Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Rozmowa w Diyarbakır. Wątki kurdyjskie w polskim reportażu

Artykuły /

Kiedy dziś próbuję sobie przypomnieć, dlaczego zacząłem interesować się kwestią kurdyjską, nie potrafię wskazać żadnego konkretnego powodu. Przeczytawszy dwie książki, zapisałem się na dostępne zajęcia uniwersyteckie dotyczące Kurdów, a kilka miesięcy później wylądowałem z ulubionym plecakiem i aparatem na wschodnich rubieżach Republiki Tureckiej. Godzinami krążyłem wzdłuż zrujnowanych budynków, obserwując efekty brutalnej polityki antykurdyjskiej w regionie. 

Przechodnie badawczo mi się przyglądali, czasem zaczepiali, jednak znajomość pięciu formułek w lokalnym języku kurmandżi nie dawała nadziei na pogłębioną rozmowę. Pamiętam jednak krótką pogawędkę z pewnym chłopakiem, który szedł za mną przez chwilę wąskimi uliczkami Diyarbakır, a widząc moją coraz bardziej zmieszaną minę, powiedział po angielsku: Zrób mi zdjęcie i pokaż im. Powiedz, że tu jesteśmy. Fotografii, dla bezpieczeństwa mojego rozmówcy, publikować nie chcę, ale w zamian piszę ten tekst. Po minionym czasie wróciłem do książek, o których wspominałem i wobec tego, co usłyszałem w Diyarbakır, poczułem się zobligowany do napisania krótkiego komentarza. 

Na wstępie trzeba przyznać, że Kurdystan w ostatnich latach jest przestrzenią, która podlega pewnemu społecznemu oswajaniu. Popularna wiedza na temat tego regionu jest raczej hasłowa, więc sam cel wydaje się szczytny. Warto jednak zadać pytanie, na jakich zasadach przebiega to kulturowe egzorcyzmowanie. Dziennikarz i reporter wojenny Witold Repetowicz pisze: Szczerze mówiąc, moja ówczesna wiedza na temat Kurdystanu utrzymywała się na poziomie przeciętnym, który z perspektywy czasu wydaje mi się bliski zeru. Wiedziałem coś niecoś o PKK […] i o Abdullahu Öcalanie […]. Wiedziałem o istnieniu kurdyjskiej autonomii w Iraku i że Kurdowie żyją w czterech państwach: Iranie, Iraku, Turcji i Syrii. Abstrahując od niepotrzebnych statystyk, trzeba wspomnieć, że to właśnie niezadowalający stan wiedzy stał się dla Repetowicza powodem do napisania reportażu Nazywam się Kurdystan. Tekst ten naznaczony jest więc istotowym dydaktyzmem, do którego zresztą sam autor chętnie się przyznaje. Jego celem staje się opowiedzenie historii Innego, próba oddania mu głosu. Repetowicz komentuje: Celem tej książki nie jest jednak przedstawienie wyidealizowanego obrazu Kurdów. Są oni równie mocno podzieleni wewnętrznie jak zewnętrznie […] Wszystko to trzeba jednak widzieć w kontekście historycznym […] Ten kontekst również zostanie w mojej książce omówiony.

Autor nie tylko więc oddaje głos bohaterom, ale także opatruje te wypowiedzi stosownym komentarzem. W tym celu Repetowicz omawia drobiazgowo kolejne ze swoich podróży do trzech kurdyjskich regionów: tureckiego Bakuru, irackiego Baszuru i syryjskiej Rożawy, a także próbuje odpowiedzieć na pytania o etnogenezę i współczesną podmiotowość Kurdów, o perspektywy historyczne i polityczne całego regionu. Wszystkim działaniom reportera przyświeca pozornie niewinna idea oswojenia nieznanego, która w konsekwencji staje się projektem wytworzenia iluzji spójnej tożsamości Innego. Po co? Taki monolit staje się bardzo praktycznym narzędziem dyskursywnym, które umożliwia niemal dowolne formowanie obrazu obcości, w zgodzie z kolonialną fantazją biernego odbiorcy imperialnej władzy. Kurdowie są w tym kontekście nad wyraz wdzięcznym materiałem. W przypadku Arabów czy Czeczenów tak zarysowany projekt byłby znacznie trudniejszy do przeprowadzenia, bo wyobrażenia o nich są już mocno ugruntowane w społecznej świadomości. Możliwa staje się wyłącznie próba zmiany stereotypów, poglądów czy fantazmatów, co stanowi zadanie dość karkołomne. Sytuacja Kurdów wygląda jednak zupełnie inaczej – hasłowość wiedzy pozwala na zaaranżowanie przez autora symbolicznej przestrzeni według własnego uznania. Wystarczy tylko, że zdobędzie on zaufanie czytelnika, a przedstawiona narracja pozwoli na dowolne manewrowanie znaczeniami. 

Stara część Diyarbakır – nieoficjalnej stolicy Bakuru, Turcja, 2018, fot. Filip Ryba

Podobny cel, choć z nieco inaczej rozłożonymi akcentami, przyświeca Pawłowi Smoleńskiemu w reportażu Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie. Jednak w tym przypadku dydaktyczny charakter tekstu nie jest już tak widoczny. Zawarta tu opowieść i wplecione popularnonaukowe rozważania zastępują eseizujące szkice reporterskie. Typowa dla Smoleńskiego postmodernistyczna poetyka fragmentów i strzępów z pewnością daje czytelnikowi komfortową iluzję wolnej przestrzeni. Zasadniczo jednak gest autora pozostaje ten sam. Dąży on do przedstawienia Innego, a w konsekwencji do jego mentalnej asymilacji. Smoleński pisze: Patrzę więc na wakacyjne fotografie. Czytam kurdyjskie baśnie, przeglądam notatki, które nie zdążyły pożółknąć, nie są w końcu aż tak stare. Nie ma na nich ani grama kurzu. Reporter uczciwie przyznaje, że jego perspektywa na cały problem stanowi zrównoważony głos w dyskusji. Zdaje się jednak zapominać, że zasiada jednocześnie w wygodnym fotelu moderatora.  

Nie tylko sam gest łączy teksty Repetowicza i Smoleńskiego, pewne strategie oswojenia i demistyfikacji również zdają się być zbieżne. Podstawowym narzędziem staje się tu antyteza. Fakt, że łatwiej przyswaja się elementy obce, kiedy zostaną zestawione z obiektami znajomymi, nikogo chyba nie zdziwi. Strategia antytezy jest jednak czymś więcej. Informacje na temat Kurdów, ich specyfiki, tożsamości czy praktyk prezentowane są w formie zestawienia z pewnym względnie bliskim w sensie znaczeniowym obszarem. Dla obu autorów wyborem intuicyjnym, żeby nie powiedzieć automatycznym, stają się Arabowie – sąsiedzi, w dodatku nielubiani i gęsto obudowani siatką przesądów. Zabieg retoryczny zdaje się więc jak najbardziej trafiony. Tak dowiadujemy się, że Kurdowie są zaprzeczeniem arabskiego chaosu i brudu, że jako jedyni w regionie przeciwstawiają się fundamentalizmowi, że szanują kobiety, że są postępowi, otwarci, a właściwie to ontologicznie dobrzy, w kontraście do nomadycznych barbarzyńców z Arabii, którzy setki lat temu skolonizowali ogromną część znanego wówczas świata. Ta retoryczna taktyka okazuje się nad wyraz skuteczna, zarówno jako próba oswojenia Kurdów w zachodnim uniwersum, jak i praktyka budowania wizerunku Araba jako radykalnego Innego.

W ramach przyjętej strategii antytezy wykorzystany został cały arsenał chwytów. Na czele tego pochodu umieszczono wątek kobiecy. W ujęciu obu autorów Kurdystan jest żywym przykładem na możliwość pogodzenia islamu i równouprawnienia płci, a w efekcie niedoścignionym wzorem dla pozostałych regionów Bliskiego Wschodu. Odmalowane realia niemal doskonale realizują ideał genderowej równości w realiach postkolonialnych, a takie niedociągnięcia, jak konserwatywny i hierarchiczny model rodziny, wysoki współczynnik zabójstw honorowych w Baszurze czy nierówności na rynku pracy, zostały konsekwentnie zbagatelizowane i skrzętnie upchnięte pomiędzy wyrazami zachwytu. Kobiety traktowane, bądź co bądź, przedmiotowo stały się materiałem do budowy odpowiedniego wizerunku Kurdystanu, co najlepiej ilustruje sama okładka tekstu Repetowicza, z już niemal ikoniczną postacią syryjskiej bojowniczki. 

Cały Kurdystan, w tej dziwnej apoteozie, jawi się jako bliskowschodni mesjasz. Niebezpieczeństwa takiej retoryki doskonale ukazuje sytuacja współczesnej Turcji, która przez wielu zachodnich i niezachodnich badaczy była uznawana za wzór postępowania dla pozostałych krajów muzułmańskich. Współczesne realia Anatolii, hegemonia partii AKP (ugrupowania prezydenta Recepa Erdoğana) i terror we wschodnich prowincjach są chyba wystarczającym argumentem przeciwko tezie o wzorcowym statusie Republiki Tureckiej. Wszystkie czytelnicze wątpliwości mają jednak ostatecznie zostać rozwiane przez emocjonalne deklaracje – podobne do tej z początku tekstu Smoleńskiego: Bankiet trwał jeszcze długie godziny; słabo pamiętam, jak się skończył. Ale po tym wszystkim, co wtedy usłyszałem i zobaczyłem, nie wymagajcie ode mnie, bym Kurdów nie kochał.

O szeroko pojętym Bliskim Wschodzie w polskiej literaturze faktu pisze się ostatnio dosyć dużo. Powyższy komentarz, który w dużej mierze stworzyłem na bazie moich lekturowych notatek z marginesów, pokazuje jednak, że poziom wielu tekstów pozostawia sporo do życzenia. Za dużo w nich podróżniczego temperamentu i dziennikarskich uproszczeń, a zbyt mało krytycznej świadomości. Mimo to, godnej polecenia literatury dotyczącej Turków czy Arabów nie brakuje. W przypadku Kurdów jest gorzej. Gdyby pominąć opracowania akademickie, które – głównie dzięki staraniom Pracowni Studiów Kurdyjskich na Uniwersytecie Jagiellońskim – zaczęły się pojawiać, trudno byłoby wskazać wybrane książki bez żadnego wahania. Tekst Pawła Pieniążka Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii z pewnością zasługuje na uwagę, choć stanowi raczej klasyczny reportaż wojenny, pozbawiony głębszych refleksji kulturowych. Na bardziej kompleksowe omówienia wciąż musimy czekać.

Deklaracja „oddawania głosu” zawsze wzbudza we mnie nieufność. Przykład kontekstu kurdyjskiego jest jednak szczególnie jaskrawy. Pokazuje bowiem, jak resztkami sił pierwszoświatowy dyskurs usiłuje oswoić rzeczywistość, do której boi się realnie zbliżyć. Szuka więc bocznych drzwi i wygodnych wymówek. Ofiarami takich zabiegów są jak zwykle wszyscy mieszkańcy tego regionu, tak Kurdowie, jak i Arabowie, Turcy, Ormianie i inni, którzy stają się wyłącznie retoryczną zagrywką w globalnej dyskusji.

***

W pracy nad tym tekstem korzystałem z poniższych publikacji:

Paweł Pieniążek, Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii, Czarne 2019.

Witold Repetowicz, Nazywam się Kurdystan, Trzecia Strona 2016.

Paweł Smoleński, Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie, Czarne 2016.

Filip Ryba

(ur. 1996) – na co dzień student w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ, w przerwach podróżnik amator. Lubi łączyć perspektywę ponowoczesną z bliskowschodnią codziennością. Ma słabość do sukulentów, francuskiego poststrukturalizmu i powieści Orhana Pamuka.