Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„Speed-watching” kontra „slow television”, czyli oglądanie ekstremalne

Artykuły /

 „To przyśpiesza (…). I nawet tempo przyśpieszenia rośnie” – pisał w 2010 roku Jacek Dukaj, spóźniony z tą obserwacją o całe sto lat. Już bowiem w 1910 roku architekt Daniel Burnham zauważył, że nasz świat zmienia się w zastraszającym tempie, a do tego zmiany następują coraz szybciej. I nie chodzi bynajmniej tylko o rozwój technologii czy przemiany społeczne. Przyspieszyła też kultura, a wraz z nią – nasze tempo jej konsumowania. Podąża za tym trendem Netflix, który planuje dać nam wkrótce możliwość oglądania filmów i seriali z podwójną prędkością.

Przyznam, że kiedy pierwszy raz usłyszałem o tym pomyśle, byłem autentycznie zbity z tropu. Przyspieszyć coś, co chcę obejrzeć? Ale po co? Czy to jakiś żart primaaprilisowy w listopadzie? Okazuje się jednak, że ludzi korzystających z kultury w ten sposób jest zaskakująco wielu – i że mają jeśli nie przekonujące, to przynajmniej ciekawe argumenty.

Pierwszym i najważniejszym jest oczywiście brak czasu na przyjemności, który w połączeniu z hektolitrami zalewającego nas ciekawego contentu sprawia, że szukamy coraz to nowych sposobów, żeby utrzymać się na powierzchni. W tym kontekście korzyści płynące ze speed-watchingu są oczywiste. Jak zauważają zwolennicy przyspieszania, film czy serial odtwarzany z prędkością 1.2x brzmi praktycznie tak samo jak oglądany normalnie, a trwa o 20% krócej. Co może bardzo pomóc w sytuacji, gdy chcemy w obawie przed spojlerami jak najszybciej pochłonąć najnowszy odcinek lub próbujemy przypomnieć sobie poprzedni sezon, zanim zacznie się kolejny.

Nie zawsze oglądamy przecież kolejne filmy czy seriale po to, by delektować się wysmakowaną scenografią i niuansami gry aktorskiej. Czasem mamy po prostu ochotę pogapić się bezmyślnie na ulubiony program kulinarny, dokończyć przeciętny, ale wciąż bawiący nas serial czy przebrnąć w miarę szybko przez coś, z czym musimy się zapoznać w ramach studiów czy pracy. Trudno też zaprzeczyć, że wiele produkcji ma zupełnie niepotrzebne dłużyzny, które dzięki przyspieszeniu będziemy teraz samodzielnie mogli zredukować.

Mimo niewątpliwych zalet trend przyspieszania nie wszystkim się, rzecz jasna, podoba. Kiedy jesienią zeszłego roku Netflix zaczął testować tę opcję, wiele osób ze świata filmu i telewizji (w tym m.in. Judd Apatow, Peter Ramsey, Aaron Paul i Peyton Reed) głośno zaprotestowało. Wszyscy zgłaszali tę samą obawę: że ten nowy sposób oglądania zniszczy wartość artystyczną ich dzieł, a do tego odbierze twórcom kontrolę nad elementami takimi jak tempo akcji i praca kamery. Trudno się z nimi w jakimś stopniu nie zgodzić. Już opcja pominięcia czołówki serialu, wprowadzona wcześniej przez niektóre serwisy (w tym Netfliks i Amazon Prime), budziła podobne wątpliwości – kiedy serwis HBO GO postanowił, że nie da swoim użytkownikom tej możliwości, decyzję podjęto właśnie w trosce o zachowanie walorów artystycznych produkcji. Warto też porównać speed-watching z jego poprzednikiem, czyli binge-watchingiem, który pokazał nam, że obejrzenie całego sezonu serialu bez dłuższych przerw między odcinkami to zupełnie inne doświadczenie niż konsumowanie go w tempie jednego odcinka na tydzień. Pewnie także ten styl oglądania przynosi różne rezultaty, ale mnie po binge’owaniu zawsze zostają w pamięci tylko najbardziej emocjonujące sceny i ogólne wrażenie na temat całości – cała reszta zbija się w skłębioną, amorficzną masę. To trochę jak ze złudzeniem optycznym o nazwie flashed face distortion effect: jeśli przeciążyć mózg informacjami, z naszą percepcją świata zaczynają dziać się rzeczy dziwne. Tylko czy warto tak przyswajać kulturę?

Jeśli uznać speed-watching za pewną skrajną formę korzystania z telewizji, to na przeciwległym końcu spektrum powinna znajdować się druga skrajność, czyli oglądanie ekstremalnie powolne. W końcu gdzie kontrowersyjny trend, tam powinien istnieć również kontrtrend. I rzeczywiście – slow television to jak najbardziej realny fenomen, który zyskał szerszy rozgłos dekadę temu, kiedy to norweska telewizja publiczna wyemitowała program Bergensbanen – minutt for minutt: siedmiogodzinne nagranie ukazujące przejazd pociągu z Bergen do Oslo. To był jednak dopiero początek. Już dwa lata później ta sama telewizja pokazała widzom 134-godzinny rejs statku z Bergen do Kirkenes, który, jak podaje serwis ScienceNorway, przyciągnął przed ekrany ponad milion Norwegów. Na oficjalnej stronie Księgi Rekordów Guinessa można przeczytać, że był to najdłuższy w historii program dokumentalny emitowany na żywo.

Przyczyna popularności slow television jest oczywista: to idealna odtrutka na oszałamiające tempo i krzykliwość współczesnej telewizji. Zamiast zapychać mózg audiowizualnym fast foodem, miłośnicy powolnych programów sięgają po slow food, który jest zarazem comfort foodem pozbawionym dramatycznych wydarzeń, szybkich cięć i przerw na reklamy. W epoce przesytu nadmiarem informacji, które na każdym kroku walczą o naszą uwagę, przy slow television można poczuć się równie bezpiecznie jak przy ukochanym serialu oglądanym po raz setny. To rozrywka w stylu animowanego wygaszacza ekranu albo akwarium z rybkami, której największym plusem jest to, że niczym nie może zaskoczyć.

Slow television świetnie sprawdza się też jako tło dla innych aktywności – tło, którego wielu z nas potrzebuje. Sam znam kilka osób, którym ulubiony serial czy podcast pomagają wieczorem zasnąć, a jeszcze więcej takich, które włączają telewizor albo radio, żeby w mieszkaniu nie było zbyt cicho. Krajobrazy przepływające przez ekran w niespiesznym tempie mogą spełniać tę samą funkcję co przyjemna dla ucha tapeta muzyczna w centrach handlowych: masować mózg, nie zapadając w pamięć. Najsłynniejszy prekursor współczesnego nurtu slow television, program The Yule Log, pełnił zresztą rolę relaksującego tła najzupełniej dosłownie. Było to bowiem krótkie, zapętlone nagranie przedstawiające ogień płonący w kominku, które – przy akompaniamencie kolęd – jedna z amerykańskich stacji telewizyjnych emitowała przez kilka godzin w 1966 roku. Program okazał się takim hitem, że od tamtej pory powracał w każde święta aż do 1989 roku, a po kilkunastoletniej przerwie został wskrzeszony i jest wyświetlany do dzisiaj.

Nie wszystkie programy z nurtu powolnej telewizji ukazują widoczki z podróży. Część z nich skupia się na tematach takich jak przygotowania aktora do występu w operze, migracja dzikich zwierząt czy ptaki przylatujące do karmnika. Podróży jest jednak zdecydowanie najwięcej – i chyba nieprzypadkowo. Przejazd koleją czy rejs statkiem mają w końcu strukturę przypominającą fabułę, a więc można je śledzić z przyjemnością: jest tu wyraźny początek, środek i koniec, zaś momenty spokojniejsze przeplatają się z bardziej emocjonującymi, jak np. wjazd do tunelu. Co więcej, transmisja z podróży może stanowić atrakcyjną namiastkę prawdziwej wycieczki – jak wskazali w 2017 roku Norwegowie przebadani przez INN University, do oglądania slow television zachęcała ich głównie możliwość podziwiania pięknych krajobrazów (było to ważne dla 79 proc. widzów) oraz poznawania nowych miejsc lub rozpoznawania tych już kiedyś odwiedzonych (ważne dla 67 proc. widzów).

Powolna telewizja jest atrakcyjna również dlatego, że wyzwala nas z uciążliwej konieczności dokonywania wyborów. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy zjawisko slow television zdobywało popularność, psychologowie zaczęli szerzej opisywać zjawisko znane jako decision fatigue: stan, w którym zmęczony podejmowaniem zbyt wielu decyzji mózg zaczyna podsuwać coraz gorsze rozwiązania lub stara się unikać sytuacji zmuszających do dokonania wyboru. Sam znam ten rodzaj zmęczenia bardzo dobrze – gdy po długim dniu pracy mam wybrać, co chcę dla relaksu obejrzeć, nieraz zawieszam się na etapie decyzji i tylko przewijam przez kwadrans listę propozycji Netfliksa. Jestem więc w stanie wyobrazić sobie, jaką ulgę mogą przynosić widzowi wielogodzinne, kojące nagrania slow television (lub ich internetowy odpowiednik – streamy). Zamiast skakać po kanałach, można po prostu zanurzyć się w szemrzącym łagodnie strumyczku bodźców i nie decydować już o niczym.

https://youtu.be/z7VYVjR_nwE

Odnoszę wrażenie, że oba te przeciwstawne zjawiska – oglądania przyspieszonego i spowolnionego – pełnią w gruncie rzeczy tę samą funkcję: są próbą odpowiedzi na szalone tempo współczesnego życia oraz nadmiar contentu do pochłonięcia. Obie jednak budzą moje wątpliwości. W speed-watchingu widzę ryzyko pogorszenia mojej (i tak już kiepskiej) zdolności koncentracji oraz wzmocnienia skłonności do ciągłego, niezdrowego pośpiechu. Z kolei slow television po paru minutach zwyczajnie zaczyna mnie nudzić, a i audiowizualne tło codziennych aktywności jest dla mnie zbędne. A więc i tak źle, i tak niedobrze.

Ciekawe natomiast, że wybór jednej z tych dwóch reakcji na przyspieszający stale świat wydaje się być podyktowany głównie wiekiem. Jak wykazały cytowane już badania INN University, slow television przyciąga w Norwegii przed ekrany przede wszystkim osoby powyżej 49 roku życia (średni wiek to 60 lat). Dla speed-watchingu takich danych brak, jednak biorąc pod uwagę, że według statystyk Netfliksa blisko połowa użytkowników tej platformy mieści się w przedziale wiekowym 18–34 lata, można dość bezpiecznie założyć, że jest to praktyka przemawiająca raczej do osób młodych. Wygląda więc na to, że podczas gdy młodsi z nas na ogół przyspieszają, by nadążyć za rozpędzoną kulturą, starsi generalnie uznają, że za tym króliczkiem gonić nie warto i na przekór narzucanemu tempu celowo zwalniają. Aczkolwiek przypuszczam, że sprawa jest bardziej złożona i – jak to się zwykło pisać w zakończeniach prac naukowych – wymaga dalszych badań.

Jako trzydziestoletni starzec czuję się umiejscowiony dokładnie pomiędzy obiema grupami, zostanę więc chyba po prostu przy standardowej telewizji. Przynajmniej na jakiś czas, bo przecież mój dryf w kierunku powolności już się zaczął. Włączając sobie ostatnio na YouTube’ie filmik z ćwiczeniami na poprawę kondycji, odpaliłem go z prędkością 0,5x, bo za gimnastyką pokazywaną ze standardową prędkością jakoś trudno mi było nadążyć. A w ten sposób i ryzyko zadyszki od razu zniknęło, i przerwy na odpoczynek się wydłużyły, i tempo, w jakim pan na ekranie wymachiwał kończynami, przestało mnie wpędzać w kompleksy. No dobra, zmieniam zdanie, powolność jest super. Idę pooglądać, jak schnie farba.

Przemysław Zańko

(ur. 1989) – chłop z Mazur, obecnie inteligent w Warszawie. Publikuje opowiadania, recenzuje, bloguje. Interesuje się science fiction, nauką, grami, dziwnymi książkami i zdrowiem psychicznym. Skończył z polonistyką. Strona autorska: www.zanko.pl