Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ryk poddanych. „Głos Pana” [LEM: REWIZYTA]

Recenzje /

Niezły był ubaw z rozkodowaniem pliku z terminala znalezionego w ruinach osiedla, kilkaset kilometrów na południe od wybrzeża Morza Słonego. To zresztą cud, że jakiś plik się tam zachował, takie znaleziska są dziś coraz rzadsze. Początkowo odkrycie było szalenie obiecujące, kilka losowo rozkodowanych fragmentów sugerowało, że może to być raport z nieznanego projektu naukowego o wielkiej skali. To dlatego Rada zdecydowała się zainwestować niemałe zasoby energetyczne w uruchomienie najpierw algorytmu deszyfrującego, a potem tłumaczeniowej sieci neuronowej.

Jednak kiedy tekst był już gotowy, wydawało się, że coś poszło nie tak, najpewniej z przekładem. Tajemnica wyjaśniła się dopiero, kiedy poproszono o konsultację kilka współpracujących zespołów, a jeden z historyków skojarzył, że nazwisko autora raportu chyba już gdzieś widział. Ustalono wtedy, że niejaki Lem był nie naukowcem, lecz pisarzem, a cała rzecz jest najpewniej zmyślona. Tym sposobem plik trafił w moje ręce. Kiedy po raz pierwszy zapoznałam się z jego treścią, uśmiałam się z ironii, która sprawiła, że ta opowieść o próbach odkodowania tajemniczego sygnału z kosmosu dotarła do nas jako tajemniczy sygnał, tyle że z odległej przeszłości.

W poprzednim zdaniu właściwie wyczerpująco odpowiedziałam na pytanie, które stawiało mi wielu znajomych: o czym to właściwie jest? Właśnie o tym: do Ziemi dociera sygnał z kosmosu i grupa profesjonalistów zabiera się do jego rozkodowywania. Ale to tylko pretekst. Wiele tu odwołań do procedur naukowych i wiele nazwisk, które początkowo wprowadziły w błąd Radę. Jednak, na ile mogę oceniać na podstawie szczątkowych materiałów, którymi dysponuję, to tylko typowy przykład literatury, która sięga po naukowe i technologiczne akcesoria, by opowiedzieć o czymś innym. Tym czymś jest tu komunikacja. A właściwie: jej niepowodzenie.

Różnego rodzaju figury niezrozumienia mnożą się tu od samego początku. Sam opowiadający, choć, jak twierdzi, napisano o nim wiele książek, czuje się niezrozumiany. On z kolei nie rozumie swoich kolegów, mimo że wciąż próbuje ich rozgryźć. Oni wszyscy z kolei nie rozumieją do końca intencji rządzących, którzy decydują o przebiegu projektu. Sygnał z kosmosu jest tu tylko granicznym przypadkiem powszechnej niemożliwości.

Nie rozumieją się pojedynczy ludzie, nie rozumieją się społeczeństwa. Pod tym względem to tekst swoich czasów, świetnie pokazujący, jak i dlaczego cywilizacja sprzed Wielkiej Amnezji nie umiała się ze sobą dogadać, a więc dlaczego nie umiała też zmienić trajektorii, na której się znalazła. Nie jest przypadkiem, że w rozważaniach bohaterów kilka razy pojawia się stwierdzenie, że punktem dojścia każdej cywilizacji jest broń masowej zagłady, pozwalająca w praktyce zlikwidować większość życia organicznego na całej planecie (nazywana tu, ciekawostka dla mniej zorientowanych w historii dawnych kultur, „bronią jądrową”). Kiedy tak bardzo nie można się ze sobą porozumieć, jedyne, co pozostaje, to się pomordować.

Co ciekawe, przejawiana przez autora fascynacja komunikacją z obcymi cywilizacjami najpewniej wiąże się z prowadzonymi w jego czasach programami kosmicznymi i towarzyszącymi im fantazjami o podboju kosmosu. Pewne źródła, na które się natknęłam w swojej pracy, sugerowały nawet, że w podobnym czasie ludzie naprawdę wysłali w przestrzeń kosmiczną wiadomość przeznaczoną dla nieznanej cywilizacji. Skądinąd ta pierwsza faza kosmicznych fascynacji mogła wydawać się jeszcze niewinna, ale przecież wyraźnie zapowiadała późniejszą o zaledwie kilkadziesiąt lat fazę nie tak już niewinnnych programów kosmicznych, które skutecznie odwracały już uwagę od poszukiwania sposobów na to, by uchronić samą Ziemię przed skutkami tego, co się na niej działo.

W każdym razie stosunkowo prosty punkt wyjścia powieści sprawia, że niewiele się w niej dzieje. To raczej długie rozważania, jakie snuje opowiadający, a czasem jego koledzy. Wszyscy oni, próbując się zmierzyć z kosmicznym sygnałem – o którym nie wiadomo, w jakim kodzie został nadany, czego mógłby dotyczyć, czy na pewno dotarł tam, dokąd miał dotrzeć, i czy na dobrą sprawę w ogóle jest sygnałem – wysuwają cały szereg hipotez i teorii dotyczących komunikacji, jej mechanizmów i uwarunkowań.

Jest jednak mocno zastanawiające, że w opowieści, która tak dużo uwagi poświęca komunikacji, tak mało jest bardzo podstawowej, przytomnej refleksji dotyczącej tego, jak i z kim można się komunikować na co dzień. Uwaga autora skupiona jest – jak już wspominałam – to na teoretycznych wyzwaniach komunikacji w ogóle, to na próbach zrozumienia jego kolegów naukowców. A tymczasem najzwyczajniej w świecie nie zauważa on, że w jego opowieści praktycznie nie pojawiają się przedstawicielki większej połowy ludzkości. O kobietach mówi się, jeśli dobrze policzyłam i jeśli plik, którym dysponuję, nie jest wybrakowany, cztery razy. Raz są sekretarkami, z którymi umawiają się naukowcy, raz nadawczyniami pachnących liścików, raz stanowią przykład osób, które łatwiej ulegają modzie. I tylko jeden raz wspomina się tu o niejakiej Curie (tego nazwiska niestety nie udało mi się zidentyfikować), która najwyraźniej zajmowała się nauką w czasach znacznie poprzedzających opowiadane zdarzenia. Jest to zaskakujące nie tylko dlatego, że już w czasach, w których najpewniej żył autor, kobiety aktywnie uczestniczyły w życiu naukowym (szczególnie we wczesnych naukach informacyjnych), ale także z tego powodu, że opowieść, o której tu mowa, jest próbą wyobrażenia sobie przyszłości.

Jedna z moich koleżanek z zespołu badania dawnych kultur, na podstawie zebranych materiałów, próbuje pokazać, że tego rodzaju społeczna wybiórczość była w czasach poprzedzających Wielką Amnezję znacznie bardziej powszechna, niż byłybyśmy gotowe wierzyć. Budzi to niemałe kontrowersje, bo jak to w ogóle możliwe, by w życiu społecznym aktywnie ignorować co drugiego osobnika własnego gatunku?

A jednak wydaje się, że w wypadku odnalezionej opowieści to nie przypadkowy element historii – jakiś wypadek przy pisarskiej pracy, jakieś gigantyczne, ale jednak przeoczenie – lecz podstawowa przyczyna wszystkich niepowodzeń, o których z taką sumiennością pisze autor. Zresztą dotyczy to tak samo komunikacji wewnątrzgatunkowej, jak i międzygatunkowej: w całej tej opowieści ani razu nie wspomina się o próbach podjęcia kontaktu z przedstawicielkami i przedstawicielami pozostałych gatunków zamieszkujących planetę.

Z tych powodów można by uznać odnaleziony plik po prostu za dokument cywilizacji tak zamierzchłej, tak odległej w czasie, że właściwie nie ma ona nic wspólnego ze współczesnością i nadaje się tylko do odstawienia na półkę z kuriozami. Ale byłoby to, jak sądzę, pochopne, a to dlatego, że autor co najmniej kilka razy sygnalizuje posiadanie wiedzy, która powinna mu wystarczyć do wykonania kolejnego kroku.

W jednym miejscu zdradza się na przykład ze świadomością tego, jak istotne jest cielesne uwarunkowanie świadomości (Język tak samo jest mądrzejszy od umysłu każdego z nas, jak mądrzejsze jest od rozeznania każdej jednostki jej ciało). Czemu więc nie przychodzi mu do głowy, że ten biologiczny fundament może mieć podstawowe znaczenie dla komunikacji? Kiedy indziej sygnalizuje, że porozumienie może być możliwe tylko wtedy, gdy drugą stronę tego procesu obdarzy się hojnie założeniem o samej możliwości komunikowania – i że tym założeniem szafuje się arbitralnie (Z chwilą jednak, gdy nie siły Natury, lecz siły Rozumu kierują do nas przesłanie, sytuacja całkowicie się zmienia). Dlaczego w takim razie nie zastanawia się nad własnymi decyzjami w tym zakresie? 

Co więcej, autor tej opowieści bliski jest nawet słusznej diagnozy procesów, które zrujnują jego cywilizację, kiedy wskazuje na fundamentalne znaczenie nierówności społecznych (gdy po planetach będą się przechadzali pierwsi wysłannicy Ziemi, inni jej synowie nie o wyprawach takich będą marzyć, lecz o kawałku chleba). I nawet sugeruje słuszną terapię (należało […] pojęcie interesu gatunku wypisać na sztandarach, okiełznać technologiczny wzlot, żeby się nie stał upadkiem) – choć chybia, kiedy twierdzi, że głównym zagrożeniem są technologie militarne, a nie energetyczne. 

Wreszcie – i to chyba jeden z najbardziej niesamowitych momentów tej opowieści – autor ustami pewnego bohatera wspomina o możliwości włączenia w obręb wspólnoty gatunków innych niż człowiek: Świadomość ewolucyjna, czyli zrozumienie tego, że duch wynika z procesów homeostatycznej «wspinaczki» pod prąd entropijny, pozwala objąć solidarnością – to ewolucyjne drzewo, które zrodziło istotę rozumną.

W ogóle trzeba oddać autorowi, że jego powieść, wykorzystując zróżnicowane głosy postaci, nieustannie się kwestionuje i podważa. I przez to jest niezwykle pouczająca, bo przedstawia wachlarz możliwych stanowisk (nawet jeśli to wachlarz o ograniczonej rozpiętości). Ale co z tego, jeśli dopiero co wspomniany bohater, którego tylko krok dzieli od fundamentalnej zmiany, zaraz dodaje lecz nie można

Trudno wskazać powody tego niepowodzenia. Może to uwarunkowania samej epoki, może jakieś czynniki indywidualne, a może trudno zrozumiałe przywiązanie autora do kompletnie nieprzydatnych, bo niewiele znaczących poza praktycznym kontekstem, kategorii „dobra” i „zła”. Tak czy inaczej, nie decyduje się on wykonać tego kroku, który wykona za niego cała cywilizacja – choć już nie jego cywilizacja. W tym znaczeniu owa opowieść okaże się dowodem na słuszność niepochlebnej recenzji, jaką autor wystawia innym twórcom literatury, którą sam uprawia: Jeśli istnieje w kulturze postęp, to pojęciowy przede wszystkim, a tego literatura, zwłaszcza fantastyczna, nie tyka.

Tym samym odnaleziony w ruinach i cudem odtworzony plik okazuje się dokumentem świadomości, która dotarła do swoich granic, ale nie zdecydowała się ich przekroczyć, choć miała do tego wszystkie narzędzia. Opowieść ta tym bardziej jest niesamowita, że na ostatnich kartach dociera do momentu, który będzie również punktem końca całej cywilizacji, która ją zrodziła. Opowiadający, przekonany już najwyraźniej o tym, że żadna komunikacja nie może się udać, mówi wtedy: 

Zwierzę jest przytwierdzone do swego Tu i Teraz wszystkimi zmysłami, a człowiek potrafi odrywać się, wspominać, współczuć innym, wyobrażać sobie ich stany i uczucia – co, na szczęście, jest nieprawdą. W takich próbach pseudowcieleń i przenosin siebie tylko umiemy, mgliście, niejasno, sobie wyobrażać. Co by się z nami stało, gdybyśmy naprawdę mogli współczuć innym, z nimi czuć, za nich cierpieć? To, że ludzkie boleści, strachy, cierpienia rozpadają się ze śmiercią osobniczą, że nic nie pozostaje po wzlotach, upadkach, orgazmach i torturach, jest godnym pochwały darem ewolucji, która upodobniła nas do zwierząt. Gdyby po każdym nieszczęśliwym, umęczonym pozostawał choć jeden atom jego uczuć, gdyby tak rosło dziedzictwo pokoleń, gdyby choć skra mogła przeniknąć z człowieka do człowieka, świat byłby pełen ryku przemocą wydartego z kiszek.

Dziś już wiemy, że te „atomy” pozostają, i to nie tylko po cierpieniach ludzi, ale też innych gatunków. I że możliwość ich usłyszenia zależy nie od ewolucyjnej adaptacji, ale od decyzji dotyczącej tego, kogo chce się zrozumieć: obcych z kosmosu czy najbliższe sobie organizmy. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, dlaczego właściwą decyzję tak trudno było podjąć: ryzykowało się, że usłyszy się nie „głos Pana” (tak właśnie zatytułowana jest ta opowieść), ale „wydarty z kiszek” ryk poddanych. Dziś już wiemy, że bez wsłuchania się w ten ryk niczego nie dałoby się zmienić.

[Sygnał z przyszłości odebrał, odkodował i spolszczył Maciej Jakubowiak]

Tekst powstał w ramach projektu LEM: REWIZYTA współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa

Trecies Beinther

Studiuje kultury sprzed Wielkiej Amnezji, wspiera partię Macropodinae, sypia w cyklu nocnym.