Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Seattle bez prądu. Pearl Jam, Nirvana i Alice in Chains dla „MTV Unplugged”

Artykuły /

Wyłączyć prąd, włączyć kamery – tak z grubsza prezentował się plan Jima Burnsa i Roberta Smalla, którzy w 1989 roku odpalili autorski format MTV Unplugged. Po kilku latach pomysł z zabraniem muzykom elektrycznych gitar i zamknięciem ich w kameralnej, akustycznej scenerii okazał się kurą znoszącą złote jajka. Mniej więcej w tym samym czasie zrobiło się głośno o grunge’u – nieco sztucznie wydzielonej, głównie w wyniku radosnej inwencji dziennikarzy, hybrydzie punk rocka i ciężkiego metalu. 

Modę na grunge wywiedziono z (odseparowanej od reszty Stanów) sceny Seattle. Oprócz kraciastych koszul i brudnych trampek, nowy styl miało wyróżniać dynamiczne, organiczne granie, jednocześnie zgrzytliwe i melodyjne, niedbale zniekształcone i z osobistym, nierzadko mrocznym przekazem. W praktyce sprawa była bardziej skomplikowana, o czym najlepiej świadczy fakt, że najwięksi przedstawiciele gatunku grali dość różnorodną muzykę. Z Wielkiej Czwórki w MTV Unplugged zabrakło jedynie Soundgarden, za to Pearl Jam, Nirvana i Alice in Chains zapisały się w ścisłej czołówce najbardziej pamiętnych koncertów serii. O ile sam koncept grunge’u wyczerpał się już w latach 90., formuła akustycznych koncertów okazała się ponadczasowa. 

Marzec 1992 – Pearl Jam

Podczas nagrywania sesji Pearl Jam miał na koncie jedną płytę i zaledwie jeden singiel. Muzycy byli świeżo po europejskiej trasie promującej album Ten – po przylocie nie mieli nawet czasu na porządną próbę, nie mówiąc o kreatywnych eksperymentach z setlistą. Zdarzyło im się za to wcześniej zagrać bez prądu. Mikroskopijna scena w zuryskim klubie wymusiła na nich improwizowany koncert na akustyczne gitary, stopę i bongo. Dzień po występie skontaktowało się z nimi MTV, a muzycy mieli już pewność, że udźwigną temat.

W zasadzie w marcu 1992 roku Pearl Jam był w podobnym momencie kariery, co sam projekt MTV Unplugged. O zespole robiło się coraz głośniej, ale płyta Ten dotarła na drugie miejsce listy Billboardu dopiero dwa miesiące później – od premiery krążka upłynął już wtedy prawie rok. Akustyczna formuła także czekała na swój wielki przełom. Koncert Erica Claptona został co prawda nagrany, ale na oficjalną premierę trzeba było poczekać do sierpnia. Budżet Unplugged nie był imponujący, więc cięto koszty i minimalizowano ewentualne ryzyko finansowe, upychając po kilka nagrań w tym samym terminie. Tego dnia w nowojorskim studio w Queens zarejestrowano występy jeszcze dwóch pewniaków – Boyz II Men i Mariah Carey. Pearl Jam, jako najmniej popularny z całej trójki, przejął scenę dopiero koło północy.

To, co stało się później, przeszło do historii. Energiczni wykonawcy z Seattle, pozbawieni asysty przesterów, kaczek i innych efektownych wspomagaczy, usiedzieli na krzesłach przez blisko pół godziny (co jeszcze nie znaczy, że do samego końca). Chwilowe zarzucenie headbangingu skoncentrowało uwagę na warstwie dźwiękowej i uwydatniło emocje drzemiące w melodyjnych piosenkach. Okrojone Ten w wydaniu bez prądu wypadło bez zarzutu, zwłaszcza że muzycy poszli na żywioł: wyczerpani trasą i pozbawieni konkretnego planu, zagrali cały koncert na pożyczonych instrumentach. O ile spokojniejsze, wyważone utwory, jak Oceans czy Black, dały się całkiem łatwo ujarzmić, jeszcze mocniej skręcając w stronę rockowych ballad o miłości, o tyle bardziej żywiołowe, hałaśliwe numery takie jak State of Love and Trust czy Even Flow okazały się polem walki – nie tyle z akustycznymi ograniczeniami, co z tęsknotą zespołu za ruchem scenicznym. Widoczna powściągliwość magnetyzuje nawet bardziej niż nieskrępowane szaleństwo – świadczy o potencjale energii, a tym samym pobudza wyobraźnię odbiorcy. Uwagę skupia głównie charyzmatyczny Eddie Vedder, który wyśpiewuje połowę piosenki ustami, a drugą połowę wyrazem twarzy. Z pasją opowiada przede wszystkim prywatne historie, jak w Alive (gdzie nie daruje sobie wymachów długimi lokami) czy Jeremy (wyraźnie rozbawiony wymogiem pominięcia słowa fuck). Oglądając koncert po latach, trudno z żalem nie skonstatować, że spośród wielkiej czwórki z Seattle refren I’m still alive opisuje już jedynie frontmena Pearl Jamu.

Unplugged był w tamtym czasie formatem przewidzianym na pół godziny, więc z telewizyjnej emisji wypadły ostatecznie Oceans i cover Rockin’ in the Free World. Kulminacyjnym momentem całej sesji okazało się wykonanie Porch. Choć Pearl Jam dograł później jeszcze dwa utwory, to właśnie Porch zostało ostatecznie zmontowane jako zakończenie koncertu. W trakcie solówki, podczas której Vedder zwykle wspinał się po rusztowaniach, rzucał się z rampy lub odprawiał inne dzikie tańce, jak na dłoni widać, że wokalista nie może dłużej usiedzieć w miejscu. Kręci się na ruchomym stołku, teatralnie upada na plecy, a gdy przyłącza się do niego Jeff Ament, włazi na rozchwiany taboret. Wreszcie wyciąga marker i wypisuje na ręce hasło PRO-CHOICE!!! Feministyczny wątek zostaje jeszcze pociągnięty w dodanych wersach tekstu (there’s a choice in our time (…) I want to live / want to choose), przez co od tamtej pory Porch nabrało emancypacyjnego wymiaru. Z kolei sama sesja Unplugged jest do dziś wspominana przez Pearl Jam jako jeden z kluczowych momentów w historii zespołu. Co ciekawe, nigdy nie doczekała się oddzielnego albumu – w 2009 roku dołączono zapis DVD do kolekcjonerskiego wydania Ten, dziesięć lat później ukazał się winyl, a w październiku bieżącego roku nagranie zadebiutuje jako CD; będzie także dostępne na platformach streamingowych. 

Listopad 1993 – Nirvana

O ile kamery MTV uchwyciły Pearl Jam u progu wielkiej kariery, o tyle Nirvana w momencie nagrywania Unplugged była już na samym szczycie. Kurt Cobain negocjował warunki uczestnictwa w show tak długo, aż postawił na swoim. Zamiast odbębnienia największych hitów, Nirvana zaprezentowała się w liryczno-funeralnej odsłonie. Pogrzebową atmosferę budowała już sama sceneria, którą zaproponował Cobain – między muzykami porozstawiano lilie i czarne świece, zawieszono kryształowy żyrandol. Na setlistę, ku rozpaczy MTV, załapał się dosłownie jeden hit (Come as You Are). Cała reszta to mniej znane kompozycje zespołu albo równie niszowe covery. Co prawda Nirvana rozbudziła nadzieje producentów, gdy zapowiedziała gościnny występ, jednak szybko okazało się, że koncertu nie uświetni żaden Eddie Vedder ani Neil Young, ale grupa Meat Puppets. Potencjalnych problemów było więcej: David Grohl pierwszy raz w życiu trzymał w rękach miotełki i pałki z efektem sizzle, a Cobain ewidentnie był w fatalnej kondycji i nieprzysiadalnym nastroju. Dwa dni przewidziane na próby upłynęły głównie na negocjacjach i gaszeniu pożarów. Bez hitów, bez gwiazd i generalnie w grobowej atmosferze – cóż, nie wyglądało to raczej na żyłę złota. 

A jednak! Nirvana przywitała się grzecznym „dobry wieczór” i wykonaniem About A Girl z debiutanckiego Bleach. Zespół zagrał w poszerzonym, koncertowym składzie – do Cobaina, Grohla i Novoselica dołączyli gitarzysta Pat Smear i wiolonczelistka Lori Goldston. Numery, które na próbach wychodziły miejscami kwadratowo i pokracznie, podczas nagrania wypadły o niebo lepiej. Po zburzeniu elektrycznej ściany riffów, repertuar zespołu wybrzmiał bardziej folkowo i nostalgicznie. Muzycy gładko zmienili ton i wpisali się w intymną scenerię, jakby od zawsze grali (prawie) bez prądu. Cobain ostatecznie przemycił na scenę wzmacniacz i efekty do swojego akustyka, co słychać całkiem wyraźnie w coverze The Man Who Sold the World (skądinąd doskonałym, co chętnie podkreślał sam David Bowie). Tuż przed tym utworem Novoselic chwyta za akordeon, Grohl przesiada się na bas, a Cobain z przekonaniem oznajmia, że spieprzy następną piosenkę. Dopiero po udanym numerze, całkiem zadowolony z efektu, zdobywa się na pierwsze żarty – przez pierwsze cztery utwory wydaje się śmiertelnie poważny, a jednocześnie szczerze przerażony widmem porażki. Frontmen, który przez całe życie nie przemógł strachu przed śmiesznością, był na tyle zestresowany, że przed nagraniem zażyczył sobie, żeby w pierwszym rzędzie usiadły same znajome, życzliwe mu osoby. Próbował zmieniać kolejność piosenek, a w ostatniej chwili stwierdził, że poradzi sobie z Pennyroyal Tea bez akompaniamentu zespołu. Swoją drogą – mimo łamiącego się głosu Cobaina, rozdzierające wykonanie Pennyroyal Tea należy do najciekawszych i najbardziej emocjonalnych momentów sesji dla MTV Unplugged.

Nirvana zagrała aż trzy covery Meat Puppets w asyście grupy, w tym świetne Plateau z wbijającym się w pamięć refrenem oraz mocno folkową wersję Lake of Fire. Najmocniejsze działa pozostawiono na koniec. Po All Apologies, wybranym później jako pierwszy singiel promujący album, Nirvana pożegnała się tradycyjną melodią Where Did You Sleep Last Night w bluesowej aranżacji Leada Belly’ego. W 2020 roku zwieńczenie koncertu wciąż wbija w fotel – Cobain proponuje tak intensywną, osobistą, a przy tym wilkołaczą intepretację, że reszta muzyków zamiera w ciszy. Gdy frontmen na sekundę otwiera oczy, jego przenikliwe spojrzenie wydaje się wręcz nieludzkie, zupełnie jak nie z tego świata. Później produkcja usiłowała namówić Nirvanę na jeszcze jeden numer, ale Kurt kategorycznie odmówił – stwierdził, prawdopodobnie słusznie, że i tak nie przebije nagranego zakończenia. Bilans koncertu dla MTV wyglądał następująco: odkurzony numer z Bleach, cztery kawałki z Nevermind (w tym tylko jeden singiel), trzy utwory ze świeżo wydanego In Utero i aż sześć coverów, z czego w pięciu przewinął się motyw śmierci. Całkiem nieźle, jak na komercyjny TV show.

Cały set Nirvany zarejestrowano na jednym ujęciu, bez żadnych dogrywek czy poprawek, co odbiegało od norm przyjętych w stacji. Był to w pewnym sensie ślad świadomego nieokrzesania, charakterystycznego dla grunge’u. Nie chodziło o to, żeby było idealnie – miało być prosto z wnętrza, szczerze, bez udawania. Choć tydzień później zespół powrócił w trasę promującą nowy album, dla masowej publiczności to właśnie sesja Unplugged pełni rolę muzycznego testamentu Nirvany. CD z zapisem koncertu ukazało się dopiero pół roku po samobójstwie Cobaina, które oznaczało smutny koniec ikonicznego bandu lat 90. Jeśli wierzyć internetowym źródłom, do dziś jest jednym z dwóch, obok Boba Dylana, najlepiej sprzedających się albumów Unplugged w historii. Jak się okazało, rezygnacja z popularnych singli nie stanowiła żadnej przeszkody – z czasem kolejne wykonania bez prądu awansowały do roli hitów, a pojedyncze artefakty obecne na nowojorskiej scenie są wyceniane na iście bajońskie sumy (gitara Cobaina poszła ostatnio na aukcji za 6 milionów dolarów, a rok temu jakiś szczęśliwiec kupił brudny, zielony sweter z dziurą wypaloną szlugiem za równowartość miliona polskich złotych). Krytycy wciąż nie mogą odżałować, że Nirvana nie zdążyła nagrać choćby jeszcze jednego krążka. Podobno koncert dla MTV zapowiadał bardziej stonowany i melodyjny kierunek, w jakim zamierzał podążać Cobain (potwierdza to m. in. zaprzyjaźniony z muzykiem Michael Stipe z R.E.M.). Może więc zespół miał potencjał, aby przeprowadzić kolejną muzyczną rewolucję?

Kwiecień 1996 – Alice in Chains

Rozterki Alice in Chains, czy przyjąć zaproszenie od MTV, miały swój konkretny powód: członkowie grupy, zwłaszcza główny wokalista Layne Staley, byli tak wyczerpani przez nałogi, że zupełnie zrezygnowali z koncertowania. Fakt, że w ogóle doszło do sesji Unplugged, był niemałym zaskoczeniem. Zespół wystąpił wtedy publicznie po raz pierwszy po 2,5-rocznej przerwie. Z jednej strony muzycy mieli więc szansę podejść do projektu na świeżo, a z drugiej istniały obawy, że mogli już zwyczajnie wyjść z wprawy. Ostatecznie skomponowali dość bezpieczną setlistę ze wszystkich płyt poza Facelift – ku uciesze produkcji, uwzględnili także kilka hitów. Półkolisty, majestatyczny amfiteatr Brooklyn Academy of Music zaaranżowano w taki sposób, żeby stworzyć nastrojową, nieco mroczną scenerię. Zespół nigdy nie przepadał za rażącymi reflektorami, więc na scenie porozstawiano ogromne świece, które upolował na targu sam Staley. Lampy rzucały na jego różową fryzurę jedynie przyćmione, nastrojowe światło.

Intrygujący jest dla mnie już sam początek nagrania. Kolejni członkowie zespołu zajmują swoje miejsca i przyłączają się do intra, powoli budując napięcie. Wreszcie na scenie pojawia się Layne – ten sam Layne, którego nagłówki z pierwszych stron gazet przedwcześnie (i jakże ochoczo) wpędzały do grobu – i, jak gdyby nigdy nic, po prostu zaczyna śpiewać. W Nutshell, jak we wszystkich następnych utworach, jego głos brzmi mocno, czysto i pewnie. Sama dykcja jest jednak niedbała – heroina zdążyła go już pozbawić górnego rzędu zębów. W ciemnych okularach, prosto z przygaszonej sceny, wychudzony Staley opowiada historię własnego upadku. Wersy and yet I fight this battle all alone (…) If I can’t be my own / I’d feel better dead już w wersji studyjnej przyprawiały o dreszcze, a wyseplenione po ponad dwuletniej przerwie brzmią trochę jak ponura zapowiedź, a trochę jak ostatnie pożegnanie.

Choć niektóre numery Alice in Chains wypadają niemal identycznie, jak na płytach (jak No Excuses czy Got Me Wrong), intymna, akustyczna oprawa nadaje większości aranżacji bardziej surowego wymiaru. Odłączenie od wzmacniaczy nie ujmuje muzykom technicznej sprawności, za to kieruje uwagę na treść i obnaża ból zapisany w tekstach. Słychać to na przykład w utworze Sludge Factory, który bez prądu brzmi paradoksalnie jeszcze ciężej niż w wersji studyjnej. Skądinąd muzycy nigdy wcześniej nie grali tego numeru na żywo (podobnie jak kilku innych, w tym wszystkich z najnowszego albumu), a zadowalający efekt osiągnęli dopiero po kilku próbach. Ze względu na liczne pomyłki i wypróbowywanie różnych ustawień, siedemdziesiąt parę minut koncertu nagrywano przez bite trzy godziny. Gęstą atmosferę rozładowywały w międzyczasie całkiem sympatyczne wstawki muzyczne i konferansjerskie. I tak: między utworami Mike Inez i Sean Kinney przemycają intro do Enter Sandman (z Metallicą pogrywa także słynny napis na basie Ineza – Friends Don’t Let Friends Get Friends Haircuts), Jerry Cantrell (podobno struty hot dogiem) odśpiewuje w stylu country fragment skeczu z Hee Haw, a Staley – bez kokieterii, ale i bez większego wyboru – oznajmia, że „to najlepszy koncert od trzech lat”.

Instrumentalnie show kradnie Cantrell, ale wszyscy muzycy, w tym Olson – drugi gitarzysta dokooptowany z Heart – odnajdują się bez elektronicznych wspomagaczy zaskakująco dobrze, zwłaszcza biorąc pod uwagę zwyczajowe, dość szorstkie brzmienie zespołu. Chemię pomiędzy członkami grupy widać szczególnie dobrze w utworze Rooster, który – poświęcony wietnamskiemu epizodowi z życia ojca Jerry’ego – wybrzmiewa w wersji bez prądu jeszcze bardziej dołująco niż zwykle. Jest w tym oczywiście olbrzymia zasługa Staleya i jego przenikliwego wokalu, jak zwykle splecionego z głosem Cantrella we wspólnych, udanych harmoniach. Mimo fatalnej kondycji, Layne zachował lekkość śpiewania, a kolejne rozdziały jego osobistej spowiedzi wybrzmiewają jako najbardziej katartyczne momenty koncertu. Would? o heroinowej degrengoladzie, napisany przez Cantrella ku pamięci Andy’ego Wooda, boleśnie przypomina, że dla Staleya też nie ma już odwrotu. Ten sam nastrój przygnębienia słychać w pełnym żalu, psychodelicznym Frogs i w bodaj najbardziej hipnotyzującym wykonaniu tego wieczoru, które przypadło na pierwszą połowę koncertu, czyli Down in the Hole. Po latach fragment and I don’t know if I can be saved potrafi zakłuć równie mocno jak w 1996. W ostatnich utworach – pożegnalnym hymnie Over Now i premierowym, dającym nadzieję The Killer Is Me – pałeczkę przejmuje Cantrell, co przepowiada przyszłość rozpadającego się zespołu.

Choć Staley, niegdyś sceniczne zwierzę, w pierwszej wersji montażu wyglądał, jakby przespał własny koncert, muzycznie – ku zaskoczeniu pozostałych członków grupy – dał z siebie wszystko. Po emocjonalnym refrenie Down in the Hole widać jak Cantrell, który wciąż wierzył w możliwości Layne’a, odwraca się do reszty niedowiarków – trochę w geście aprobaty, a trochę na zasadzie „a nie mówiłem”. Kameralna sesja bez prądu, nie licząc dwóch samotnych singli nagranych w studio, była ostatnim znaczącym występem najsłynniejszego składu Alice in Chains. Płyta odniosła komercyjny sukces i mimo że co wybredniejsi krytycy zarzucali jej wtórność i zachowawczość, dziś zalicza się ją do najistotniejszych albumów z serii MTV Unplugged. W tym samym roku zespół zagrał jeszcze parę koncertów jako support Kiss, po czym zawiesił działalność, a wokalista zniknął ze sceny na dobre. W kwietniu 2002 roku Layne Staley zmarł w wyniku przedawkowania narkotyków. Jego ciało znaleziono dopiero po dwóch tygodniach.

***

Jak ikony grunge’u poradziły sobie z formatem Unplugged? Jak zwykle – po swojemu. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że ich sesje nie odniosłyby takiego sukcesu, gdyby nie dobry timing. Rzeczywiście, każdy z występów został nagrany w momencie przejścia – wkrótce stało się jasne, że Pearl Jam właśnie przekraczał wrota sławy, a Nirvana i Alice in Chains zamilkły w ciągu kilku miesięcy. Z drugiej strony, chociaż fenomen grunge’u opierał się na robieniu bałaganu (na scenie i w muzyce), fakt, że MTV usadziło rockmenów na miejscach i pozabierało im zabawki, wyszedł wszystkim na dobre. Zespoły z Seattle nigdy nie potrzebowały prądu, żeby przejść do legendy.

 

Projekt „Kultura w akcji” jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

Rozalia Knapik-Wojtaczka

(ur. 1991) – za dnia copywriterka, nocą doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii „Sztuczny Bóg. Wizerunki Technologicznej Osobliwości w (pop)kulturze”. Samozwańcza ambasadorka Radiohead; lubi rośliny, ładne rzeczy i wciągające historie. Chce kiedyś założyć podcast – ma już nawet mikrofon.