Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Szczęście w oczy kole (Ł. Orbitowski „Szczęśliwa ziemia”)

Recenzje /

Stawiam tezę: współczesna literatura polska to taka, w której szczęście jest zaledwie niesmacznym żartem, podłością narratora bądź gwoździem do trumny. Jest ono zatem albo kategorią pustą, albo wydmuszką niestosownego, a przeto nieużywanego dyskursu, który nie godzien jest opisywać i regulować rzeczywistość za oknem. Bądź – co równie częste – szczęście, wpisane w retorykę przeszłości, wikła się raz w melancholię, raz w ideologiczny szantaż, sprowadzając siebie do roli niedosiężnego celu, za którym jednak – na złamanie karku – wypadałoby pobiec.

Szczęście w polskiej literaturze nigdy nie jest dane ot tak po prostu, nie stanowi końca drogi, nagrody ani wartości. Przeciwnie, w literaturze jest raczej bagażem ciężkim i nieporęcznym, a już na pewno przeklętym. Przyzwyczajeni więc jesteśmy, że szczęśliwy uśmiech podkreśla się cieniem mroków, a na rzeczy par excellence szczęśliwe patrzymy jak na błędy w sztuce. Przykładem niech będzie (nieszczęsna skądinąd) dyskusja między Małgorzatą Kalicińską a Ignacym Karpowiczem. Jednak problem ze szczęściem nie wynika z kondycji współczesnej kultury, przeciwnie, jest raczej rezultatem jej rozwoju. Już Jezus umierający na krzyżu, wypowiadając słowa: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego (Łk 23, 46), niespecjalnie się uśmiechał, choć przecież wiemy, że wkrótce miał zasiąść po prawicy Ojca. To „nieme szczęście” na przestrzeni wieków przeistoczy się wręcz w dogmat. W epoce renesansu Jan Kochanowski napisze w pieśni, zaczynającej się od słów: Nie wierz Fortunie, co siedzisz wysoko, że los jest kapryśny jak baba, pieniądze to nie wszystko, a życie tylko czeka, by cię zdradzić. Z jednej strony zatem Czarnolas, sielanka, fraszki i zabawa, z drugiej zaś rozgałęziona jak grzyb na ścianie, nieusuwalna, potężna, mroczna i zdradziecka: lipa.

Ze szczęściem mamy więc niemały problem, który przez lata urósł wręcz do rangi metafizycznej, zupełnie tak, jakby kulturowa podejrzliwość nieustannie nakazywała nam powtarzać sobie: „Nie ma nic za darmo”. Ideę podejrzanego szczęścia zastępowano najrozmaitszymi koncepcjami, czy to chrześcijańskimi pojęciami ascetyzmu i apatii, czy pozytywistyczną pracą u podstaw. W kulturze zatem, jeśli nawet szczęście ma nastać, musi zostać „opłacone” ciężką pracą. Na bezinteresowność, powiedzieliby marksiści, w ogóle nie ma tu miejsca. Podobną koncepcję możemy zauważyć we współczesnej polskiej literaturze zaangażowanej. Wystarczy spojrzeć dziś w prawo, by ujrzeć, jakim dostatkiem obrodziły nasze polskie ziemie – przynajmniej według pisarzy przejętych prawdą i odbudową. Wydaje się, że solą tej ziemi przestają być ludzie. Staje się nią jakaś metafizyczna moc sprawcza, moc napędowa, moc porządkowa, zdolna okiełznać chaos historii, ułożyć świat w odczytywalny, poznawalny obraz, którego kontemplacja dostarcza celów, idei i zasad. Tak warunkowany świat, podciągnięty pod pręgierz ideologii, jest projekcją przeszłości w przyszłości. To świat skrupulatnie zbudowany podług przyjętego wzorca, czy szerzej: to projektowanie i forsowanie nowego, pożądanego paradygmatu. Polska literatura fantastyczna, w lwiej części związana z prawicą, ma w tej dziedzinie szczególne zasługi. Grzędowicz, Lewandowski, Wolski, Ziemkiewicz – to tylko niektórzy twórcy od miecza, smoków i flagi biało-czerwonej. Ich antyutopie, ufundowane na krachach ekologicznych, feministycznych i komunistycznych projektów, stanowią negatyw świata nowego – tego, w którym żyłoby się lepiej, w którym bogowie odzyskaliby omnipotencję, noce byłyby ciepłe, wódka zimna, a kobiety wierne.

Gdzie w tym wszystkim Łukasz Orbitowski i jego nowa Szczęśliwa ziemia? Sądzę, że (na przekór zaangażowanej fantastyce) w samym środku. W blurbach na okładce książki widzę polecające mi Szczęśliwą ziemię nazwiska: Jacek Dukaj, Wit Szostak, Szczepan Twardoch, Jarosław Urbaniuk. Przygotowuję się więc na małe trzęsienie ziemi, tymczasem nowa powieść autora Widm jest po prostu dobrze napisaną i poprowadzoną historią, z racji tematyki być może najdojrzalszą z dotychczasowego dorobku autora. Jest to powieść niezwykle potrzebna jako alternatywa dla alternatywnych antyutopii polskiej literatury fantastycznej.

Jacek Dukaj w felietonach dla Wirtualnej Polski poświęconych prawicowej fantastyce pomija Orbitowskiego, jakby ten nie kwalifikował się do narodowej rewolucji. I słusznie, nie kwalifikuje się, choć od książkowego debiutu minęło już piętnaście lat, a samego autora wyróżniano wiele razy, czy to nominacjami do nagrody Zajdla, czy stypendium Ministra Kultury. Łukasz Orbitowski (ur. 1977), wprawdzie jest młodszy od inkwizytorów polskiej fantastyki, ale ma na koncie już dwanaście książek, w tym świetnie przyjęte Tracę ciepło i Widma. Pomimo tylu publikacji, mam wrażenie, że autor niesłusznie funkcjonuje na marginesie polskiego fandomu fantastycznego i stąd cieszyć może niedawna nominacja do Paszportu „Polityki”. Nie ukrywam, odpowiada mi zjawisko literackie pod tytułem „Łukasz Orbitowski”, choć nie zawsze „rozumiałem się” z jego literaturą. Podoba mi się szczere funkcjonowanie w życiu literackim i dystans pisarza, choćby ten widoczny w wypowiedzi dla portalu TOK FM: Trochę czasu minęło, zanim zrozumiałem, że bycie Orbitowskim, czyli tym rubasznym, sprośnym, trochę źle mówiącym, wielkim chłopem, to jest jedyne, co potrafię dobrze robić. Kiedyś próbowałem nosić marynarki, ale wszyscy mnie prosili, żebym je zdjął i wrócił do T-shirtów.

Piszę o tym, by zaznaczyć, że autor Szczęśliwej ziemi wciąż mi się wymyka, nie chce ustawiać się w szeregu, pozować do grupowego zdjęcia (prędzej pozuje do zdjęcia na siłce) tej czy innej formacji. Orbitowski zdaje się nie angażować w wielki projekt odbudowy Polski, sztandary zostawił w domu, a głos zabiera z pozycji politycznego agnostyka. Boję się jedynie, że choć Szczęśliwa ziemia jest powieścią dobrą, to sam autor wciąż musi utwierdzać swoją pozycję, walczyć o należne mu miejsce wśród fantastów, jakkolwiek literacko – zaryzykuję – ma więcej do zaoferowania niż Jarosław Grzędowicz czy Jacek Piekara. Tym bardziej że Orbitowski stricte fantastyczne krainy już opuścił, kierując się w stronę zupełnie realistycznych, znanych nam miast.

Wyjątkowość Szczęśliwej ziemi opiera się na obyczajowości powieści. Nie jest to czysta fantastyka, raczej powieść fantastyką wspierana i uzupełniania. Główny nacisk Orbitowski położył na realizm, elementy fantasy sprowadził zaś w głębokie podziemia, w mroki tajemnic i niejednoznacznych opisów. Nową powieść autor Widm rozpoczyna w zapomnianej przez władze i wielki świat fikcyjnej miejscowości Rykusmyku na Dolnym Śląsku. Jeśli mój rodowód Dolnoślązaka i detektywistyczne zdolności nie zwodzą mnie na manowce, to Rykusmyku jest literacką emanacją miejscowości Jawor. Jednak równie dobrze może to być każde polskie senne miasteczko z właściwą sobie plejadą przedziwnych postaci: alkoholików, drobnych gangsterów, wariatów czy nie do końca sprawiedliwych policjantów. Ta „mała ojczyzna” nie jest ostoją szczęścia i spokoju, lecz raczej przestrzenią, od której należy uciec. Pięciu głównych bohaterów, młodych przyjaciół, którzy właśnie kończą szkołę, marzy o ucieczce. Blekota, DJ Krzywda, Sedes, Sikorka i Trombek, wychowani w cieniu górującego nad miastem zamku, piją więc piwo, gadają o dziewczynach, włóczą się po ulicach do późnej nocy i wspierają wzajemnie, gdy któremuś z nich rodzic złoi skórę. Skojarzenia z Edmundem Niziurskim wydają się jak najbardziej na miejscu, choć w żadnym wypadku nie są to już bohaterowie z Naprzód, Wspaniali!, czyli chłopcy bez grzechu, zaktywizowani, przeświadczeni o swojej roli i ważności w polskiej historii. U Orbitowskiego, pisarza z okresu ustrojowej i kulturowej transformacji, dziecięcy aktywizm i naiwność szybko zastępują wulgarna, podwórkowa szorstkość, nie pierwszy alkohol i seks. Braterska sztama zawarta zostaje na tle poniemieckiego miasteczka, w którym trudno szukać przyszłości. Bohaterowie Szczęśliwej ziemi borykają się więc z masą problemów: pijany i agresywny rodzic, niekochająca i niezrównoważona matka, niechciana ciąża z miejscową dziewczyną, wreszcie bieda i brak perspektyw, a na domiar wszystkiego nieustannie szantażujące marzenia, których nie sposób ani uśmierzyć, ani zdławić.

Piszę ,,uśmierzyć”, bo to marzenia wpędzają bohaterów w problemy. Orbitowski zwraca tu uwagę na pewne konkretne zjawisko. Otóż snute plany wykraczają poza granice Rykusmyku, szybko więc psychologia postaci sprowadza się do prostej konstatacji: aby żyć, aby się udało, aby móc zaistnieć, należy rodzinne miasto bezpowrotnie opuścić. Piątka przyjaciół, na chwilę przed porzuceniem miasta, wyjazdem na studia i poszukiwaniem nowego domu, schodzi do piwnic starego zamku, miejsca dziecięcej inicjacji. Ciemny korytarz prowadzi wprost do koszmaru, czyli potwornego byka, który spełnia ich życzenia, pobierając przy tym złodziejskie myto. Uważaj, o co prosisz, zdaje się powtarzać Orbitowski, i choć brzmi to jak rada udzielona przez pewnego brazylijskiego lekkoducha, autor Widm szybko sprowadza ją na ziemię, do sfery brutalnie pospolitej: zwyczajnej dorosłości, w której czekają na nas zwyczajne porażki.

Kilkanaście lat później bohaterowie występują już pod prawdziwymi imionami. Po wyjeździe zerwali ze sobą kontakt, próbując ułożyć swoje biografie w innych miejscach (znamienne, że jedynie narrator zostaje w Rykusmyku). Akcja powieści kolejno rozgrywa się w Kopenhadze, Warszawie, Krakowie, a wypowiedziane w dzieciństwie życzenia zdają się cicho i nieubłaganie przekładać na nowe mieszkania i związki, trawiąc włożony wysiłek i trud. Prawdziwa miłość – życzenie pierwsze – która początkowo miała uskrzydlić i odmienić życie, okazała się męczącym obowiązkiem, niedołężną karykaturą uczucia. Wielkie pieniądze – życzenie drugie – doprowadziły w końcu do kryzysu, w którym skrzynka pocztowa pęka w szwach od komorniczych monitów. I wreszcie pragnienie samotności – życzenie trzecie – jak na złość spełnione do końca z bezlitosną i surową precyzją.

Wbrew pozorom nie zdradzam tu za wiele z fabuły. Na prawie czterystu stronach Orbitowski zdołał bowiem rozplanować siatkę rodzinnych zależności, sekretów i tajemnic. Ustawił (nierzadko skomplikowane) relacje między pokoleniami, wdrażając w to rozmaite wątki poboczne, gromadząc mikrozdarzenia, dialogi i opisy do tego stopnia, że całość sprawia wrażenie dobrze napisanej powieści obyczajowej z elementami fantastycznego thrillera. Nawet język autora Tracę ciepło, prosty, operujący pojedynczymi zdaniami i chwytliwymi opisami, funkcjonuje tu pod dyktando zdarzeń. Pogłębiona sfera obyczajowa tej powieści – tak odróżniająca pisarza z Kopenhagi od sztampy znanej z wydawnictwa Fabryka Słów – czyni z tej książki niezmiernie dobre czytadło. Orbitowski nie wymyśla tu niczego, czego nie przeżyliśmy albo nie potrafilibyśmy sobie wyobrazić, jednak cały ten smutek, ta nagromadzona gorycz, ten skrupulatnie spisywany atlas porażek wywołuje w czytelniku odruch empatii. Miłość, pieniądze, święty spokój – to przecież cele powszechne jak powietrze. Szczęśliwa ziemia nie jest powieścią, która odmieni nasze życie, ale to wciąż kawał dobrze napisanej literatury na temat rzeczy, które od zarania ukierunkowują i jednocześnie wypaczają nasze marzenia.

Szczęśliwa ziemia, jak się okazuje, do najszczęśliwszych nie należy. Przeciwnie, swoich mieszkańców lepi raczej ze smutku i rozpaczy, by potem wypluć ich w świat – złamanych, zabliźnionych, z traumami pozostawionymi po nocach, w czasie których obiecywali sobie dopaść, dogonić szczęście. Wypluwa ich w stronę innych miast, by tam bezowocnie ścigali się z własnymi marzeniami.

Nowa powieść Łukasza Orbitowskiego wydała mi się bliska z jeszcze jednego powodu. Podobnie jak bohaterowie książki, również urodziłem się i wychowałem na Dolnym Śląsku, w obcym domu pozostawionym przez pospiesznie odchodzących Niemców. Ja także, razem z przyjaciółmi, bezwiednie słałem w noc życzenia i prośby: o wielką miłość, o wielkie pieniądze, o święty spokój, potem zaś żałowałem i zaciskałem pięści, gdy życzenia te się spełniały. Takich miejscowości jak Rykusmyku na mapie Polski jest wiele, stąd Szczęśliwa ziemia wydaje się tak niebezpiecznie znajoma i swojska. I choć być może żadna nadnaturalna istota nie spełnia naszych życzeń, zdajemy sobie sprawę, że łączy nas coś innego: łączy nas ziemia, którą opuściliśmy, a która upomina się o nas w mniej lub bardziej fantastyczny sposób. I na podobieństwo bohaterów powieści, niejeden z nas wróci do swojego miasta, by wziąć byka za rogi, by stawić mu czoła i zderzyć się z jego ciemnością.

 

Łukasz Orbitowski

Szczęśliwa ziemia

Wydawnictwo SQN, 2013

Liczba stron: 384

 

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.