Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Sylwestrowe symulacje lat 80.

Artykuły /

Kiedy ogłoszono sylwestrowy lockdown, a po internecie zaczął krążyć mem o tym, że rząd zadbał o to, żeby balować należycie, czyli do rana, przypomniałam sobie o czymś, co zawsze dokuczało mi nieco, gdy zbliżał się Nowy Rok. Otóż – już od dawna jestem dorosłym człowiekiem, ale Sylwester zamraża mnie w czasie. Gdy myślę o witaniu nowego roku, wciąż mam poniżej dziesięciu lat, moi rodzice wychodzą na pracowniczy bal, gdzie nosi się cekiny albo przebiera za wielki telewizor, a ja siedzę w domu w „wyjściowej” dżinsowej kamizelce, gram z babcią w warcaby i nadmiernie ekscytuję się tym, że można być na chodzie aż do północy. Może nie wieczny 1984, ale maksymalnie 1994, i to taki, na który nakładają się ORWO-wskie fotografie.

Dlaczego tak się dzieje, skoro mam przecież za sobą niejedną taką imprezę, a nowy rok zdarzało mi się witać w przeszłości pod Gubałówką, w legendarnej katowickiej pracowni na Piastowskiej albo na maratonie filmowym w kinie? Odpowiedź przychodzi, gdy oglądam na Youtube film Sylwester 1984 pochodzący z czyichś z prywatnych archiwów. To domówka kręcona kamerą VHS, rzadkim wówczas w Polsce dobrem (autor filmu to emigrant z Australii, który w latach 80. pracował na kontrakcie w Kuwejcie, co zapewne wyjaśnia pochodzenie kamery). Małe mieszkanie pełne gości, wystrój utrzymany w duchu peerelowskiego hygge – zasłony, obrusy, dyskretne światło. Z głośnika płynie The Land of Make Believe Bucks Fizz. Wszyscy palą. Uczestnicy imprezy są ubrani jakby nieco zbyt wytwornie jak na kameralne warunki: panowie w garniturach i pod wąsem, panie w toaletach, z makijażami Zdzisławy Sośnickiej i fryzurami księżnej Diany. Na stole menu epoki, zimna płyta, galarety, sałatka jarzynowa, śledzik. Wszyscy bardzo nobliwi, a zarazem weseli. Bardzo dorośli i godni, choć pewnie młodsi niż ja dzisiaj. Sylwester na dobre i na złe zrósł się w mojej głowie z prezencją Krystyny Loski, z wystrojem wnętrz rodem z programu Butik, z życiem statecznym. Oglądam archiwalny materiał Dziennika Telewizyjnego z roku moich urodzin: Społem organizowało 78 zabaw, a hotel Victoria oferował wejściówki za 10 tysięcy. Na Śląsku był to ostatni rok hucznych balów; podobno symbolicznie epokę zamknęła impreza w chorzowskim Domu Turysty. Czasami myślę, że chciałabym tam być, przy roladzie i modry kapuście, ale mówię to ze współczesnego puntu widzenia: wyobrażam sobie z perspektywy 2020, że to bal pod grzybem atomowym, choć jego uczestnicy zapewne mieli bardziej bieżące, doraźne problemy na głowie.

Retromania, o której pisał Simon Reynolds – nieustanny recykling minionych stylów – wciąż żywi się latami 80., wyciągając z nich coraz to nowe wątki. Jak głosi tytuł wydanej kilka lat temu antologii tekstów krytycznych z udziałem m.in. Hakima Beya i Rosi Braidotti, żyjemy w długich latach 80., w ich faktycznych powidokach, ale też w fantazji o nich. Realia to echa utrwalonych wówczas politycznych frakcji, ideologii i ich społecznych reperkusji (prezydentura Donalda Trumpa wydawała mi się przedziwnym, podkręconym, nasterydowanym cosplayem epoki Reagana), a fantazja – niedokończony sen o przyszłości, ponury futuryzm, eksploracje dystopii, uroki betonu. Zimna fala, zimna płyta. Bo jak inaczej wyjaśnić szaloną popularność białoruskiej grupy Mołczat Doma, brzmiącej nieco jak zapomniane zespoły polskiej nowej fali (Dom Mody, Arbeiter Klasse, Dusseldorf), ale jak najbardziej współczesnej? Dystopijna fantazja ma w sobie wiele wdzięku, zwichniętego uroku balu w czasach ostatecznych. Ale niespodziewanie uwodzi też przyjemne konsumpcyjne ciepełko z drugiej strony żelaznej kurtyny, to, które znamy z teledysku do Last Christmas, i to zupełnie nieironicznie. Styl Lady Di powraca dzisiaj na fali popularności serialu The Crown, ale raczej na zdjęciach; nikt jakoś nie ma odwagi, by tak się czesać i obficie skrapiać włosy lakierem. Nie wiem, czy to obawa przed tym, że utapirowany fryz w połączeniu z wyrazistym makijażem od razu zmienia w nader poważnego człowieka, narzuca trzymanie fasonu, pion, autorytet. Stroje w duchu new romantic miały być awangardową, kreatywną zabawą z modernizmem, przebieraniem się za manekiny i roboty; sama pamiętam, że mnie jawiły się raczej jako akces do świata absolutnej powagi, wręcz sztywności. Nie mogę do dzisiaj uwierzyć, że Joanne Catherall i Susan Ann Sulley miały mniej niż 20 lat, gdy dołączyły do The Human League; gdy patrzę na zdjęcia, to one są per pani, a ja per ty. Pamiętam też zdjęcia nastolatek inspirujących się księżną w podręcznikach do angielskiego, opóźnionych względem nas o dekadę, i nie wiem już, czy to moje złudzenie, czy faktycznie ludzie jeszcze niedawno byli poważniejsi. To dla mnie ciekawy trening percepcji i nauka poruszania się w świecie złudzeń. 

Retromania ma wielką zaletę: pozwala na bezpieczną emulację epoki w wersji przystosowanej do współczesnego użytkownika. Nie ma już niegdysiejszych śniegów, inne mamy przyzwolenia, a inne zagrożenia. Oglądając wideo z Sylwestra 1984, wiem, że to złudzenie, że ludzie byli inni (w rzeczywistości na pewno robili takie same głupstwa jak my dzisiaj), a czas wydaje się jednocześnie odleglejszy i wiecznie teraźniejszy. To doświadczenie, które uporczywie przywodzi na myśl Szekspirowską frazę ulubioną we współczesnej myśli: time out of joint. Wers z Hamleta tłumaczy się różnie: czas wypadł z formy, czas wypadł z ram. W pismach Jacquesa Derridy to kluczowa kategoria dla widmontologii (hauntologie):

Time is out of joint”: czas jest pozbawiony spojeń, zwichnięty, zerwany, porozdzielany, czas jest zepsuty, osaczony i zamroczony, jest rozstrojony, jednocześnie rozregulowany i oszalały. Czas wypadł z ram, zboczył z kursu, biegnie poza samym sobą, niedopasowany do samego siebie

Czas wypadł z ram, ale jednocześnie się zaciął i co rusz wraca do punktu wyjścia. Świstak uporczywie wyskakuje z nory; jego dzień świętujemy codziennie. Od początku pandemii obserwuję, jak pojawiają się w powszechnej debacie skojarzenia z najbardziej dosięgalnymi, doświadczalnymi opresjami: ludzie przywołują skojarzenia z latami 80., by wróżyć, co może się wydarzyć. Pierwszy lockdown zachęcał do przewidywań, czy wprowadzą stan wojenny i do gromadzenia zapasów, jakby jutra miało nie być. Przewidywano, błędnie zresztą, że czeka nas fala „covidowych dzieci”, bo w kwarantannie jakoby ludzie mieli chętniej uprawiać seks (domniemany wpływ godziny policyjnej na wyż demograficzny to jedynie złudna korelacja, w rzeczywistości po prostu rodzice również pochodzili z wyżu). Na tych odniesieniach oczywiście się nie skończyło, a kolejne miesiące sprzyjały utrwaleniu poczucia, że żyjemy w groteskowym spektaklu opartym luźno na motywach z przeszłości. Poczucie wszechwładzy rządzących, propagandowe chwyty, masowe protesty, aresztowania – wszystko to sprzyjało sięganiu po najbliższe w czasie skojarzenie -– co jest iluzoryczne, bo nasze czasy niosą ze sobą nowe, innej natury zagrożenia i wymagają innych strategii, ale nie winię ludzi za to, że ich poszukują. Długie lata 80. dosięgają w jakiś sposób każdego. Mem o sylwestrze jak za dawnych czasów, może jak z opisanego przeze mnie filmu, również jest przejawem tego samego mechanizmu. 

Z minionego roku zapamiętam również powtarzającą się frazę o wyłączeniu symulacji. Wystarczy zjeść draże korsarze, jak mówi mem. Może lata 80. mają tak uwodzicielską siłę dlatego, że wiemy, że się – z różnym powodzeniem – zakończyły, możemy więc grać w kolejną powtórke, bo scenariusz został już z góry przewidziany? W końcu, jak mówi tytuł głośnej książki Aleksieja Jurczaka, Everything was forever, until it was no more.