, mniej więcej osiemnastolatka, który trzyma w dłoniach blaszany kubek z czymś gorącym i nie tyle pije, ile po prostu grzeje dłonie gorącym metalem. I też krzyczy, krzyczy prosto do kubka. Dzieciom krew z uszu nie leci, myśli Pasza i wszystko rozumie. Są ogłuszeni. Oni wszyscy ogłuchli. I teraz krzyczą jak dzieci, które słuchają głośno muzyki w słuchawkach i nie rozumieją, że tej muzyki oprócz nich nikt nie słyszy.

Wojna w Internacie prowadzona jest przez niezidentyfikowane strony konfliktu, dlatego żołnierze zostali pozbawieni flag narodowych. Jeśli nawet nad czołgiem powiewa chorągiewka, jest ona na tyle brudna, że Pasza nie rozpoznaje jej barw. Podział nie ma zresztą żadnego sensu z punktu widzenia cywila – front niby jest, ale po której stronie walczą nasi, a po której tamci, trudno już orzec. Wystrzelona kula jest równie śmiercionośna, niezależne od tego, kto ją wystrzeli. Ten „Donbas” pozbawiono już władzy, zniesiono szlabany, wywrócono pomniki – rządzi tu ten, kto ma broń i więcej ludzi, rządzą więc chaos i śmierć.

W Internacie ciekawe wydaje się to, że wojaków niebezpiecznymi nie czyni pragnienie mordu ani psychopatyczne odruchy, ale raczej strach, niemoc i chaos. Żołnierze snują się po mieście jak duchy wysadzonego w powietrze porządku. W chwili, w której Żadan pozbawił ich narodowości, stali się tylko niebezpieczną karykaturą reprezentowanych władz. Nie wiemy, czy odchowano ich na nienawiści, czy dopiero nakarmiono nią na wojnie, ale Pasza instynktownie wie, że musi ich unikać. Cywile to wiedzą: niezależnie od tego, czy żołnierze mówią po rosyjsku czy ukraińsku, nie można szukać u nich pomocy. To miasto nie puściło się z dymem samo i Pasza rozumie, że jego przygarbiona sylwetka w każdej chwili może ukazać się w wizjerze snajperskiej lunety.

Trauma po końcu świata w Internacie wydała mi się bardziej zrozumiała niż ta z Drogi McCarthy’ego. Być może tylko dlatego, że Żadan mówi o świecie, który istnieje naprawdę, pisze o ziemi, która leży zupełnie niedaleko, i przedstawia nam obywateli sąsiedniego kraju, z którym codziennie na ulicach każdego większego i mniejszego polskiego miasta mijamy się w drodze do pracy.

Istnieje co najmniej kilkadziesiąt motywów, emocji i stanów, które autor Internatu opisuje najpiękniej – są to m.in. wolność i wiara, są to noc i miłość, pijaństwo i zdrada. Jest jeszcze nadzieja, tak wszechobecna w poprzednich powieściach i opowiadaniach, a tutaj dobitnie podkreślona dopiero w ostatnim zdaniu. Choć nie oznacza to, że nie dostrzeżemy jej wcześniej. Znajdziemy ją w dialogach głównego bohatera, w jego relacji z kimś dla niego ważnym i w końcu w myślach, gdy wspomina swój dom. Bo to nie jest opowieść o martwych i opuszczonych rzeczach, ale o żywych, opuszczonych ludziach. W jednej z przerażających scen autor przemówi głosem spanikowanego Paszy, który próbuje wykonać telefon: Weź – powtarza rozpaczliwie – odbierz, gdzie wy wszyscy jesteście? Odbierajcie telefon. Niech ktokolwiek odbierze. Dlaczego nikt nie odpowiada, gdzie wszyscy jesteście? Gdzie jest ktokolwiek? Gdzie jesteście? Nikogo nie ma, nikogo nie słychać. Nikogo nie żal, nikogo.

To pewnie głupie, pewnie naiwne, ale warto sprawdzić, czy w czasie jego telefonu nie znajdowaliśmy się przypadkiem poza zasięgiem.

 

Serhij Żadan

Internat

Przeł. Michał Petryk

Wydawnictwo Czarne, 2019

Liczba stron: 288

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.