„Solaris” – narodziny teraźniejszości [LEM: REWIZYTA]
Autor
Konrad JanczuraIlustracja
Małgorzata PawlakSolaris to być może jedyny zapis w języku polskim od czasów O obrotach sfer niebieskich, który od razu dotarł tam, gdzie powinien, a nawet znacznie dalej. Powieść Lema czytali ludzie, o których dziś kręci się seriale. Ci, którzy w 1969 spotkali się na farmie Woodstock, by zaraz potem zakładać wielkie komputerowe firmy. Milionerzy, którzy w latach 80. jako dzieci jeździli na rowerach, przebierając się w stroje Pogromców Duchów. Solaris jest po prostu kanonicznym dziełem świata Big Data, książką, której siła z roku na rok rośnie.
Czym są wszystkie zagadki epoki, takie jak UFO, sztuczna inteligencja, kryzys klimatyczny, jeśli nie objawami wszechpotężnego, ogólnoludzkiego lęku? (To ciekawe, że ludzie, gdzieś na przełomie XIX i XX w., święcie wierzyli, że nic już ich nie może zaskoczyć). Lem, ze swoją wizją cytoplazmatycznego oceanu, który oblega planetę Solaris, skonstruował najbardziej uniwersalną formułę „obcego” (za co zresztą został nagrodzony), a jednocześnie formułę najbardziej pożądaną. Przecież takiego właśnie „obcego”, który w sposób błyskawiczny wpływa na kształt wszystkiego, na całej planecie, rządzący chcieliby mieć po swojej stronie. I tak, od przeszło pół wieku, na budowę różnych, mniejszych lub większych form antymaterii architekci Nowego Świata wykładają pieniądze. Dlatego też nikt z nas nie jest już zupełnie pewien, na jakim świecie żyje, co jest realne, a co nie – przecież wszyscy jesteśmy pod wpływem cytoplazmatycznego oceanu.
W ten sposób można by już zapewne konstruować zdanie, że Lem wybitnym pisarzem był i forsować jego większą obecność w spisie lektur szkolnych. Nie ma to jednak żadnego sensu. Jak słusznie zauważył Rafał Sowiński, literaturze science-fiction przypisuje się głównie funkcję wróżenia z fusów. Tymczasem zupełnie nie o to chodzi w metaforze fantastycznej, by cokolwiek projektować, kreślić, spekulować. Fantastyka naukowa jest alternatywą dla tradycyjnej literatury, w której siła i spuścizna języków narodowych zostaje zastąpiona uniwersalnymi, globalnie zrozumiałymi językami techniki i technokracji. W swoich tezach niejednokrotnie ściera się z literaturą cyfrową i eksperymentalną, o której przed laty opowiadał mi Scott Rettberg.
Bardzo możliwe więc, że pomimo obecnych, hucznych obchodów Roku Lema, z czasem stanie się on w tradycyjnych środowiskach kulturalnych twórcą marginalizowanym. Współczesnych czytelników beletrystyki kłuje w oczy jego mizoginia i powierzchowne podejście do postaci kobiecych (szczególnie widoczne w Solaris, gdzie na dzień dobry objawia się głównemu bohaterowi „Murzynka”, nazwana zresztą „poczwarną Afrodytą”). Lem, pomimo swojego otwarcia na zachodzące po II wojnie światowej, wielowymiarowe innowacje, jako pisarz – w swoim językowym obrazie świata – do końca pozostał w świecie międzywojennym. Dowodzi to jego zakorzenienia w starej Galicji, w świecie znanym z Schulza, który kurczył się tak, jak ojciec w jego opowiadaniach. I bardzo możliwe, że podobnie kurczy się tradycyjnie pojmowana kulturalna bańka, która ostatecznie, w opisywanej tam Genialnej epoce, rozrosła się do niewyobrażalnych rozmiarów, a dziś jest tak mała, że mieści się na łyżeczce w miejskiej kawiarni.
Z kolei w nowej, wyżej opisywanej rzeczywistości Lem rośnie. W świecie IT mnóstwo jest akcentów z nim kojarzonych (np. system operacyjny Oracle Solaris), podobnie jak każdy szanujący się programista wie, co to Apache Kafka. Nazwiskiem Lema nazwano planetoidę, o czym, w Roku Lema przypomina się gdzieś co drugi dzień. Nie zapominajmy również o sławetnym łże-cytacie dotyczącym internetu, mającym większą siłę niż wszystkie „genialne” myśli Jana Pawła II.
Solaris to powieść do wielokrotnego przemyślenia, a przy tym świetna lektura, o tyle, o ile przymknie się oko na jej anachronizmy. Te bowiem, gdy nie ocierają się o seksizm i mizoginię, są na swój sposób urocze. W przeciwieństwie do np. Jacka Dukaja, Lem prowadzi narrację bardzo łagodnie. Jest momentami bardzo poetycki, a kiedy indziej do bólu dokładny w swym (realnym bądź fikcyjnym) wywodzie naukowym. Ta druga cecha niektórych w jego pisarstwie irytuje najbardziej (by innych z kolei szczególnie zaabsorbować). Trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do jego wielkiego wzorca, Kafki, u Lema nie ma tak wielkich dawek abstrakcji: polski pisarz nadaje im fizyczną postać. Ów cytoplazmatyczny ocean na swój sposób można uznać zaistnieniem kafkowskiego Zamku w przestrzeni wszechświata, to jednak hipoteza bardzo ogólna. Opisane u Lema zjawiska zachodzące na planecie Solaris i jej przedziwne oddziaływanie na ludzką psychikę są bardzo daleko idącym rozwinięciem ówczesnych zagadnień naukowych, które bardzo ciekawie dialogują z postępującą wówczas, postmodernistyczną filozofią spod znaku Foucalta i Deleuze’a. Podobnie jak u Schulza, u Lema zwiększa się dystans między słowem a jego znaczeniem, zwiększa się na tyle, że w pewnym momencie ma się wrażenie zupełnej fikcyjności tego, co zwykliśmy uważać za organiczne i na stale zespolone z ludzkim funkcjonowaniem. W ten sposób właściwie można porzucić myślenie o romansie zachodzącym w powieści jako męskocentrycznym i stereotypowym – jest on przecież osobliwym konstruktem, jednym z przebłysków fermentującej, antropocentrycznej jaźni, podobnie jak ukazany przez Schulza ojciec.
„O czym w końcu jest ta książka?” wydaje się przy tym pytaniem niełatwym. To perypetie pracowników stacji kosmicznej, której celem jest badanie planety Solaris i okalającego jej powierzchnię oceanu. Główny bohater i narrator, psycholog Kris Kelvin, lądując na Solaris, poznaje dwójkę naukowców, którzy już na wstępie zdradzają mu, że nie czeka go nic dobrego. Czytelnik ma możliwość zapoznania się z dotychczasowym stanem badań i jednym z kluczowych dylematów: czy wspomniany ocean jest żywym, inteligentnym organizmem? Z czasem, poprzez różnorakie doświadczenia z pogranicza jawy i snu, wszyscy przebywający tam ludzie zmieniają się. Ich dotychczasowy obraz świata oraz kierujące nim paradygmaty ulegają kompletnej erozji. Z tego też powodu uznać można, że wspomniany romans może być tak samo mizoginistyczny, jak i… feministyczny: w Solaris bowiem wszystko ulega dekonstrukcji.
Jak widać, twórczość Lema w żaden sposób nie nadaje się do gry politycznej, zwłaszcza jeśli chodzi o nowożytne spory między lewicą i prawicą. To pisarz boleśnie wnikający w zawarte w języku pęknięcia – języku zarówno potocznym jak i specjalistycznym. Jego uwielbienie dla nauki łączyło się z kompletnym brakiem zaufania do wszystkiego, co człowiek stara się porządkować i katalogować. Można wręcz zaryzykować tezę, że jako przedstawiciel pokolenia Kolumbów, którego młodość przypadała na okres II wojny światowej, był podobnie rozbity jak Tadeusz Różewicz. Z jednej strony porywały go ambicje ludzkości, by ostatecznie pożegnać stary, postkolonialny świat, z drugiej: widział, że autodestrukcja wpisana jest w tożsamość cywilizacji, lecz, w absolutnie dziwaczny sposób, zawsze idzie z nią w parze jakiś rozwój, nadzieja, ocalenie.
Lem nigdy nie zajmie miejsca wśród Gombrowicza i Miłosza: wieszczów-diagnostyków współczesności. Rok wielkiego, galicyjskiego kosmopolity przejdzie, a Polacy wciąż będą kłócić się o to, czyja jest władza, a czyja religia. Pisarstwo Lema nigdy nie funkcjonowało w przestrzeni problemów polskiego języka, traktując go czysto machinalnie – jako narzędzie komunikacji. Jednocześnie Lem pobierał z niego wszystko, co najlepsze. W kosmicznych opisach z powieści Eden ociera się wręcz o Leśmiana, a np. Sekułowski ze Szpitala Przemienienia – toż to czysty Witkacy!
Inteligentny ocean z Solaris jest dziś być może czymś, co w nowej, postępującej rewolucji cyfrowej zwiastuje jedno: gdy z polskiej beletrystyki zostanie popiół i diament, Lem wciąż będzie zyskiwał na świecie nowych czytelników.
Tekst powstał w ramach projektu LEM: REWIZYTA współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa