Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Stalin też palił haszysz („Encyklopedia polskiej psychodelii”)

Recenzje /

Jeśli poszukujesz książki pisanej w trybie przypuszczającym i domyślnym, w tonie bezrefleksyjnie afirmatywnym wobec podejmowanego tematu, z przerostem cytatów wobec autorskiego komentarza oraz w kluczu „kiedyś było tak fajnie, a teraz jest tak źle”, ale za to z bardzo, bardzo ładną okładką, to Encyklopedia polskiej psychodelii (która wcale nie jest encyklopedią, ale o tym za chwilę) Kamila Sipowicza jest dla Ciebie.

W podtytule pojawia się obietnica: od Mickiewicza do Masłowskiej, od Witkacego do street-artu. Jak się jednak szybko okazuje, jest to obietnica rzucona na wiatr, za to skutecznie zwabiająca „potencjalnego” czytelnika. I o ile o romantycznym wieszczu i szalonym malarzu można w „psychodelicznej opowieści” jeszcze trochę poczytać, o tyle z autorką Pawia królowej spotykamy się w jednym zdaniu:

Podobnie jest w książkach Doroty Masłowskiej, gdzie mózgi bohaterów zatrute złej jakości amfetaminą („Wojna polsko-ruska”, na marginesie: jej psychodeliczna aura została świetnie zobrazowana w filmie Xawerego Żuławskiego pod tym samym tytułem) nie rozróżniają już rzeczy ważnych od nieważnych. (s. 203)

W podtytule można by równie dobrze napisać „od Sasa do Lasa” i chyba byłoby w tym więcej słuszności, bo Sipowicz poza narzuconą sobie chronologią, w nieznośnym żywiole repetycji, nostalgicznie powraca do złotej ery starożytnej oraz średniowiecznej praekologii. Mało tego, całe zło współczesnego świata tłumaczy odejściem od jej złotych, „magicznych” zasad, trochę zapominając, że po drodze dość dużo czasu upłynęło i sporo się wydarzyło. W jego transparentnie dydaktycznej opowieści pojawiają się jeszcze dwa szwarccharaktery: Kościół katolicki oraz – złączona z nim świętym węzłem zależności – wódka:

Jedyną substancją psychosomatyczną dopuszczoną legalnie do obiegu dla porządnego chrześcijanina jest chyba najgroźniejsza z nich: wyzwalający agresję alkohol. (z rozdziału Substancje psychodeliczne a religie, s. 21)

Podobnie było z chrześcijaństwem. Gdziekolwiek pojawili się mnisi, księża czy krzyżowcy, tam przy okazji plenienia zabobonu i walki z pogaństwem niszczono kultury psychodeliczne oparte na grzybach, powojach, kaktusach, lianach i roślinach z rodziny psiankowatych. Chrześcijanie wprowadzali swój narkotyk – alkohol etylowy. (Psychodeliki w judaizmie i chrześcijaństwie, s. 22)

Kościół katolicki przez setki lat panowania w krajach bałtyckich i słowiańskich oduczył chłopów odurzania się kwiatami i konopiami. Zabronił pradawnych świąt tańców ognia, tańców leczniczych […]. Jedynym środkiem odurzającym, na który Kościół wyraził zgodę, był i pozostał alkohol. (Psychodelia w Polsce. s. 38)

Starożytna i średniowieczna praekologia została wyparta. Zapomniano o mocy roślin. Dawne zaklęcia, tańce i obyczaje poszły w zapomnienie. Duchowo-materialna kosmiczna jedność została rozbita, a wszystkie magiczne rośliny, grzyby, substancje enteogenne zastąpiła wódka – jedyny narkotyk uznany za legalny. (Psychodeliki polskich, białoruskich i ukraińskich chłopów, s. 46)

Nie są to oczywiście wszystkie cytaty nieznośnie podejmujące tę samą argumentację. Na łamach kolejnych rozdziałów także można znaleźć „małe” wtrącenia w baśniowym kluczu, demonizujące Kościół i wódkę. Na przeciwległym biegunie, w słońcu afirmacji, triumfują psychodeliki. Ta chęć Sipowicza, by obnażać przed czytelnikiem pierwotne, acz zapomniane dobro grzybów wyplenione przez złą ideologię „pijanego” chrześcijaństwa, wpada w koleiny naiwnej dydaktyki, w której rzekomy destruktor teorii spiskowej sam staje się spiskowcem. Niestety przez takie zabiegi poziom wiarygodności pozostałych fragmentów ulega znaczącemu obniżeniu.

Sipowicz nie rezygnuje z pełnej patosu retoryki także w kontekście „złego” kapitalizmu. Ten zostaje znokautowany od razu w otwierającej spotkanie rundzie (z dopingiem biednego Waltera Benjamina), na pierwszych stronach książki. Wystarczy go szturchnąć dwukrotnie, by zyskać płaszczyznę porozumienia z czytelnikami (także przez sprytną wymianę formy bezosobowej czy zaimka „ja” na „my”), zwłaszcza tymi lokującymi się, podobnie jak autor, bardziej po lewicującej niż po prawej stronie ringu:

W XX wieku psychodelikami zajął się teoretycznie i praktycznie – jako jeden z niewielu filozofów – Walter Benjamin. Dla Benjamina były one szansą na wybudzenie się z ideologicznych złudzeń i snu wywołanego przez potężny narkotyk – współczesny kapitalizm. Myśliciel uważał, że dziś już tylko nieświadomość i natura potrafią mu się oprzeć, odsłaniając się w swej pierwotnej dynamice właśnie dzięki psychodelikom. […]W kapitalizmie nadal jesteśmy [podkreśliła J.Ch.] odurzani, choć mniej brutalnie: reklamą, konsumpcją i szumem medialnym. Towar stał się groźnym narkotykiem. (s. 16)

To nie substancje psychodeliczne, uznawane przez współczesne prawo za niebezpieczne narkotyki, są więc prawdziwym zagrożeniem dla człowieka i jego otoczenia, lecz duchowe marnienie i apatia, poddawanie się politycznej manipulacji, zerwanie więzi z kosmosem [pokreśliła J.Ch. – po przeczytaniu całej książki wciąż nie rozumiem tej frazy] i w efekcie degeneracja. (s. 16)

Psychodeliki natomiast oczy otwierają, ich wewnętrzna praca na naszej świadomości, indywidualnej i zbiorowej, służy przebudzeniu. Dlatego właśnie są tak niebezpieczne dla kapitalizmu. (s. 17)

Po tych kilku zastrzeżeniach natury ideologicznej i retorycznej warto przejść do samej zawartości książki, której w żadnym wypadku nie należy nazywać encyklopedią, już chociażby ze względu na wyraźnie autorski wybór i rezygnację nawet z pozorów obiektywizmu na rzecz bardzo subiektywnej prezentacji treści. To raczej antologia tekstów polskich pisarzy i poetów ze znikomym wręcz wprowadzeniem autora, które ginie pod naporem obszernych cytatów – tak że w finale czytanego fragmentu można zapomnieć, że miał on jakąkolwiek zapowiedź. A do tego wszystkiego zostały dołączone jeszcze (na stu sześciu stronach) reprodukcje obrazów, których kryterium doboru też pozostaje niejasne. W skrócie: jeden wielki melanż (tekstów kultury), podczas (czytania) którego najwyraźniej dobrze się bawi tylko jedna osoba – i bynajmniej nie jest to czytelnik.

Patrząc w spis treści, można się poczuć niemal jak zdobywca Świętego Graala albo, by użyć współczesnej metafory, zdobywca trzech par świetnych butów, koszulki i fluorescencyjnej czapki w promocyjnej cenie obieraczki do ziemniaków. Spis treści zachęcająco błyszczy obiecującymi tytułami, m.in.: Psychodeliczni dekadenci znad Wisły, Opiumowy Reymont, Witkacy – niech żyje peyotl, Polska muzyka psychodeliczna, Tomasz Pułka – Trippoeta z Krakowa, Czy krasnoludki są psychodeliczne? Jak wielkie jest zatem rozczarowanie, gdy po przeczytaniu danego rozdziału, w większości przypadków wie się mniej więcej tyle samo, co po przeczytaniu jego tytułu. Dlaczego? A mianowicie dlatego, że Sipowicz stosuje kilka bardzo sprytnych technik uniku pisania na temat albo po prostu osłabia wiarygodność swoich artykułów wprost wyrażoną niepewnością. Ze względu na przytłaczającą liczbę przykładów tej niepewności ograniczę się zaledwie do kilku ciekawszych, pomijając te wszystkie „prawdopodobnie” i „być może”.

Zorian krzewił pogaństwo i wielokrotnie widziano go zachowującego się dziwacznie. Czyżby próbował na sobie samym działania lulka i bielunia? (s. 55)

Nie wiemy, czy sam Mickiewicz odważył się na psychodeliczną podróż po zjedzeniu korzenia. Niemniej jego twórczość krąży wokół tych pradawnych obyczajów, które chrześcijaństwo chciało wyplenić ogniem i mieczem. (s. 56)

Ze światem substancji rozszerzających świadomość mógł zetknąć się także zapomniany poeta Antoni Malczewski, autor powieści poetyckiej „Maria”. (s. 57)

Nie możemy powiedzieć jednoznacznie, czy Ostrowska używała haszyszu i opium, którymi sycił się tłumaczony przez nią Verlaine. (s. 77)

W moim subiektywnym odczuciu wiersze lubelskiego artysty [chodzi o Józefa Czechowicza – przyp. aut.] promieniują jednak psychodelicznymi wizjami i sieją ów charakterystyczny mdławy zapaszek, który tak pokochali Reymont i Poe. (s. 90)

Na początku XX wieku pojawił się poeta [Bolesław Leśmian – przyp. J.Ch.], który całym swoim jestestwem wszedł w ten prastary świat, a przy okazji stworzył, a może też wskrzesił stary język. Który czerpał ze starodawnych klechd i baśni. I którego wgląd w ową sferę nie odbywał się li tylko na poziomie wyobraźni i języka. On był w tym świecie. Podróżował łodzią do krainy umarłych. Nie musiał brać żadnych psychodelików, choć tego nie możemy wykluczyć, jako że pozostawał członkiem cyganerii z Udziałowej, bywał też w Paryżu początku wieku, gdzie nadal istniały kluby palaczy haszyszu i opium. (s. 99)

Osoby o skłonnościach detektywistycznych zachęcam do własnych poszukiwań, ale zastrzegam, że ogromnej satysfakcji z pracy takiej nie będzie – tego typu sformułowania widoczne są aż zanadto. Wśród tego bajania odszukać można jednak parę postaci, które jawnie przyznawały się do stosowania psychodelików, co daje Sipowiczowi kilka asów w rękawie (między innymi Witkacego, autora książki Narkotyki. Niemyte dusze, będącej zapisem jego odurzających doświadczeń, czy Mirona Białoszewskiego, piszącego wprost o kodeinie w Tajnym dzienniku). W wielu przypadkach, kiedy nie ma tej pewności, Sipowicz, w niezrozumiałym dla mnie geście, utożsamia podmiot mówiący w wierszu lub bohatera/narratora cytowanej powieści z jej autorem, by podeprzeć swoją tezę. Kiedy brakuje mu jakościowo potwierdzonych informacji, zagaduje czytelnika, przytaczając anegdotki z prywatnego życia albo snuje domysły na zadany temat, dając się ponieść asocjacjom. Pierwsze miejsce w tej kategorii zdobywa „poetycki” rozdział trzydziesty szósty: Jurek Czuraj, czyli wyższy stan świadomości, który powinien pozostać w prywatnym pamiętniku autora, zamiast wychodzić na światło dzienne polskiej psychodelii. Zamiast oczekiwanego wzruszenia przy opisie ostatniej wspólnej Wielkanocy obu panów w roku 2008 w Suskowoli pojawia się uczucie krępacji i zażenowania, a w głowie kołaczą pytania: „gdzie ja jestem?”, „co ja czytam?”.

W kilku rozdziałach uderzają też niesymetryczność opisu zjawiska na gruncie polskim i próba osadzania go w kontekście zagranicznym, ze znaczną przewagą tego drugiego. Na przykład w Kwasowym Stanisławie Lemie (który obejmuje zaledwie jedną stronę publikacji) więcej można się dowiedzieć o Philipie K. Dicku i jego doświadczeniach oraz książkach niż o tytułowym pisarzu. Analogicznie rzecz się ma z rozdziałem o absyncie. Owszem, ogólne informacje: „co? kto? skąd?” są potrzebne, ale ich przerost nad właściwym rozwinięciem tematu wydaje się nieuzasadniony. I tak dopiero pod koniec rozdziału dochodzimy do sedna, które też okazuje się dość jałowe, bo co z tego, że:

W Polsce absyntem zachwycał się między innymi Jan Lemański, mąż opisanej już poetki Komornickiej:

Smutkom, piołunom

w udziale

Tyś dał wszystko,

aniele:

Ja – piję z wódką to

ziele

Prawdopodobnie większość cyganerii polskiej pijała absynt. Tutaj rej wiódł sam demon bohemy – Stanisław Przybyszewski. Można przypuszczać, że w znanym trunku gustowali także Stanisław Wyspiański (1869–1907) i Lucjan Rydel (1870–1918). Tymczasem malarze, na przykład Jacek Malczewski (1854–1929), mieli zwyczaj lizania pędzli podczas pracy. Powodowało to oszołomienie, gdyż farby zawierają wiele trucizn i związków halucynogennych. (s. 98)

Taką na poły kulinarną anegdotą kończy się rozdział o absyncie w Polsce. Brakuje tu zarówno konstruktywnego komentarza, jak i omówienia celowości takiego wytykania palcami „kto i co” brał, pił lub lizał. Jest to przykład Sipowiczowskiej metodologii. Nie przekonują mnie argumenty (z czwartej strony okładki), że ta publikacja, samozwańcza encyklopedia, jest ważna i wyjątkowa, bo to pierwsze tak wyczerpujące opracowanie na temat zażywania psychodelików na rodzimym gruncie. Również nie przekonuje mnie postulat Michała Wiśniewskiego, wokalisty Ich Troje (notka także z okładki), że to genialne kompendium wiedzy na temat powinno być wstrzyknięte domózgowo 460 posłom i kilkudziesięciu tysiącom nieświadomych. Twierdzę natomiast, że jeśli ta książka spotkałaby swojego uważnego redaktora i jeszcze czujniejszego edytora, to mogłaby w jakimś stopniu służyć do czytania. Póki co jej wartość zatrzymuje się na granicy okładki.

——–

Kamil Sipowicz

Encyklopedia polskiej psychodelii. Od Mickiewicza do Masłowskiej, od Witkacego do street artu

Krytyka Polityczna, 2013

Liczba stron: 448