Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Śmieszne koty ze szczyptą algorytmu

Artykuły /

YouTube i odwieczny problem: ilość czy jakość? Oportunizm czy marginalizacja? A może jednak znów tylko nam się wydaje, że właśnie tu jest pies pogrzebany?

Dla kogo jest YouTube? Jack Howard postanowił usiąść przed kamerą i wyrzucić z siebie parę opinii na ten temat, czym uruchomił lawinę dyskusji. W tym miejscu należy się słowo wyjaśnienia. Howard jest brytyjskim youtuberem, połową komediowego tandemu Jack & Dean, który przeszedł drogę od krótkich zabawnych skeczy do miniatur filmowych i swoistych seriali. Jest więc, można by rzec, twórcą „z wyższej półki” – i od tego chyba zaczyna się cały problem. Stwierdził on bowiem, że na YouTubie nie ma już nic, co by go interesowało. Nic, co stymulowałoby intelektualnie – przynajmniej nie na głównej stronie portalu, wśród polecanych czy popularnych filmów. Cóż, jego problem – mógłby ktoś odpowiedzieć. Nie można zrzucać winy za własny brak zainteresowania na to, że ludzie nie tworzą niczego ciekawego. Sprawa jest jednak nieco bardziej skomplikowana.

YouTube na swój sposób przejął funkcje upadłego MySpace’a – stał się jedną z przestrzeni umożliwiających twórczą wymianę treści. Niejeden muzyk czy filmowiec został zauważony właśnie tam, dość wspomnieć Justina Biebera. Nie jest to oczywiście jedyna funkcja portalu – i tu rozpoczyna się dyskusja. Dla kogo jest YouTube? Czy w ogóle można powiedzieć, że jest dla kogoś? Istnieje pewne podejrzenie, że na swój sposób stał się portalem start-upowym, gdzie twórcy próbują się pokazać z jak najlepszej strony w nadziei, że odnajdzie ich jakiś producent czy wydawca lub że będą mieli bogate portfolio na przyszłość. Trudno odmówić im racji – ale jednocześnie nie można się dziwić, gdy podnoszą się głosy o chałturzeniu czy sprzedawaniu się. Często przytaczanym argumentem jest ilość pracy, jaką youtuberzy muszą włożyć w swoje filmy. Howard zwraca uwagę, że niektóre tworzone są przez dwójkę ludzi miesiącami, a inne to spojrzenie w kamerę, porozmawianie o popularnych problemach (#relatable) i już, puff, jesteśmy na głównej stronie YouTube’a, mamy tysiące wyświetleń, zdobywamy popularność i, nie czarujmy się, sporo pieniędzy. Więc może trzeba winić sam portal? To można zrobić zawsze. Koniec końców pojawienie się na stronie głównej czy wśród „popularnych” jest określane przez algorytm, który może irytować dokładnie tak samo jak na EdgeRank na Facebooku. Im więcej piszesz, nagrywasz, wrzucasz do internetu, tym większe prawdopodobieństwo, że system cię wyróżni – co, jak nietrudno zauważyć, bardzo sprawiedliwe nie jest i zawsze znajdzie się ktoś pokrzywdzony. Trudno się dziwić, że nie jesteśmy przesadnie szczęśliwi, gdy po spędzeniu trzech miesięcy nad scenariuszem, kręceniem, zdobywaniem sprzętu, edytowaniem etc. jesteśmy z naszym filmem zdecydowanie dalej na liście najchętniej oglądanych niż chomiki jedzące marchewki, beauty girls pokazujące swoje torebki i Amerykanie jedzący japońskie słodycze.

Jednocześnie jednak nie można zapominać o tym, że nie da się ogarnąć całego YouTube’a. Każdy widz znajduje tam jakąś swoją niszę – i na tym polega jego siła. Niekiedy trzeba dość głęboko pogrzebać, żeby znaleźć coś interesującego – ale też, umówmy się, nie zawsze chcemy po ośmiu godzinach w pracy oglądać etiudy filmowej z głębokim przekazem, wolimy raczej pośmiać się z ludzi grających w The Sims. Nie można żądać, by wszyscy traktowali YouTube’a bardzo poważnie – w końcu pierwszy film zamieszczony w serwisie ukazywał założyciela portalu ze słoniem w tle. Założyciel opowiadał, że te zwierzęta mają długie nosy i że to jest w nich super, bądźmy ludzcy. Uczestnictwo w kulturze YouTube’a polega między innymi na tym, że zasadniczo nie da się być ekspertem we wszystkich pojawiających się tam dziedzinach i treściach. Przyswajanie polega tu na wyborze – i to możliwość wyboru jest jedną z najważniejszych cech portalu. Jednocześnie prawdą jest, że dwudziestoparolatkowie opowiadający o problemach w szkole skłaniają do refleksji, czy aby ilość i chęć utrzymania widzów oraz zdobycia nowych w pewnym przedziale wiekowym nie przeważa nad głębszą refleksją na temat własnej twórczości. Tylko czy powinniśmy wymagać od każdego jednego twórcy (pozwolę sobie pominąć wątpliwość, czy wszystkich użytkowników YouTube’a publikujących tam swoje nagrania można nazwać „twórcami”), żeby był, bo ja wiem, poważnym artystą?

Wydaje się, że koniec końców sprawa sprowadza się do dwóch pytań. Po pierwsze: dla kogo jako youtuberzy produkujemy? Dla siebie czy dla widzów? Powinno się to zapewne odbywać w obu tych kierunkach, zakładając, że zaczynamy od tworzenia dla siebie, a potem wokół nas tworzy się odpowiednia, zainteresowana tym samym społeczność, dzięki czemu upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Tak chyba byłoby najuczciwiej. Ale, jak nietrudno się domyślić,, nie jest to do końca możliwe. Wspomniani wcześniej prawie trzydziestolatkowie opowiadający o problemach ze szkołą to jeden koniec kija. Drugi to pozostający w niszy youtuberzy, którzy nie starają się w żaden sposób z niej wyjść, przez co ich być może wartościowe treści nigdy nie zostaną zauważone przez większą publiczność. Tylko czy da się tu znaleźć złoty środek, do którego nikt nie będzie miał żadnego „ale”?

Drugie pytanie musi dotyczyć tego, kto ma władzę. Dlaczego zdanie jakiegoś Jacka Howarda ma być dla kogoś ważne, ba, decydujące? Kto w tak zróżnicowanej społeczności ma prawo orzekać, czy coś jest warte lub niewarte publikacji, zastanowienia, popularności, etc.? Pierwsza nasuwająca się odpowiedź wydaje się niestety dość prosta – jedyne i wyłączne prawo do tego ma abstrakcyjny twór zwany YouTube. Możemy stworzyć wokół siebie społeczność o niezwykle mocnych więziach, zdecydowanych poglądach, wysokim poziomie aktywności, może nawet o niskim poziomie hejtu, ale jeśli YouTube uzna, że nasz film nie może zostać opublikowany, to na niewiele się to zda. W tej chwili problem z niepojawianiem się nowych filmów na listach subskrybentów kanału został już rozwiązany, lecz jeszcze niedawno zwolennicy teorii spiskowych mogli z łatwością podejrzewać portal o brak obiektywności. Howard mówi: Mam problem jako widz, nie jako twórca – jako twórca mogę na YouTubie wciąż robić wszystko. Tak, w pewnym sensie tak, ale już system partnerski nie gratyfikuje tych, którzy publikują rzadko, nieregularnie, mają mało wyświetleń, etc. A co, jeśli kanał opiera się na tym, że raz na pół roku pojawia się film w fantastycznej jakości, profesjonalnie wykonany, z niebanalnym przekazem? Można tak robić, oczywiście – lecz, patrząc już bardzo przyziemnie, kokosów z tego nie będzie… Popularności związanej z uwzględnieniem na stronie głównej też raczej nie.

Jednocześnie jednak w tym naszym Castellowskim społeczeństwie sieci władza jest rozproszona – i choć możemy się czasem wściekać na to, że ktoś próbuje decydować, co jest dla nas interesujące, wciąż, zarówno jako widzowie, jak i twórcy, mamy coś do powiedzenia. Taki Jack Howard w dalszym ciągu jest dla kogoś w pewnym sensie autorytetem albo przynajmniej kimś, kogo opinii warto wysłuchać. Pytaniem bez odpowiedzi pozostaje, w jakim celu każdy z użytkowników decyduje się na udział w grze związanej z YouTube’em. I oczywiście, że istnieje ryzyko, iż pewnego dnia portal będzie miejscem tylko dla fanów śmiesznych kotów i pranksterów. Ale pewnie równocześnie będzie to oznaczało, że wszystko inne przeniosło się w kolejne, bardziej odpowiednie dla ich twórczości sieciowe miejsce.