Skąd na ulicach Santiago de Chile w latach 90. wzięła się nastoletnia paryżanka z „dobrego domu”, raperka, która w ciągu kilku lat podbiła chilijskie hip-hopowe podziemie? Jak to się stało, że w ciągu kilku kolejnych sformowała kultowy kolektyw Makiza, nagrała wraz z nim dwie świetnie przyjęte płyty, a następnie zapowiedziała koniec kariery muzycznej i wróciła do Francji? Spoiler: kariery wcale nie zakończyła, stworzyła przez lata coś w rodzaju soundtracku dla rewolucji globalnego Południa, a osiemnastego stycznia wydała po dziesięcioletniej przerwie swój piąty solowy album, Vida.
To było tak:
Ana Tijoux to chilijsko-francuska raperka i wokalistka, córka repatriantów uciekających przed reżimem Augusto Pinocheta. Po roku 1973 uchodźców było wielu, a popularny kierunek, zwłaszcza dla intelektualistów i artystów, stanowiła Francja. Matka Any, socjolożka María Emilia Tijoux, bada kwestie rasizmu i wykluczenia kobiet w chilijskim społeczeństwie. Doktoryzowała się w Paryżu, ale studia musiała opłacić samodzielnie, pracując m.in. jako opiekunka do dzieci. Ojczym artystki to adwokat, były więzień polityczny. Oboje bywają opisywani jako militantes comunistas – może nieco na wyrost, choć raperka wspomina, że pierwszą książką, jaką otrzymała, była Marx para niños. To istotne fakty, bo Ana jest córką swoich rodziców, a zatem: co najmniej po równo raperką, jak i aktywistką. Przez ostatnie dziesięć lat jej działalność muzyczna sprowadzała się do pojedynczych gościnek oraz społecznych manifestów: Cacerolazo (spontaniczna deklaracja poparcia protestów z 2020 roku, nawinięta do muzyki stworzonej przez męża artystki, Jona Grandcampa), Antifa Dance (2019), i tak dalej.
Społeczny background Tijoux miał też swój udział w sukcesie Makizy, wyróżniającej się na tle ówczesnej maczystowskiej kultury hip-hopowej Chile zaangażowaniem i „inteligentnymi tekstami” (ciężko to dzisiaj powiedzieć bez ironii; spróbujcie). Artystka odwiedzała ojczyznę jako dziecko, wróciła do niej wraz z rodzicami jako szesnastolatka. Dwa lata zajęło jej zaistnienie w podziemiu Santiago, po czterech latach nagrywała już gościnne refreny (hiszpańsko-francuski feat. dla disco-funkowego Los Tetas). Założyła Makizę, zamknęła Makizę, opuściła Chile, wróciła do Chile, reaktywowała Makizę i, tak jest, znowu zamknęła Makizę. Na pierwszym solowym albumie, Kaos (2007), przetestowała wiele funkowych i popowych (neo-soulowych?) patentów, które będą jej dobrze służyły później. Mimo tego, na wspomnienie z dzisiejszej perspektywy najbardziej zasługuje jego wybitnie „zerowa” okładka:
Jej drugi i najlepiej znany album, 1977 (2010), stanowił powszechnie chwalony powrót do hip-hopowych korzeni. Dostajemy tu oldschoolowe podkłady, a na nich raz drapieżne, raz melancholijne flow i teksty skupione raczej na autobiograficznym storytellingu niż aktualnych problemach społecznych (są piosenki „o wartościach”, jak Avaricia, ale to nie to samo). Płyta przyniosła światu przede wszystkim świetnie przyjęty tytułowy singiel (którego żywotność na długie lata przedłużyła Fifa 11) oraz przetarła szlaki dla ciekawszego, wydanego półtora roku później La Bala (2012).
Tytuł z hiszpańskiego oznacza nabój, pocisk. La Bala to konkret. Jedenaście piosenek, pierwsza o tym samym tytule co album, miksująca marszowe werble z dźwiękami przeładowywanej i strzelającej broni. Temat? Śmierć młodego chłopaka, zastrzelonego prawdopodobnie przez wojskowego. Tijoux zaprzecza, jakoby inspirowała się historią Manuela Gutiérreza Reinoso, zamordowanego na ulicy podczas protestów studenckich w 2011 roku przez funkcjonariusza chilijskich Carabineros. Tekst, jak twierdzi raperka, został napisany kilka miesięcy wcześniej.
Drugi numer to utrzymany w podobnym stylu Shock. Tym razem teledysk bezpośrednio nawiązuje do wspomnianych protestów. Natomiast tytuł odnosi się do książki Doktryna szoku Naomi Klein, która opisuje m.in. przemocowe korzenie neoliberalizmu w Chile. Pierwszy wers pierwszej zwrotki? Nie ma państw – tylko korporacje.
Nie będę jednak opisywał każdego utworu. Chodzi o to, by pokazać stałą gotowość Tijoux do reakcji na przemoc, poparcia protestujących, przestawienia swojej twórczości na tory społecznego i politycznego zaangażowania – i o to, że kiedy to robi, to nie czeka aż znowu będziemy popijać Bacardi, tylko zabiera się za rzeczy na poważnie. Przy tym La Bala to nie tylko zbiór protest songów – to ciekawa muzycznie rzecz, zgrabnie zbierająca dotychczasowe wątki twórczości Any. Wraz z Andrésem Celisem, multiinstrumentalistą i producentem współodpowiedzialnym za brzmienie albumu, stworzą obie kolejne płyty.
Wydane w 2014 Vengo jest na tle poprzednich mocno niedocenione. To dobry rapowy album, choć powraca do funkowo-popowo-latynoskich zajawek, do których Tijoux ewidentnie ciągnie (zwłaszcza wtedy, gdy Santiago de Chile akurat nie płonie). Dużo tu etnicznych inspiracji, co dzisiaj – w oderwaniu od nieszczęśliwej mody na world music i new-age’owe flety – łatwiej chyba docenić. Andyjskie flety na Vengo zresztą są, ale na ogół robią robotę. Mixtape’owego klimatu dodaje fakt, że całość nagrana została z instrumentami na żywo, bez samplowania. Znajdziemy tu znane i uwielbiane Mi Verdad (utwór przyjemny, nawet jeśli nieszczególnie kreatywny) oraz równie znane i uwielbiane – lecz z zupełnie innych względów – Antipatriarca. I niedocenione Vengo, które buja jak klasyczny bumbapowy szlagier, chociaż korzysta ze wspomnianych już fletów i tamburynów. Wreszcie: warte docenienia Somos Sur (pl. „Jesteśmy Południem”), z gościnnym występem palestyńskiej raperki Shadii Mansour. Poza wymienionymi, mało co zapada na dłużej w pamięć. Album jest bardzo spójny, ale zarazem długi i nierówny.
Vida presente
Najnowsze, wydane po dziesięcioletniej przerwie Vida nie jest albumem przełomowym. Na pewno jednak nie jest też nudne. Tijoux ma swoją strefę komfortu, ale taką, którą wypracowała latami wszechstronnych eksperymentów (również tych nieudanych) – nie wynajduje zatem koła na nowo, ale wciąż ma wiele do pokazania. Jeśli tytuł ma wskazywać na jakąś retrospektywę, podsumowanie, to wydaje się całkiem trafny. Tekściarsko i muzycznie Vida jest dojrzałą całością, stabilnie opartą na dwóch głównych odnogach dotychczasowej twórczości Tijoux: oldschoolowym rapie i funkowo-latynoskim, śpiewanym popie. Prawdopodobnie nigdy wcześniej artystka nie łączyła ich tak płynnie.
Co nowego? Vida zawiera kilka mariaży z – nie najświeższym, ale jednak – newschoolem. Nieudany singiel otwierający album, Millonaria, mógłby nagrać Otsochodzi w 2017 (i nie byłby z tego dumny) – to jedyny mocny „skip” na albumie. Natomiast kiedy Ana wskakuje na trapowy beat wspólnie z dwukrotnie młodszym, dwudziestotrzyletnim Pablo Chill-E, to wychodzi z tego zdecydowanie zwycięsko. Dime que to pewnie nie najmocniejszy lirycznie utwór Any, ale nawinięty pierwszorzędnie.
Tijoux wciąż jest świetna w manifestach. Udowadnia to, kiedy melodia zapowiedziana w El Caudal gwałtownie przyspiesza i przechodzi w chwytliwe Niñx, którego wściekły rytm, akcentowany ostrym werblem, ewokuje kultowe Shock. Choć padają tu gorzkie słowa w stronę „zakochanych w wojnie”, piosenka jest o radości – „nie trać śmiechu” to główne przesłanie, które artystka kieruje do swojej tytułowej córki.
Czy jest zatem ckliwie? Czy Tijoux straciła pazur? Nie wiem, może trochę. Wciąż zajmują ją problemy Ameryki Południowej – wraz z wypowiadającą się gościnnie Estelą de Carlotto, liderką „Babć z Plaza de Mayo”, upomina się o losy młodych ludzi, którzy zniknęli podczas wojen w Argentynie i Chile. „Babcie” to profesjonalna, nagrodzona przez UNESCO organizacja zajmująca się poszukiwaniem i identyfikacją dzieci zaginionych w konfliktach czy odebranych rodzinom więźniów politycznych. Piszę o tym, bo recenzent „New York Timesa” sprowadził Carlotto do „babci jednej z argentyńskich ofiar”, a warto jej działalność docenić.
If I can’t dance, I don’t want to be part of your revolution. Dużo jest tu o tańcu i do tańca. Artystka twierdzi, że chodzi o witalność, o ochronę życia i człowieczeństwa – i że nie ma nic bardziej politycznego. Lubię konkrety w stylu La Bala, ale to też jestem skłonny kupić, zwłaszcza, że w tej walce o szczęście są realni przeciwnicy. Tania zaczyna się co najmniej melancholijnie, przeradza się jednak w numer taneczny – to piosenka o siostrze Tijoux, zmarłej na raka w 2019 roku.
Wspomniany Andrés Celis mówi: Nie jesteśmy ekspertami w żadnym stylu. Jesteśmy więc przyzwyczajeni do mieszania wszystkiego w szczery, prawie naiwny sposób. Duet ten robi wspólnie rzeczy wszechstronne, zawsze ciekawe, łączące style tak płynnie, że trudno się w tym rozeznać. Trudno też wypatrzeć ślady jakiegoś mistrzostwa, wirtuozerii – ale bez problemu można znaleźć naprawdę dużo frajdy.
Można też utknąć na długie godziny, czytając o historii protestów obywatelskich i przemocy instytucjonalnej w Ameryce Południowej. A to tylko kolejna z wielu zalet.