Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Rewolucja według Annie Hall („Internet. Czas się bać” Wojciecha Orlińskiego)

Recenzje /

Powinno być o internecie, ale zacznę od telewizji. W 2011 HBO zdecydowało się na emisję nietuzinkowego serialu Iluminacja, który nie miał szans na dotarcie do dużej grupy odbiorców (nawet w ramach określonej liczby abonentów stacji). Skupiając się na uwikłaniu jednostki w konflikty etyczne związane z wykonywaną pracą, dawał niewygodne dla możnych tego świata propozycje wychodzenia poza „system” oraz reorganizacji korporacyjnego łańcucha pokarmowego. Krótko mówiąc, wbrew polityce matki-karmicielki, czyli stacji HBO i innych kablówek, chciał wyrwać widzów z letargu, wygodnych foteli, odciągnąć od oglądania seriali i wezwać do prekariackiego pospolitego ruszenia, nawet jeśli miałoby ono potrwać tylko jeden dzień.

Iluminacja z Laurą Dern istotnie nie okazała się hitem komercyjnym, stacja zdecydowała się jednak na kontynuowanie produkcji, aby wykonać gest w stronę widzów zainteresowanych serialem i – na ile to było możliwe – domknęła opowieść o kobiecie, która poszła na wojnę z korporacją. Wspominam o tym dlatego, że zastanawiam się, czy autor książki Internet. Czas się bać zna ten serial i czy (pytam retorycznie) byłby gotów pójść śladami Amy Jellicoe. Orliński, krytykując korporacje, sam pracuje w jednej z nich, co może sprawić kłopot z oceną wiarygodności jego rozważań, zwłaszcza tych waloryzujących tradycyjne media jako ostoję praworządności, której zaprzeczenie – zdaniem autora – stanowi działalność cybermafii (Google, Facebook, Amazon). Jeśli mamy wkładać kij w szprychy cybersystemu, o czym pisze w ostatnim rozdziale, mógłby nam wskazać, jak powinniśmy to robić. Ale po kolei…

Wojciech Orliński pisze o korporacjach utrzymujących w swoich rękach cały „internet” jako o największym niebezpieczeństwie czyhającym na współczesnego człowieka, którego uwikłanie w sieć jest powszechne, znaczące i nieodwracalne. Czytając wstęp, nieco powątpiewałam w słuszność niektórych sugestii autora, a uważając się za „cyfrowego tubylca”, poczułam się obrażona, gdy podkreślał: Dlatego jeśli w ogóle narzekam na młodzież, to najwyżej na jej niedostatek roszczeniowości. Zabrali wam szansę na stabilny rozwój, którą miało moje pokolenie. Skazali na niekończące się wolontariaty, darmowe staże, śmieciówki i kredyty do grobowej deski. Zamiast porządnej edukacji dostaliście Wikipedię, zamiast dostępu do kultury pirackie serwisy, zamiast wolności słowa hejt na Facebooku. I wy jesteście dumni z miana „cyfrowych tubylców”?

Takie postawienie sprawy powoduje, że najmłodsze pokolenie internautów, wychowujące się równolegle z rozwojem stale dostępnej sieci, nieznające (w przeciwieństwie do mnie i generalnie roczników 80.) życia offline, diagnozowane jest jako łatwo sterowalna masa, niepotrafiąca krytycznie oceniać narzędzi, z których korzysta. Oczywiście, jesteśmy uwikłani w sieć tak dalece, że nie ma od tego odwrotu, ale warto podkreślić, że poza Facebookiem, ćwierkaniem i przeglądaniem blogów szafiarek jest tam coś więcej i z tego „więcej” potrafi korzystać także nastoletni internauta.

Walka z cyfrowym wykluczeniem jest kwestią priorytetową (nie dlatego, aby kolejne dusze oddawać cyberkorpom), co dostrzegają samorządy i instytucje pozarządowe, ze względu na dążenie do wyrównywania szans edukacyjnych dzieci, bez cyfrowej afiliacji niemających możliwości ubiegania się o te same przywileje, co dzieci rodzin „scyfryzowanych”. Użyłam teraz populistycznego argumentu, bo powiedziałam: internet bywa zły, ale skoro jest edukacyjnym oknem na świat, udostępnijmy je więc wszystkim dzieciom. Jednakże podobnymi argumentami posługuje się autor, chcąc osiągnąć cel odwrotny od mojego, gdy mówi o tym, że dajemy się dobrowolnie ograbiać z prywatności, wolności osobistej i transparentności. Wskazuje wówczas, jak cyfrowy kapitalizm zrównał nasze prawa z ziemią. Moim z kolei zdaniem, skoro żyjemy na tym (nie) najlepszym z możliwych światów, powinniśmy postarać się wykorzystać tę obosieczną broń do czegoś konstruktywnego, make love, not war. Owszem, brzmi to naiwnie, ale na poziomie konkretnych działań (odchodząc na chwilę od istotnej, ale nieopisywalnej jednym słowem kwestii cyfrowego kapitalizmu i niebezpieczeństw neoliberalnego knebla, o których szerzej w swojej recenzji pisze Mirosław Filiciak) możemy próbować jeśli nie zniwelować edukacyjne rozwarstwienie społeczne, to przynajmniej łatać zwiększające się przepaści. Wikłam się w niuanse, ponieważ wychodzę z założenia, że gdy mowa o tak wieloaspektowej kwestii jak utrata (o czym pisze Orliński) wolności wyboru, prawa dostępu do informacji czy kultury, warto zmierzyć się z tymi (w wielu miejscach wysoce prawdopodobnymi) ponurymi proroctwami i szukać na nie antidotum.

Nie ukrywam, że książka Orlińskiego (zgodnie z zamiarami autora, a wbrew moim pierwotnym odczuciom) przestraszyła mnie, bo choć byłam świadoma wielu kwestii, które porusza, dopiero zebranie ich w pigułkę informacyjną spowodowało, że zrozumiałam wielkość katastrofy, w której każdego dnia bierzemy udział. Jednakże moim kluczowym problemem związanym z pozycją Internet. Czas się bać jest brak propozycji pozytywnej. Orliński ucieka przed szukaniem rozwiązań, proponuje szyfrowanie korespondencji, lokalne przechowywanie danych i zabijanie ciasteczek śledzących, co przypomina opatrywanie plastrem rany postrzałowej – i dobrze wie, że za chwilę wszyscy się wykrwawimy, nawet stosując proponowane przez niego narzędzia ochronne. Atakuje cyfrowe korporacje, cyfrowy kapitalizm, mówi o naszym uwikłaniu, głupocie, bezradności, o amerykańskim szarganiu prawa do prywatności, o europejskim flircie z niebezpieczną amerykańską potrzebą inwigilacji i wówczas przemawia jak człowiek odważny, świadomy niebezpieczeństwa, gotowy stanąć na barykadzie za „wolność naszą i waszą”, jak rasowy rebeliant. Ale gdy przechodzi do propozycji pozytywnych i wskazania, jak możemy korzystać z cyfrowych przestrzeni, żeby minimalizować ryzyko ciągłej inwigilacji – wycofuje się na tyły, mówiąc: Nie mam charakteru rewolucjonisty. Jestem jak Annie Hall z komedii Woody’ego Allena. Gdyby aresztowało mnie Gestapo, nie musieliby mnie nawet torturować.Wyśpiewałbym wszystko, gdyby mi zagrozili odebraniem karty kredytowej”. Czytelnik ma więc prawo zwątpić w intencje autora, namawiającego do rewolucji, a potem oddającego pole innym poprzez stwierdzenie, że w jego naturze nie leży bunt. Skoro powiedziało się „A”, oczekujemy wyśpiewania całego alfabetu.

Wszystkie przedstawione przeze mnie wątpliwości nie zmieniają faktu, że tę książkę należy przeczytać. Powinien to zrobić każdy internauta, ponieważ każdy internauta mierzy się z problemami (nawet jeśli nie jest ich w pełni świadomy), o których pisze Orliński. Warto uzmysłowić sobie, co kryje się za każdym zaakceptowanym przez nas regulaminem, każdym zestawem zgooglowanych odpowiedzi na zadane przez nas pytanie, a także jak zmienia się zakres oddawanych przez nas korporacjom informacji czy z jakim ryzykiem wiąże się nasza obecność na Facebooku, Twitterze i w innych serwisach społecznościowych. Pomijając już fakt, że czerpią one z naszego ekshibicjonizmu, skoro nie jesteśmy w stanie z nich zupełnie zrezygnować, warto skupić się choć na zakresie przekazywanych informacji, zdjęć wrzucanych na profil, wiadomości o zobowiązaniach zawodowych, finansowych i prywatnych. To, że z powodu życia towarzyskiego w sieci rozpadają się rodziny, związki, to zaledwie skutek uboczny „zażywania internetu”. Fakt, że przekazujemy wiele kluczowych danych na własny temat, aby wędrowały w najróżniejszych, nieznanych nam kierunkach, bo przecież „zaakceptowaliśmy regulamin”, to już zupełnie inna historia. I to mrożąca krew w żyłach. Warto w tym miejscu dodać, że książka Orlińskiego nie opowiada jedynie o tym, jak niebezpieczny dla naszej prywatności jest Facebook. Byłoby to nieuprawnione uproszczenie. Autor pisze o tym, jak cyfrowy kapitalizm wdarł się w każdą sferę naszego życia, jak ścierają się amerykańska i europejska wizja prawa do ochrony danych osobowych, a także jak usprawiedliwiająca wszystko wojna z terroryzmem dała amerykańskim władzom dostęp do dowolnie wybranej informacji. Co szczególnie istotne dla polskiego czytelnika – skupia się na wskazaniu, czy otwarty dostęp do treści naukowej i edukacyjnej, a także idee otwartej kultury są pieśnią przyszłości, czy bajką opowiadaną przez chodzących na pasku korporacji naiwnych idealistów. Do tych kwestii szerzej odnoszą się w swoich recenzjach Jakub Dymek i Edwin Bendyk.

Wiadomo, że przedawkowanie Facebooka jeszcze nikomu nie wyszło na zdrowie (poza Markiem Zuckerbergiem, ale jego przykład nie jest w tym momencie użyteczny), uznawanie Wikipedii za obiektywne źródło wiedzy o świecie świadczy o daleko posuniętej naiwności, a oczekiwanie, że użytkownicy legitymujący się w serwisie fotka.pl zdjęciem Brada Pitta rzeczywiście tak wyglądają, jest pilnym wskazaniem do rozmowy z kimś, komu znane jest pojęcie zdrowego rozsądku. Jednakże porzucenie internetu i powrót do mediów tradycyjnych (o których Orliński pisze jako o bastionie ostatnich sprawiedliwych), a także wiara w ich obiektywny osąd świadczy o takiej samej niefrasobliwości, jak odpisywanie na maile afrykańskiego księcia, który stracił cały swój majątek. Wygląda więc na to, że chcąc funkcjonować w obiegu internetowym, powinniśmy nie tylko zabijać ciasteczka śledzące, ale każdorazowo robić bilans zysków i strat, gdy tylko akceptujemy jakiś regulamin. Ale przecież taka sama selekcja odbywa się na poziomie wyboru prasy codziennej, tak samo podejmujemy decyzje, kupując książkę w księgarni i e-booka online, jak również pobierając go (lub – jak powiedziałby Orliński – kradnąc) z nieautoryzowanego obiegu. Internet jest pełen pułapek, ale gdy raz poślizgniemy się na skórce od banana, następnego dnia postaramy się uważać. Zatem, niwelując defetyzm autora, powiedziałabym: nie tyle czas się bać, co zawsze warto być ostrożnym.

 

Internet. Czas się bać

Wojciech Orliński

Wydawnictwo Agora, 2013

Liczba stron: 388

Małgorzata Major

(ur. 1984) – kulturoznawczyni, autorka tekstów poświęconych kulturze popularnej („EKRANy”, „Bliza”, „Fabularie”, „Tygodnik Przegląd”, „Kultura Popularna”), współredaktorka tomów „Władcy torrentów. Wokół angażującego modelu telewizji”, „Pomiędzy retro a retromanią”, „Wydzieliny”.