Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Szkoda Greka (H. Klimko-Dobrzaniecki „Grecy umierają w domu”)

Recenzje /

Milan Kundera pisał niegdyś, że jedyną moralność powieści stanowi poznanie, co miałoby znaczyć, że zadaniem powieści jako gatunku jest nieustanne poszerzanie granic naszej wiedzy, odkrywanie tego, co nowe, w tym, co z pozoru znane. Hubert Klimko-Dobrzaniecki taką moralnością się nie przejmuje. Grecy umierają w domu to zbiór frazesów, komunałów i stereotypów, który poznanie pozostawia nietknięte.

A mogłoby być zupełnie inaczej. Pomysł na tę książkę, z którym zdradza się autor na wstępie, jest bowiem intrygujący. Z końcem lat 40. ubiegłego wieku w Polsce znalazła schronienie kilkunastotysięczna grupa antymonarchistycznych partyzantów z Demokratycznej Armii Grecji. Znaczna ich część zamieszkała ostatecznie na Dolnym Śląsku, skąd pochodzi też Klimko-Dobrzaniecki. Potencjał tej historii jest niemały. Stosunkowo niewielka, reprezentująca odmienną kulturę grupa wrzucona zostaje w trudne realia powojennej Polski, w której realizowany jest projekt narodowej homogenizacji, i to jeszcze w kontekście Ziem Odzyskanych. Mogłoby to uruchomić cały szereg pytań o stosunek do odmienności, o wielokulturowość czy otwartość polskiego społeczeństwa.

Klimce-Dobrzanieckiemu udaje się jednak nie lada sztuka. Z tego historycznego paradoksu wysnuwa on banalną powieść, z której nie dowiadujemy się niczego.

Pewnie każdy emigrant tak ma

Biorąc na warsztat temat związany z lokalną społecznością, autor sięga po wyświechtany już wzorzec literatury małych ojczyzn. Jak to bywało u Chwina czy Huellego, narratorem czyni postać oddaloną w czasie od opisywanych zdarzeń, nieświadomego uczestnika historii, który po latach usiłuje zdać sobie sprawę z tego, w czym właściwie brał udział. Stąd bierze się symultaniczność dwóch trybów narracji: jednego związanego z dzieciństwem w Polsce i postaciami Ojca i Matki (zawsze wielkimi literami) oraz drugiego – dotyczącego samego aktu pisania wspomnień w domu pracy twórczej na greckiej wysepce. Mamy do czynienia z książką o podwójnej emigracji: pokolenia rodziców mieszkających w Polsce oraz pokolenia ich dzieci, próbujących znaleźć dla siebie miejsce w ojczyźnie, w której się nie urodziły. Co nam jednak przychodzi z tej kompozycyjnej finezji?

O kondycji greckiego emigranta w powojennej Polsce dowiadujemy się przede wszystkim, że tęskni za ojczyzną i próbuje odtworzyć w warunkach, w jakich się znalazł, chociaż jej namiastkę. Zgoda na konieczny ersatz, mogący stać się figurą wykorzenienia/zakorzenienia, znajduje w narracji taki oto komentarz: To chyba tęsknota popychała Ojca do robienia wynalazków. Pewnie każdy emigrant czy przesiedleniec tak ma. Tęskni za dźwiękami, zapachami, czymś, co jest tam, a czego tu nie ma. Właśnie to „pewnie każdy”, sytuujące wypowiedź na poziomie stereotypu, wyznacza granicę powieściowej refleksji, która nie usiłuje nigdy wgryźć się w jednostkowość zdarzenia, ale rozmywa jego kontury za pomocą banału.

Tę naiwność można by tłumaczyć tym, że wspomnieniowe partie narracji łączą perspektywę dorosłego z punktem widzenia dziecka. Absolutna wiara w omnipotencję Ojca, dopiero przepracowywana przez narratora, blokuje możliwość krytycznej refleksji nad kondycją emigranta, który wstydzi się mówić po polsku, bo nie dość dobrze opanował ten język. Trudno jednak przystać na taką wersję, kiedy wszystkie dane podane są jak na talerzu i domagają się tylko domknięcia nieufnym spojrzeniem z dystansu.

W tym świetle nie dziwi już, że i do samego siebie narrator nie ma najmniejszego dystansu. A mógłby. Historia Sakisa Sallasa, który po maturze, tuż przed wybuchem stanu wojennego, opuścił Polskę, by szukać dla siebie lepszej przyszłości w ojczyźnie rodziców, jest serią nieudanych przymiarek do dorosłej tożsamości. W domu byłem Grekiem, w mieście, w którym się urodziłem, też byłem Grekiem. Ojciec Grek, Matka Greczynka, a w Grecji Polakiem byłem, i już tak zostało, z czasem człowiek przyzwyczaja się do pewnych rzeczy – to wyznanie człowieka wyobcowanego, który godzi się ze swoją kondycją obcego. Tyle tylko że bohater Klimki-Dobrzanieckiego, prezentując emblematyczne momenty swojego wykorzenienia, jednocześnie jakby zapomina o ich konsekwencjach. W efekcie oglądamy postać, która równie dobrze (znów: „pewnie każdy”) mogłaby być polskim emigrantem zarobkowym z pierwszej dekady XXI wieku. Cała konstrukcja podwójnego wyobcowania staje się niepotrzebna.

Kraj zatkanych kibli

Efekty wyabstrahowania – a właściwie stereotypizacji – bohatera widać też w jego stosunku do Grecji. Wydawać by się mogło, że to podwojona relacja kogoś, kto doskonale zna kulturę, do której się odnosi, ale dysponuje również odrębnym punktem widzenia, uwrażliwiającym na różnicę. Niewątpliwie Klimko-Dobrzaniecki usiłuje taką postać wykreować. Tyle że Sakis chyba słabo zna Grecję, a to, co przykuwa jego uwagę, to klisze w rodzaju tych, jakie można znaleźć w przewodnikach: Grecy zamawiają wino na kilogramy i nie spłukują papieru toaletowego, ale wyrzucają go do kosza. Grecja, jaka wyłania się z książki Klimki-Dobrzanieckiego, jest idealnym odbiciem popularnego stereotypu o południowcach: beztroskich, niechlujnych, trochę brudnych, ale w gruncie rzeczy porządnych.

Przekłada się to i na stosunek do prawa, i na najbardziej osobiste decyzje. Z jednej strony w domu pracy twórczej, w którym Sakis pisze swoją książkę o Ojcu, formalny zakaz palenia nie jest przez nikogo przestrzegany (Nachalna poezja zboczeńców z Brukseli). Z drugiej zaś nieufność Ojca (a w jego osobie oczywiście wszystkich prawdziwych Greków) wobec nowoczesnych instytucji znajduje oparcie w tradycyjnym modelu rodziny: Synku, zapamiętaj to sobie raz na zawsze, że Grecy umierają w domu. Grecy umierają w domu. Rozumiesz?

Ten antynowoczesny, prowincjonalny konserwatyzm, mający stanowić zasadniczy wyróżnik greckiej tożsamości, jest fantazmatem tak wiekowym i tak powszechnym (kultywowanym od Polski do Portugalii przynajmniej od XVII wieku), że o XX-wiecznej Grecji nie mówi właściwie nic. Równie dobrze książka Klimki-Dobrzanieckiego mogłaby mówić o sumiennych i obowiązkowych Niemcach albo o rozpustnych i zniewieściałych Francuzach. Korzyści poznawcze są żadne.

One wszystko pakują do tych toreb

Jeśli problemy tożsamości narodowej mogą skłaniać do beztroskiego uogólniania, z którego nic nie wynika, to przynajmniej rodzinna trauma powinna wytworzyć w tekście efekty, które przekraczałyby granice frazesu. Powinna.

Postać Ojca wpisywana jest w schemat mityzacyjny, który wynosi osobę na poziom figury prawa i wiedzy. Ojciec Sakisa to długobrody Posejdon, raczący syna opowieściami o morskich podróżach na przemian z enigmatycznymi mądrościami (świat jest za mały dla świata) i spełniający swoje rytuały, których podpatrzenie jest równoznaczne z popełnieniem najcięższego grzechu.

Wysiłek narratora zmierza do uhistorycznienia tej mitycznej postaci, ale figura martwego Ojca sprawuje pieczę również nad tym zamiarem, nie dopuszczając do nadwyrężenia swojego autorytetu. Dopiero zewnętrzna interwencja ma odpowiednią siłę, aby ten wizerunek nadszarpnąć, ale – jak się prędko okazuje – bez niego kontynuowanie narracji staje się niemożliwe. Wysiłek niezbędny do przepracowania kryzysu fundującej dyskurs figury Ojca nie zostaje podjęty. Moment, w którym bezpieczna powierzchnia banału, stereotypu i frazesu ulega pęknięciu, zmusza bohatera do gwałtownej rejterady. Tam, gdzie zwykle zaczyna się najciekawsza literatura, Klimko-Dobrzaniecki – a wraz z nim i jego bohater – wycofuje się.

Dominująca figura Ojca wpływa też na wybory samego Sakisa: unika on, jak może, powtórzenia modelu, którego nie potrafiłby wypełnić. Gdy jednak podczas pobytu w domu literatów nieświadomie zaczyna wchodzić w rolę ojca – gdy możliwe staje się radykalne przeformułowanie jego tożsamości – sprowadza wszystko do wulgarnego banału (Pięknie… Dobra, wpakowałem się w ojcostwo), z którego zresztą szybko się wycofuje. Nie chodzi tu jednak o jakąś wyrafinowaną strategię obronną, ale raczej o, by tak rzec, niedobory refleksyjności, które nie pozwalają bohaterowi na wykonanie pracy myślowej.

Niczym innym jak takim właśnie niedoborem – choć może to nadmierny eufemizm – jest stosunek Sakisa do kobiet. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że między nabożnym stosunkiem do Matki a hedonistycznymi relacjami, jakie nawiązuje z przypadkowymi kobietami, zieje przepaść. Nic bardziej mylnego.

Matka zostaje wpisana w schemat doskonałej gospodyni, skłonnej do cierpliwych poświęceń dla dobra swoich mężczyzn – męża i syna. Jej pracowitość jest gwarancją stabilności rodziny, stwarzającą zarazem pole do realizacji rozmaitych zachcianek Ojca. Wszystko to jeszcze naiwny patriarchalny model rodziny, spójny wszak z greckim konserwatyzmem. Natomiast wątek związany ze śmiercią Matki, która zataja przed synem swoją chorobę, aby oszczędzić mu trosk, a szczególnie łagodna reakcja Sakisa na wieść o tym, każą podejrzewać, że apoteoza Matki – będąca czymś radykalnie różnym od mityzacji Ojca – jest tylko perwersyjną zasłoną dla wypieranej przemocy. Tak jakby wynoszenie na ołtarze miało ułatwić pogodzenie się z cyniczną eksploatacją, którą praktykowali i Ojciec, i syn.

Ta podszewka stosunku do Matki ujawnia się dopiero w relacjach z innymi kobietami, które zostają zdegradowane do kilku cech wyznaczanych im przez wulgarny stereotyp. Kobieta: gotuje, pierze, służy wyładowaniu frustracji seksualnej, jest pozbawiona racjonalności: Trochę odtłuszczonej fety w puszce do piłek tenisowych. Sieć też ma, haczyki i kule. Starą maszynę do pisania i kilka rolek taśmy do niej też z pewnością zapakowała. One wszystko pakują do tych toreb, ale mogę się założyć, że o czymś zapomniała.

Złote myśli, do jasnej cipy!

Oczywiście kobiety mogą być tylko gospodyniami albo kochankami pisarzy, co najwyżej pretensjonalnymi poetkami. Co innego mężczyźni, którzy toczą intelektualne dyskusje o historii, sztuce i życiu. Współczesny wątek powieści, toczący się w domu pracy twórczej, pełen jest – tego już nie sposób problematyzować – najbardziej pretensjonalnych wypowiedzi dotyczących literatury, pisania i pisarzy (Pisanie to umieranie? Może, lecz nawet jeśli tak, to umieranie własne. To, co zostanie, żyć będzie. Złote myśli, do jasnej cipy!).

Chyba najbardziej żenująca w tym wszystkim jest strategia wytwarzania autotematycznych pochwał wkładanych w usta postaci. Nie dość, że Sakis – we własnej opowieści – wzbudza entuzjazm nobliwego pisarza i krytyka, który przed piętnastoma laty recenzował jego opowiadania (i po tym czasie zapamiętał z „czwartej strony okładki”, że autor urodził się w Polsce), to jeszcze nieustannie słyszy, że jego pomysł na powieść o rodzicach w Polsce jest doskonały. Ale nawet takie frazesy jak: Przecież pisanie to ciągłe pytania. Do siebie samego, bohaterów i historii. A najlepiej, jeśli największym znakiem zapytania jest główny bohater nie wytrzymują w konfrontacji z książką, która wycofuje się dokładnie w chwili, kiedy na horyzoncie pojawia się pierwsze poważne pytanie.

Ale kto tak naprawdę jest adresatem tych autoerotycznych pochwał? Narrator, 51-letni Sakis Sallas, autor zbioru opowiadań Nagły upadek Kostasa, czy Klimko-Dobrzaniecki, o pięć lat młodszy autor Stacji Bielawa Zachodnia? I kto jest odpowiedzialny za te wszystkie komunały i stereotypy, z których składa się książka Grecy umierają w domu?

Kuszące byłoby potraktowanie tej powieści jako wyrafinowanej inscenizacji świadomości wyobcowanego pisarza, uwikłanego w nieprzepracowaną relację z mitycznym Ojcem, który w konsekwencji swojego statusu podwójnego emigranta nie jest w stanie wypowiedzieć ani jednego zdania, które naruszałoby bezpieczną przestrzeń potocznych sądów (niech padnie jeszcze jeden przykład: Gdyby mnie ktoś zapytał, czego w życiu najbardziej mi szkoda, to odpowiedziałbym, że w życiu najbardziej szkoda mi życia. Swojego i innych. Żyć się zupełnie nie opłaca, bo żyje się po to, żeby umrzeć, więc żyć trzeba). Taki dystans między autorem a językiem powieści, który z mistrzostwem wypracował Flaubert, pisząc powieści o znienawidzonych przez siebie mieszczanach, ale w sposób, który nie pozwala tej nienawiści tak łatwo rozpoznać – taki dystans świadczyłby o najwyższej klasie pisarskiej Klimki-Dobrzanieckiego.

Ale choć kusząca, to wersja taka po prostu nie trzyma się kupy. Bo niby dlaczego konsekwencją emigracji miałaby być jaskiniowa mizoginia i wczesnoszkolna koncepcja literatury? I czemu ktoś, kto od 30 lat mieszka w Grecji, wiedziałby o niej tylko tyle, ile może wiedzieć ktoś, kto nigdy nie spędził w niej ani jednego dnia? Najprostszą – i niestety najbardziej prawdopodobną – odpowiedź przynosi prosta prawda o postaci literackiej: jej świadomość mieści się w granicach świadomości autora.

To, co w tej powieści najbardziej irytujące, w żadnej sposób nie znajduje motywacji w zasadniczej tematyce. Wygląda za to bardziej na warsztat pisarski, w którym nie ma nic poza komunałami. Klimko-Dobrzaniecki nowym Flaubertem? Nie sądzę.

 

Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Grecy umierają w domu

Wydawnictwo Znak, 2013

Liczba stron: 244