Science fiction z ludzką twarzą | Wywiad z Rafałem Cywickim [LEM: REWIZYTA]
Autor
Artur NowrotIlustracja
Lidia ZajdzińskaNie roiłbym sobie, że SF uratuje świat. Ludzie czytający SF raczej nie zasiadają na najwyższych stołkach na Ziemi, a nawet jeżeli, to nie kierują się literaturą w podejmowaniu decyzji o przyszłości planety. Rozmowa z Rafałem Cywickim, autorem miniatur science fiction publikowanych na blogu Sto Słów Fantastyki.
Artur Nowrot: Rozmowa ukazuje się w ramach cyklu LEM:REWIZYTA, więc na początek: czy zdarza ci się wracać do Lema?
Rafał Cywicki: Odkąd przeczytałem na studiach wszystkie teksty Lema, wracam do nich tylko okazyjnie. Ostatnio odświeżyłem sobie Doskonałą próżnię. Pociąga mnie idea „katalogu książek, których Lem nie napisał”. Sam czasem traktuję swoje stusłówka w ten sposób i w recenzjach często przewija się opinia, że to czy inne opowiadanie mogłoby być tematem na książkę.
Ciepło też wspominam inne dzieła Lema. Zawsze pociągała mnie jego zdolność łączenia rozległej wiedzy naukowej w intrygujące fikcje – czy to zabawne, czy poważne, ale zawsze przenikliwe.
Trudno jest zmieścić temat na książkę w stu słowach?
Wcale nie. Bardzo wiele książek SF to jeden lub dwa dobre pomysły zatopione w sosie z perypetii bohaterów, opisów, klimatu, dygresji i przemyśleń. Gdyby odsiać to wszystko i zostawić tylko kluczowe elementy, sto słów okaże się więcej niż wystarczające. To trochę jak trailer, który może czasem streścić cały film. Resztę czytelnik dopowie sobie sam.
Oczywiście to nie tak, że „napisać temat na książkę” to to samo, co „napisać książkę”. Szanuję bardzo wysiłek, który trzeba włożyć w napisanie całej książki. Po prostu wolę skupić się na tym, co sprawia mi frajdę.
Nie ciągnie cię do pisania dłuższych tekstów? Dlaczego wybrałeś akurat formę miniatur literackich?
Czasem sądzę, że to ta forma wybrała mnie. Na drabble trafiłem wiele lat temu przy okazji warsztatów pisarskich na forum internetowym (chyba jeszcze w liceum). Ćwiczenie miało uczyć klarowności, precyzji, ekonomii i higieny języka. I robiło to skutecznie. Jako młody autor balansowałem wtedy na granicy grafomanii. Po odkryciu stusłówek od razu poczułem, że piszę lepiej. I tak już ze mną zostały.
Natomiast z pisaniem rzeczy dłuższych mam problem. Nie znajduję w sobie potrzebnej cierpliwości. Próbowałem kilka razy i zablokowywałem się po dwudziestu stronach. Obawiam się, że mój mózg potrzebuje częstej i szybkiej gratyfikacji, której pisanie powieści po prostu nie dostarcza.
Wspominaliśmy o Lemie i okazjonalnych powrotach do jego prozy. Jacy twórcy są dla ciebie największą inspiracją?
Uwielbiam czytać hard SF takich autorów jak Peter Watts, Ian McDonald, Charles Stross, Neal Stephenson. Z polskich twórców oprócz Lema bardzo lubię czytać Jacka Dukaja. Mam wrażenie, że książki pisane przez naukowców mają w sobie rygor, którego brakuje bardzo na przykład książkom fantasy. Czytam też dużo książek popularnonaukowych (ostatnio Yuval Noah Harari, David Graeber, Natalia Hatalska), słucham naukowych podcastów (np. Radio Naukowe), mielę wideoeseje na Youtube (np. Uwaga! Naukowy Bełkot, Kasia Gandor). Lubię obcować z ciekawymi ludźmi, którzy posiadają dużą wiedzę na jakiś temat. Może dlatego, że sam czuję, że wiem raczej coś o wszystkim, niż wszystko o czymś.
W twoich tekstach pojawia się sporo zaczerpniętych z rozmaitych nauk terminów oraz futurystycznych neologizmów. Powiedziałbyś, że piszesz hard SF?
Staram się. A przynajmniej próbuję używać tego rygoru, o którym wspomniałem, w swoich tekstach. Tym jest dla mnie hard SF: konsekwentnym wyciąganiem wniosków z przyjętych założeń.
Mam w zbiorku 20 000 słów fantastyki tekst o tym, że w świecie fantasy zarażonych rozprzestrzeniającą się chorobą zamienia się w kamień, żeby mogli doczekać wymyślenia zaklęcia leczniczego. Nie można tego określić jako hard SF, ale to sposób myślenia rodem z hard SF właśnie.
Naukowe słowa są też często bardzo pojemne znaczeniowo, a przez to przydatne przy pisaniu krótkiej formy. I sprawiają, że wydaję się bardzo inteligentny – jak wszyscy wiemy to jeden z ważniejszych powodów pisania hard SF, prawda? [śmiech]
W zbiorze 20 000 słów fantastyki najobszerniejsze kategorie (poza Innymi) to Rodzina i Duchowość. Dlaczego te tematy wydają ci się pociągające w kontekście science fiction?
Jeżeli chodzi o Rodzinę, to musisz wiedzieć, że rozmawiasz z magistrem socjologii. Pewnie przez to jestem trochę wyczulony na to, jak technologia zmienia relacje międzyludzkie. Wydaje mi się, że rodzina to doskonała soczewka do oglądania science fiction, bo w relacji partnerów, rodzeństwa, rodzica i dziecka widać fundamentalne zmiany, które technologia wprowadza w naszym życiu. W tym upatruję sukcesu serialu Black Mirror, do którego moje teksty też były porównywane. Nie chodzi w nim o technohorror bliskiego zasięgu, ale o to, jak technologia dotyka ludzi i ich bliskich na bardzo podstawowym poziomie.
Temat Duchowości również wynika z mojej osobistej historii. Byłem głęboko wierzącym dzieckiem, które wyrosło na zatwardziałego ateistę. Motorem tej zmiany była nauka – im więcej dowiadywałem się o religii i wierze, tym mniej potrzebowałem wierzyć. Do dziś siedzi we mnie ta antynomia i często wychodzi w tym, co piszę. Choć obecnie mam bardzo negatywny stosunek do instytucji religijnych, wciąż inspirują mnie wszelkie mity i wierzenia. Fantastyka zadaje pytania: „co gdyby?”, ja biorę swoje religijne rozterki i pytam: „co gdyby katolicyzm rozwijał się na Marsie?” albo „co gdyby modlitwy miały moc sprawczą?”.
Hasło bloga, na którym publikujesz drabble, to miniatury SF z ludzką twarzą. Co to dla ciebie oznacza?
Science fiction mierzy się z łatką (przyprawianą też samej nauce) dziedziny zimnej, matematycznej, bezdusznej, trudnej, obojętnej, oderwanej od prawdziwego życia. Chciałbym, żeby czytelnik od pierwszej chwili wiedział, że moja twórczość taka nie jest. Sto Słów Fantastyki to nie encyklopedyczne notki o technologiach przyszłości i ufoludkach. Staram się pisać o przecięciu nauki z moralnością, uczuciami oraz życiem codziennym. Nie ma w stu słowach oczywiście miejsca na głębokie portrety psychologiczne, ale w tej migawce zawsze staram się zmieścić człowieka w jakiejś sytuacji, wzbudzić u czytelnika emocję, empatię lub refleksję. Jeżeli nie czuję, że mi się to udało, to takiego tekstu nie publikuję.
Otwarcie piszesz, że chociaż nie tworzyłeś nigdy według programu ideowego, to twoje teksty to literatura nacechowana. W swoim biogramie określasz się jako lewak, ateista, feminista, sojusznik osób LGBTQIA+, wegetarianin i ekolog. Jak te wartości wpływają na teksty, które tworzysz?
Lubię mówić, że autorzy albo tworzą literaturę nacechowaną świadomie, albo nieświadomie. Oczywiście autor może zawsze twierdzić, że to co napisał „nie jest polityczne” albo że „to tylko rycerze i smoki”. Prawie zawsze są to wymówki, bo w konstrukcji świata, w wyborach bohaterów lub między wierszami autor zawsze zostawia część siebie i swoich przekonań. Jeżeli nie zna swoich przekonań, to robi to mimowolnie i odzwierciedla bezmyślnie świat, który wtłoczono mu do głowy.
Staram się żyć i pisać świadomie. Dochodzić przyczyn, myśleć o tym, jak myślę. Poświęciłem dużą część życia na poznawanie siebie, konfrontując się z różnymi ludźmi, ideologiami, systemami filozoficznymi, przekonaniami i badaniami naukowymi. Dalej to robię, przy każdej nadarzającej się okazji. I nie, żeby ta praca była kiedykolwiek skończona, ale lista, którą przytoczyłeś, odzwierciedla moje dotychczasowe odkrycia. Ich wspólnym mianownikiem jest empatia, którą staram się zawsze w sobie pielęgnować. Z tą empatią mogę zadawać trudne pytania albo znajdywać nowe perspektywy, które przelewam na papier.
W kontekście przyszłości dużo się dziś mówi o kryzysie wyobraźni i konieczności znalezienia nowych narracji, które pozwolą nam przezwyciężyć wyzwania takie jak na przykład zmiany klimatu. Czy myślisz, że science fiction może coś zaoferować w tej kwestii?
Science fiction ma dużo do zaoferowania. Na przykład unikatową możliwość ukazania świata z perspektywy przyszłości albo przez kontrast do obcej kultury (np. kosmitów). Niestety często ten potencjał jest marnowany na kinowe fajerwerki, kasandryczne wizjonerstwo i zniekształcone odbicia teraźniejszości. SF staje się wtedy tylko kostiumem, w który przyoblekamy narracje, a nie lunetą, przez którą możemy zobaczyć świat z perspektywy ukazującej cały obrazek.
Wydaje mi się, że naiwne jest pisanie dziś SF bliskiego zasięgu i nienawiązywanie do zmiany klimatycznej w ogóle, ale można o niej pisać różnorako. Można snuć przestrogę postapo albo pokrzepiać serca za pomocą solarpunku. Wszystko to jest potrzebne – na pewno bardziej niż narracje rodem z militarnego SF o tym, jak dzielni ludzie Zachodu odpierają ataki nieludzkich obcych. Natomiast nie roiłbym sobie, że SF uratuje świat. Ludzie czytający SF raczej nie zasiadają na najwyższych stołkach na Ziemi, a nawet jeżeli, to nie kierują się literaturą w podejmowaniu decyzji o przyszłości planety.
Tekst powstał w ramach projektu LEM: REWIZYTA współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa